Losy „szwabskiego bękarta”

opublikowano: 2016-03-18 08:15
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Większość dzieci wojny – z matki Norweżki i ojca Niemca – dobrze poradziło sobie w dorosłym życiu. Ale ich historie były naznaczone niejednym dramatem i rozterkami tożsamościowymi.
REKLAMA

Wczesne dzieciństwo

O pierwszym roku mojego życia nie wiem zbyt wiele. Przyszedłem na świat w miejscowości Brøttum w [gminie] Fåberg [w rejonie] Lillehammer. W kościelnych księgach w parafii Søre Ål zapisano, że zostałem ochrzczony w domu 10 kwietnia 1946 i nadano mi imię Arvid. „Ochrzczony w domu.” Być może tuż po wojnie taki chrzest nie był niczym niezwykłym. Wydaje mi się także, że sytuacja życiowa mojej matki nie sprzyjała udzieleniu mi sakramentu w kościele. Matka została ewakuowana [z Finnmarku], miała dwadzieścia trzy lata i była zupełnie sama, bez rodziny.

Wydaje mi się, że ochrzcił mnie Jens Johannessen, a matką chrzestną została Gjerterud Haugen. Być może jeden z ich potomków, który przeczyta tę książkę, będzie wiedział coś więcej o moim pierwszym „domu” i miejscu chrztu. Próbowałem odnaleźć dom, w którym mieszkała i pracowała moja matka, ale bez powodzenia. Podczas wojny i po niej w kraju działało wiele domów opieki dla chorych na gruźlicę, także w okolicach Lillehammer. Ktoś wspomniał mi chyba, że matka pracowała w takim miejscu jako praczka.

Niemieckie czołgi na ulicach Oslo (Bundesarchiv, Bild 183-L03744 / CC-BY-SA 3.0)

Ojca poznała podczas pracy w pralni. Dostarczał i odbierał rzeczy z pralni, która obsługiwała również Niemców. Podczas tych „schadzek” matka i ojciec z biegiem czasu poznawali się coraz lepiej. Zakochali się w sobie. Nawet w czasie wojny można się zakochać. Nie potrafię sobie jednak wyobrazić, by czyniło to moją matkę wyrachowaną zdrajczynią ojczyzny. A jednak – nie wolno było obdarzyć uczuciem Niemca (wroga), dopóki toczyła się wojna, a właściwie także na długo po jej zakończeniu. Takie przekonanie było głęboko zakorzenione w ludzkich duszach. Uważam, że „państwo norweskie” miało na to duży wpływ, zarówno lokalnie, jak i centralnie.

W tamtych czasach dostęp do wielu towarów, takich jak jedzenie, ubrania, tytoń czy środki antykoncepcyjne, był utrudniony. Produkty były racjonowane, a ludzie często improwizowali i szukali substytutów lub alternatywnych rozwiązań. Dlatego sprawy często kończyły się „źle”, kiedy dwoje zakochanych nie dopilnowało, by rozsądek przeważył nad uczuciami. To właśnie stało się zgubą mojej matki: ona została szwabską dziwką, a ja – szwabskim bękartem. Dźwigała ten „tytuł” i brzemię przez całe życie, nie wybaczyła jej ani bliska rodzina, ani otoczenie. Ja sam od dawna jakoś radzę sobie z tym obciążeniem.

Mam nadzieję, że w obecnych czasach mamy w sobie więcej opiekuńczości i solidarności. Kiedy człowiek znajdzie się w trudnej sytuacji, opiekuńczość i solidarność są mu szczególnie potrzebne.

Dziecko z takim balastem nie miało dobrego startu. Obecnie psychiatria dowodzi, że pierwsze lata życia mają ogromny wpływ na przyszłe sukcesy, poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Myślę, czuję i działam tak, jak to robię, niekoniecznie dlatego, że jestem głupi. Równie dobrze przyczyną mogą być traumy i zahamowania z dzieciństwa i lat młodości, kiedy brakowało mi poczucia bezpieczeństwa. Nie twierdzę, że trudny start w życie był jedyną przyczyną moich niepowodzeń, ale być może przynajmniej jednym z powodów. Dość jednak o tym.

REKLAMA

Przyszedłem więc na ten świat pozbawiony ojca i wcale nie prosiłem się, żeby być dzieckiem wroga. [...] Mój ojciec nie otrzymał pozwolenia na pobyt w kraju i wrócił, rzecz jasna, do Niemiec. Matka mogła jechać z nim, zdecydowała się jednak zostać w Norwegii. Niektóre kobiety w jej sytuacji wyjeżdżały, ale ich świadectwa dowodzą, że życie wielu z tych, które przeprowadziły się do Niemiec, wcale nie zmieniło się na lepsze. Ojciec wyjechał, nie mając pojęcia, że jego ukochana nosi pod sercem „ziarenko”, z którego po kilku miesiącach narodzę się ja.

Przez trzynaście miesięcy wychowywałem się z matką i przyrodnim bratem, kilka lat ode mnie starszym. Potem sytuacja życiowa i finansowa matki stała się dla niej zbyt trudna. Doskonale ją rozumiem, bo kiedy nadszedł czas powrotu do domu, do Finnmarku, okazało się, że wojna pozostawiła tam niemal samą spaloną ziemię. Nadszedł czas odbudowy, a samotnej matce dwójki małych dzieci, pozbawionej środków do życia i jakiegokolwiek wsparcia ze strony państwa, napiętnowanej jako szwabska dziwka, można powiedzieć, że na każdym kroku „podstawiano nogę”. Rozumiem, że mogła rozpaczać i po raz pierwszy pomyśleć o oddaniu swojego młodszego dziecka. Tylko ludzie, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, mogą pojąć ogrom nieszczęścia i psychicznego obciążenia, z jakim borykała się moja matka.

Tekst jest fragmentem książki „Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”:

„Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”
cena:
Okładka:
twarda
Liczba stron:
768 (w tym 104 str. wkładek zdjęciowych)
Seria:
Świadectwa XX wiek

W domu opieki, miejscu pracy matki, mieszkał pewien człowiek, który miał stać się moim (przybranym) dziadkiem. Chorował na gruźlicę, ale jego stan pozwalał mu na powrót do domu. Nie wiem, czy był to przypadek, czy zaplanowane działanie, ale kiedy przyjechali po niego syn i synowa, wydarzyło się coś, co miało ogromny wpływ na moją przyszłość. Małżeństwo, które przyjechało po starszego człowieka, z którym poznałem się w domu opieki, było bezdzietne. Pragnęli mieć dziecko, które mogliby otoczyć miłością, i spełnić swoje marzenia o małej rodzinie. Podczas pobytu w Brøttum toczyły się więc rozmowy nie tylko o odebraniu pacjenta, ale też o możliwości powiększenia rodziny. Kiedy matka pogodziła się już z bolesną rzeczywistością, zaproponowali, że ją „odciążą” i udało im się dojść do porozumienia. Pozostało tylko podjąć decyzję, czy do nowego domu wyjadę ja, czy mój brat.

REKLAMA

Kobieta, która została potem moją przybraną matką, wspomniała mi dużo później, że początkowo zamierzali adoptować mojego brata, ale matka uznała, że i dla mnie, i dla niej lepiej będzie, jeżeli to młodsze dziecko wyruszy na szerokie wody nowego życia.

Nie wiem, komu było trudniej, ale kiedy ja, mając zaledwie trzynaście miesięcy, „oswoiłem się z sytuacją”, tęsknota za matką zaczęła stopniowo słabnąć. Matka została za to z raną, która nigdy się nie zagoiła.

Nowy dom

Vidkun Quisling (domena publiczna)

Droga naszej czwórki, czyli mnie, mojej nowej matki, ojca i dziadka, także wiodła do Finnmarku, ale nie tak daleko, jak droga mojej biologicznej matki. Nasza podróż zakończyła się w połowie długiej odnogi Altafjorden. Tutaj miałem żyć i mieszkać przez wiele lat. Mama gotowała, szyła i robiła na drutach, a ojciec był cieślą.

(…)

Nadszedł czas odbudowy i ojciec jako cieśla samodzielnie postawił nasz dom, a także pomagał w budowie wielu innych domów nad fiordem. Budowanie domu było w tamtych czasach bardzo czasochłonne, nie używano pił tarczowych i innych narzędzi elektrycznych. Nie znaliśmy wówczas słowa „elektryczność”. Na czas budowy moim nowym domem stał się więc naprędce sklecony barak (mała, prymitywna chatka ze złą izolacją). Długo mieszkaliśmy w tej chacie, składającej się z dwóch pokoików, kuchni i sypialni, i ganku.

Nie mam zbyt wielu wspomnień z tamtego okresu, ale już wtedy byłem ruchliwy, bo widziałem zdjęcie, na którym jako dwu- czy trzylatek wspinam się na stojącą na placu budowy drabinę. Matka opowiadała, że ojciec był zły i bał się o mnie [...].

Przeprowadzki do nowego domu nie pamiętam, ale na pewno był to wielki dzień. Wydaje mi się też, że zostałem wtedy ochrzczony po raz drugi. Chrzest odbył się w Talvik 10 października 1948, nadano mi wówczas imiona Karl Arvid Mortensen. Miałem prawie trzy lata i sam podszedłem do pastora, szczęśliwie nie wiedząc, że jestem adoptowany. Przez kilka lat żyłem jak każde „prawdziwe” dziecko, całkowicie przekonany, że tata to tata, a mama to mama. Mama kochana i dobra, a tata miły, chociaż niezbyt potrafił okazywać uczucia ojcowskie. Być może wziął mnie kilka razy na kolana, ale nie potrafię sobie tego przypomnieć.

Może to wywarło na mnie wpływ? Ja także nie mam dobrego podejścia do dzieci.

(…)

Tekst jest fragmentem książki „Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”:

„Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”
cena:
Okładka:
twarda
Liczba stron:
768 (w tym 104 str. wkładek zdjęciowych)
Seria:
Świadectwa XX wiek

„Mamo, czy ty i tata nie jesteście moimi rodzicami?”

Doskonale rozumiem rozpacz mojej przybranej matki i nieumiejętność znalezienia właściwych słów. Byłem dzieckiem na ważnym etapie rozwoju, a moje uczucia właśnie zostały zdruzgotane. Obawiała się, że straci mnie, moje zaufanie i własną wiarygodność. „Wskazujący palec” władz był wycelowany również w matkę i ojca. W sytuacjach takich jak moja należało przeciąć wszystkie więzi, które mogły doprowadzić do połączenia rodziny.

REKLAMA

Moja matka wytłumaczyła mi, jak umiała najlepiej, że nie wie, kim są moi prawdziwi rodzice, ale że to ona i ojciec są teraz dla mnie mamą i tatą. Potem nie raz powracaliśmy do tematu, rozmawialiśmy o tym długo i często. To był ciężki czas. Nie myślałem wtedy o piłce, nie potrzebowałem też nowej. Rozchorowałem się, straciłem apetyt i musiałem pójść do lekarza. Byłem wychudzony i osłabiony. Straciłem odporność i wiele razy chorowałem na zapalenie płuc. Matka i ojciec sądzili, że umrę.

Knut Hamsun

Wreszcie powoli zaczął na szczęście wracać mi apetyt, z takiego czy innego powodu. Może dzięki wyciągowi z owoców dzikiej róży, który zalecił mi lekarz. A może po prostu czas wyleczył rany, a ja pogodziłem się z losem i nabrałem przekonania,

że mam przecież mamę i tatę. Teraz moim największym i najważniejszym życzeniem było: „Nie wolno wam umrzeć, dopóki nie dorosnę i nie zacznę sam sobie radzić, bo mam przecież tylko was”. Zrozpaczony, gorąco ich o to prosiłem.

Zanim zacznę opowiadać o czasach szkolnych, podzielę się pewnym wspomnieniem ze szkoły życia. Kiedy odwiedzaliśmy sąsiadów albo ktoś przychodził do nas z wizytą, my, najmłodsi, zwykle bawiliśmy się razem. Ale, jak mówi przysłowie, „małe garnki też mają uszy”.

Dorośli rozmawiali, rzecz jasna, także o epizodach z czasów wojny. Urywki tych rozmów docierały do nas, dzieci. Czuję, że warto byłoby wspomnieć to, co zapamiętałem. Słowo „Niemiec” było przekleństwem podczas wojny i w czasach powojennych. Chociaż z tego, co słyszałem, zdarzali się też przyjaźnie nastawieni Niemcy, przynoszący jedzenie, tytoń i inne przydatne rzeczy. Moim zdaniem wskazuje to, że nie wszyscy Niemcy popierali tę wojnę. Mimo wszystko niektórzy z nich okazywali nam czasem ludzkie uczucia. Teraz, dużo później, wydaje mi się, że dla Niemców też była to kwestia „być albo nie być”. Dezercja była najczęściej równoznaczna z utratą prawa do życia. Ja sam, aby nie stracić równowagi psychicznej, zdecydowałem się wierzyć, że ojciec też zaliczał się do tej „przyjaznej” kategorii.

(…)

Wisienka na torcie, rodzynek w kaszance

Po spędzeniu owiec nadchodził czas uboju. Dla mnie, chłopca w wieku dwanaście–czternaście lat, który od zawsze lubił zwierzęta, nie było to nic przyjemnego. Ubój zwierząt w tamtych czasach był bardzo prymitywny w porównaniu z obecnym. Aby zabić jagnię, uderzało się je w czoło tępą stroną siekiery. Kiedy ogłuszone zwierzę padało na ziemię, kładliśmy je na ławie. Teraz ojciec potrzebował mojej pomocy, bo jagnię nie leżało nieruchomo, tylko zwijało się w drgawkach. Musiałem mocno trzymać je za nogi, żeby można było je ukłuć i spuścić krew. Teraz wydaje nam się to barbarzyńskie, ale wtedy była to normalna metoda.

REKLAMA

Matka szorowała i płukała jelita, a następnie napełniała je łojem, rodzynkami, krwią i innymi składnikami. Kaszanka była najczęściej gotowana i podawana jeszcze tego samego dnia, aby wszyscy mogli spróbować świeżego wyrobu. Zapytacie, czy mi smakowała? Nic dziwnego, że wiele lat minęło, zanim kaszanka na nowo pojawiła się w moim jadłospisie. Mimo to praca fizyczna stanowiła dobry trening, dlatego stosunkowo nieduży chłopiec z czasem stał się całkiem silny i twardy. Siłownia nie byłaby w tamtych czasach opłacalnym przedsięwzięciem. Na pewno nie zamieniłbym na nią moich ówczesnych zajęć, zwłaszcza tych na świeżym powietrzu.

Tekst jest fragmentem książki „Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”:

„Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”
cena:
Okładka:
twarda
Liczba stron:
768 (w tym 104 str. wkładek zdjęciowych)
Seria:
Świadectwa XX wiek

W takich chwilach, wypełnionych ciężką pracą w szybkim tempie, w mojej głowie rzadko pojawiały się myśli i pytania o korzenie i biologicznych rodziców. Rozważania takie najczęściej pojawiały się podczas nauki teorii, bardziej skomplikowanych prac i spokojnych godzin spędzanych w samotności.

Życie w małym gospodarstwie nie składało się wyłącznie z harówki, po skończonej pracy często można było się rozerwać. Bawiliśmy się wtedy w berka i chowanego pomiędzy stogami siana. Czasem wolno było nam też skakać na sianie w stodole. To była świetna zabawa.

Młodość na stancji, szkoła i traumy

Życie dziecka i nastolatka płynie szybko, tak było też w moim przypadku. Jako piętnasto- czy szesnastolatek zacząłem naukę w szkole zawodowej, znajdującej się około sześćdziesięciu kilometrów od domu. Teraz musiałem puścić spódnicę matki. Moim miejscem zamieszkania została stancja, najpierw przez jeden rok, a później przez jeszcze kolejny. Uczyłem się w klasie o profilu metalurgicznym. Była to podstawa, kwalifikująca do dalszej nauki na innych profilach.

Mieszkając na stancji, ma się dużo czasu na myślenie. Nie mogę zaprzeczyć, że w chwilach samotności opadały mnie negatywne myśli. Często pojawiały się pytania „dlaczego” i „co” – co stało się z moimi prawdziwymi rodzicami? Jeśli nie żyją, dlaczego nie mogę się niczego o nich dowiedzieć? Może gdzieś znajduje się ich grób? Grób, na który mógłbym chodzić, jakiś konkret, do którego mógłbym się ustosunkować. Muszę przyznać, że czułem się oszukany, bo przecież ktoś musiał coś wiedzieć. Ale pewnie było tak, jak to zwykle w życiu – kiedy nikt nie chce wziąć odpowiedzialności, mówi, że „ktoś” powinien coś zrobić. Tym „kimś”, jak sądzę, były władze.

REKLAMA
Trondeim, 1965 (fot. Andy Eick; CC BY 2.0)

Dręczyła mnie nieświadomość, miewałem koszmary senne. Ładniej to ujmując, miałem traumę. Użyję współczesnego języka: mój mały twardy dysk był przepełniony sporą ilością kłopotliwych plików, zajmujących miejsce, które powinienem był wykorzystać na naukę. Z komputera mógłbym usunąć takie pliki, ale ludzki umysł tak nie funkcjonuje – niestety.

Z czasem nauczyłem się coraz skuteczniej tłumić bolesne myśli, ale wciąż zdarzało mi się zastanawiać nad moim pochodzeniem, korzeniami i biologiczną rodziną. Kiedy coś gotuje się w garnku, pokrywka czasami lekko się podnosi. Zahamowania i lęki utrudniały mi naukę. A jednak, dzięki dobrym, motywującym mnie przybranym rodzicom i sile woli, która brała się nie wiadomo skąd, mimo wszystko nieźle sobie radziłem.

Miałem wierzących rodziców, którzy zawsze znajdowali czas na odmówienie Ojcze nasz podczas wieczornego pacierza. Z jednej strony było to dobre, z drugiej – niekoniecznie. We wsi istniało kilka „odłamów” chrześcijaństwa; dla niektórych mieszkańców pewne zwyczajne czynności były grzechem. Niektóre rzeczy, które mówiliśmy i robiliśmy, były złe. Ludzie mówili, że jeśli będziemy robili albo mówili „złe” rzeczy, nie pójdziemy do nieba. Frustrowało to nas, młodych, bo pragnęliśmy być dobrzy i pójść do nieba. Dobrze wiedzieliśmy już, czym jest piekło, i za żadne skarby nie chcieliśmy się tam dostać. Wiara w Boga towarzyszyła mi przez całe życie, a wieczorną modlitwę odmawiam do dziś. Być może między innymi dlatego, że często prosiłem Boga o pomoc w ciężkich chwilach. Czyżby w powiedzeniu „wiara pomogła tylu ludziom” kryła się odrobina prawdy? Tak było i w moim przypadku, z jakiegoś źródła musiałem przecież czerpać siłę, aby móc iść dalej.

Ludzie podobni do mnie często szukali pocieszenia w alkoholu, co dla wielu okazało się zgubne. Dlatego moje modlitwy z biegiem lat coraz częściej stawały się dziękczynieniem. Czuję, że mogę dziękować Bogu za wiele rzeczy. W czasach, kiedy czułem się pozbawiony korzeni, „rozmowa” z Nim dawała mi swoiste poczucie bezpieczeństwa, o tyle, o ile było to możliwe w moim pełnym nieświadomości świecie.

Moje życie było przepełnione pytaniami bez odpowiedzi o najważniejszą rzecz: kim ja właściwie jestem? Często słyszałem, jak dorośli rozmawiają o innych dzieciach, przypominających im kogoś z rodziny. A co ze mną, do kogo ja jestem podobny? W pewien sposób czułem się dumny, kiedy ktoś powiedział o mnie: „Mój Boże, jaki on podobny do swojej matki”. Na pewno nie miał pojęcia, że jestem adoptowany. Na lepszą tożsamość liczyć nie mogłem.

Przełożyła Katarzyna Mosek

ŹRÓDŁO: Karl Arvid Mortensen, Krigsbarnet Karl forteller om sitt liv som tyskerunge (Karl – wojenne dziecko i szwabski bękart), Kolltoppforlag, Hønefoss 2005.

Tekst jest fragmentem książki „Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”:

„Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”
cena:
Okładka:
twarda
Liczba stron:
768 (w tym 104 str. wkładek zdjęciowych)
Seria:
Świadectwa XX wiek
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Karl Arvid Mortensen
Ur. 1945, Norweg, który urodził się jako owoc związku Norweżki i Niemca w czasie II wojny światowej. Po latach poznał swoją biologiczną matkę, a także pojechał do Niemiec, by spotkać się z ojcem. Jego opowieść z okresu dzieciństwa to również obraz zmian zachodzących w podnoszącej się z ruin Norwegii, a szczególnie w niemal doszczętnie zniszczonym podczas wojny Finnmarku. W dorosłym życiu pracował jako mechanik samochodowy, potem strażak, obecnie jest na emeryturze.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone