Alfred Trzebinski – zwyrodniały lekarz z Auschwitz
Kiedy Alfred Trzebinski przyjeżdża do Auschwitz, ma trzydzieści dziewięć lat i nie odniósł jeszcze żadnych sukcesów: ani frontowych, ani zawodowych. Lekarze są potrzebni na froncie, do obozów kieruje się tych, którzy są albo chorzy, albo kontuzjowani, albo niezbyt inteligentni, bo przede wszystkim chodzi o to, żeby byli oddani sprawie i ideologii. Są jeszcze tacy, którzy robią wszystko, żeby na froncie się nie znaleźć, bo kiepscy z nich żołnierze i walki frontowe wywołują w nich strach, a żeby nie uchodzić za tchórzy i bumelantów, zgłaszają się do wiernej służby III Rzeszy w obozach koncentracyjnych.
Trzebinski choruje na kamicę nerkową, więc ze szkolenia w Oranienburgu zostaje wysłany wprost do garnizonu w Auschwitz.
Według spisu Obsada osobowa służby zdrowia SS w obozie koncentracyjnym Oświęcim-Brzezinka w latach 1940–1945 sporządzonego przez Aleksandra Lasika, doktor Alfred Trzebinski przebywał jako lekarz obozowy w Auschwitz od lipca 1941 roku do listopada 1941 roku. Ale istnieje dokument, który podaje, że służył tam już od maja. Ten dokument to ocena wystawiona mu przez Enno Lollinga, szefa Urzędu DIII WVHA (Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS), odpowiedzialnego za sprawy sanitarne obozów koncentracyjnych, 16 lutego 1943 roku. Pisze tam, że SS-Obersturmführer Alfred Trzebinski działał w obszarze KL od maja 1941, a od połowy kwietnia 1942 roku był głównym lekarzem w KL Lublin. Według dokumentów upublicznionych przez IPN od 27 maja 1941 służył w Waffen-SS w stopniu SS-Hauptscharführera, czyli starszego sierżanta. Dzięki przeszkoleniu i działalności w Auschwitz awansował 9 listopada tego roku na SS-Untersturmführera – podporucznika. Wygląda więc na to, że służbę w Waffen-SS zaczął w obozie koncentracyjnym Auschwitz, dokąd skierowano go jako lekarza. Ponieważ były to zupełnie nowe okoliczności, wdrażał się w nie, jak każdy lekarz powołany do obozu, w Oranienburgu. Praktyka szkoleniowa dla lekarzy trwała dwa miesiące i być może to właśnie ten okres, od maja do lipca, Lolling włączył już w czas służby w Auschwitz.
Struktura organizacyjna obozów koncentracyjnych była wszędzie taka sama. A więc na czele służby zdrowia w obozie stał naczelny lekarz garnizonu SS, SS-Standortarzt. Podlegał bezpośrednio najpierw komendantowi obozu, ale już od marca 1942 roku tylko naczelnemu lekarzowi obozów koncentracyjnych, Lollingowi. Z komendantem obozu łączyły go raczej stosunki partnerskie, w każdym razie później nie musiał być przed nim odpowiedzialny za swoje czyny i nie musiał mu się tłumaczyć, raczej doradzał w kwestiach sanitarnych. Standortarztowi podlegali lekarze oddziałów SS (SS-Truppenärzte) oraz lekarze obozowi (SS-Lagerärzte) i załoga sanitarna SS (SDG – Sanitätsdienstgrade) oraz kierownik stacji dentystycznej i kierownik apteki. Ponieważ w obozach były stale niedobory służby medycznej, lekarze odpowiedzialni za załogę obozów często pomagali lekarzom obozowym w ich obowiązkach. A co to były za obowiązki? Na lekarzach obozowych spoczywała odpowiedzialność za warunki higieniczno-sanitarne, w jakich przebywali więźniowie, co tak naprawdę jednak – jak wiemy – w ogóle ich nie interesowało. Warunki te były skrajnie upokarzające, a szpital był po prostu umieralnią, a nie miejscem, gdzie można było uzyskać pomoc. Lagerarzt miał władzę przyjmować i wypisywać ze szpitala. Na tym jego konwencjonalnie rozumiana służba lekarska się kończyła. Bo poza tym miał obowiązek wykonywać zadania, do których studia medyczne go nie przygotowały. A więc przede wszystkim dokonywał selekcji, co oznacza, że wybierał tych, którzy warci byli życia, i tych, którzy życia byli niewarci. Życia nie byli warci: chorzy, kalecy, słabi, starzy, dzieci i Żydzi.
Lagerarzt musiał być obecny przy wymierzaniu kar więźniom, takich jak na przykład chłosta, a co więcej – najpierw wymagano od niego wyrażenia zgody na taką karę. I tak skazanym na karę słupka oglądał nadgarstki, a tym, którzy mieli zostać wychłostani – pośladki. Bywał też obecny w trakcie rozstrzeliwań i potwierdzał zgon, zlecając wypisanie fałszywych świadectw śmierci wysyłanych potem do rodziny. Wreszcie nadzorował użycie cyklonu B w trakcie gazowania i miał sprawdzać, czy rzeczywiście wszyscy zagazowani nie żyją. Dentyści zaś szukali nie próchnicy, tylko złotych zębów, które wyrywali potem trupom więźniowie.
Ten tekst jest fragmentem książki Natalii Budzyńskiej „Dzieci nie płakały"
Kiedy Trzebinski pojawił się w Auschwitz, komendantem obozu był Rudolf Höss, a SS-Standortarztem, przed którym jako lekarz odpowiadał, SS-Sturmbannführer Max Popiersch. Starszy od Trzebinskiego o dziesięć lat doktor medycyny, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, który bardzo dobrze mówił po polsku i czasami nawet w tym języku zagadywał więźniów.
Pochodził ze Śląska Cieszyńskiego i podobno przed wojną nazywał się Papież. Nazwisko zniemczył później. Wśród lekarzy obozowych, których poznał w Auschwitz Trzebinski, byli między innymi: Karl Josef Fischer, Friedrich Schlüter, Helmut Vetter, Otto Blaschke, Siegfried Schwela i Herbert Wuttke. Z wyjątkiem Schlütera wszyscy od niego młodsi. „Byłem jednym z siedmiu młodszych lekarzy obozowych, było ich tam kilku, kiedy przyjechałem” – mówił Trzebinski podczas przesłuchania, bo Brytyjski Trybunał Wojskowy, przed którym stanął w Hamburgu w 1946 roku, pozwolił mu trochę opowiedzieć o Auschwitz i Lublinie.
„Jakie ma pan wrażenia z Auschwitz?” – pytano się Trzebinskiego, a on na to odpowiadał tak:
– Zanim zacznę, chcę zrobić ogólną uwagę. Żaden obóz koncentracyjny nie był dobry dla żadnego więźnia. Jeśli miałbym przyrównywać Neuengamme do Auschwitz, to powiedziałbym, że Neuengamme było niebem w porównaniu z Auschwitz, a nawet piekło Dantego jest rajem w porównaniu z Auschwitz.
– Jak można opisać Auschwitz?
– Mówię teraz o miesiącach pomiędzy czerwcem a sierpniem 1941 roku. W tym czasie nie było jeszcze komór gazowych, nie odbywały się też selekcje, ale żaden katolicki ksiądz ani żaden Żyd, który przybył do obozu w Auschwitz, nie miał szansy przeżyć więcej niż czterdzieści osiem godzin. Ci ludzie na rozkaz Karla Fritzscha, Lagerführera, którego nazwisko chciałbym tutaj wymienić, byli zabierani do dołu z piachem i na jego rozkaz bici na śmierć przez polskich kapo, a obok niego w tym czasie stał komendant obozu, Höss, i śmiał się. Fritzsch miał też inne metody. Jeśli ktoś uciekł z jednego komanda, brał dwudziestu innych członków tego komanda i wysyłał ich do bunkra. Byli tam przetrzymywani, dopóki nie złapano uciekiniera, a ponieważ to zdarzało się rzadko, więc było jasne, że będą w bunkrze, dopóki nie umrą. Ale to nie wszystko; ci ludzie byli skazani na powolną śmierć głodową. Dostawali tylko trochę chleba i kawy co cztery dni po to, aby spowolnić ich śmierć. Proszę sąd o łaskawość, ale to ostatni raz, kiedy mogę mówić światu o warunkach w Auschwitz i dlatego proszę o pozwolenie, abym mógł to zrobić dzisiaj. Pochodziłem z klasy średniej i Karl Fritzsch wiedział bardzo dobrze, że cierpię moralnie przez wszystko, co działo się w Auschwitz. Pewnego dnia powiedział do mnie: „Doktorze, nie chciałby pan iść do bunkra, żeby usłyszeć pisk myszy? One ciągle piszczą: »Jezusie, Mario, Józefie«”. Byłem tak zdegustowany, że w Auschwitz nie mogłem jeść. W tym czasie działał tam lekarz, który zainicjował zastrzyki z benzyny lub fenolu. Nazywał się, jeśli mogę o tym powiadomić sąd, doktor Schwela. Był zdegenerowaną kreaturą.
Ponieważ o doktorze Schweli Trzebinski wspominał podczas procesu kilkakrotnie i twierdził, że to właśnie przede wszystkim przez niego trudno mu było wytrzymać w Auschwitz, postanowiłam poszukać informacji o nim. Okazało się, że mogliby znaleźć wiele wspólnych tematów. Schwela był tylko kilka lat młodszy, ukończył wydział medyczny na uniwersytecie w Heidelbergu i również miał pochodzenie słowiańskie. Urodził się w rodzinie o korzeniach serbsko-łużyckich w Cottbus (Chociebużu), a jego ojciec był pastorem ewangelickim, który aktywnie troszczył się o przetrwanie kultury serbsko-łużyckiej. Bogumił Šwjela, znany działacz i publicysta przedwojenny, wydawał czasopisma, w których prowadził kampanię na rzecz zachowania kultury łużyckiej, odprawiał nabożeństwa w języku łużyckim. I podczas gdy jego syn zapisał się do NSDAP i SS, on, nie dając się zastraszyć narodowosocjalistycznej polityce, był jedynym, który wciąż nauczał w zabronionym już wówczas języku. SS-Hauptsturmführer Schwela pochodził zatem z chrześcijańskiej i inteligenckiej rodziny niemieckich Słowian, co – jak widać – nie podobało mu się. W KL Auschwitz wprowadzał leczenie homeopatyczne, choroby rozpoznawał „na oko”, wszędzie widział symulantów. „Jeśli chodzi o wiadomości lekarskie, był prawie ignorantem” – zapisał we wspomnieniach więzień i lekarz, doktor Rudolf Diem. Wspominał też, że Schwela nie znosił Polaków (może dlatego nie lubili się z Trzebinskim, może przeszkadzało Schweli jego polskie nazwisko?), świetnie mówił po rosyjsku.
No i tak, to faktycznie Schwela wpadł na pomysł dosercowych zastrzyków z fenolu (zwanych w gwarze obozowej szpilowaniem) oraz – trochę później – brał aktywny udział w organizowaniu burdelu dla więźniów, aby ich bardziej zmotywować do pracy.
Trzebinski, zeznając przed Brytyjskim Trybunałem Wojskowym, mówił, że kiedy do Auschwitz na wizytację przyjechał Lolling, poszedł do niego na skargę. Nie chciał mieć już nic wspólnego ze Schwelą i prosił o przeniesienie. Według niego Lolling odpowiedział tak: „Doktor Schwela może jest taki, jak pan mówi, ale przynajmniej jest dobrym narodowym socjalistą”.