Bogdan Arnold – bestia z Katowic

opublikowano: 2017-06-22 13:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Bogdan Arnold to zdecydowanie czarny charakter. Nikt nie podejrzewał, że tajemniczy mężczyzna z prowincji skrywa tragiczną tajemnicę. Jak wyszła na jaw historia bestii z Katowic?
REKLAMA

Bogdan Arnold i jego czarna legenda

Było wczesne popołudnie, dnia 8 czerwca 1967 roku. Oficer dyżurny Komendy Dzielnicowej Katowice-Śródmieście, mieszczącej się przy ulicy Pocztowej, odłożył słuchawkę telefonu. Najpierw wysłał radiowóz na ulicę Graniczną, gdzie awanturował się jakiś pijak, potem dopiero spojrzał na stojącego po drugiej stronie okienka mężczyznę. Facet miał na sobie wyświechtany szary garnitur i niebieską, brudną koszulę. Jeden Bog znał prawdę o jego bieliźnie, ale o tym lepiej było nie myśleć.

Milicyjna "Warszawa" (fot. Starscream/wikipedia; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0)

– No więc co tam się stało, przy Dąbrowskiego? – podjął przerwany wcześniej dialog.

– Co sie stoło, to jo niy wiym – powiedział z wyraźnym śląskim akcentem mężczyzna. – Godołeh już, łod tydni capi tom jakby sie kto zesroł.

– No bo może się i zesrał. Idźcie z tym do administracji i nie zawracajcie głowy milicji takimi sprawami.

– Jużeh buł. Ino łune nic nie mogom. Dźwi zawarte, a na klupanie nikt nie łodpowiodo. Łokna cajtungami łoblepione, co w środku nic łoboczyć niy można. Flyje po gipsdekli łożą i do szolek dżistajom.

– Co takiego?

– No te... muchy. U somsiadow tyż paskustwa rożnego w pizdu. Z tego miszonga france przełożom. Może tam trup jaki sie rozkłodo.

– Eee, tam, zaraz trup. Kto tam mieszka?

– A taki leber jedyn, łożyrok. Ajnfachowy. Zrobcie coś z tym, godom, bo już źdźiyrżyć nie idzie. Jedzie jak z haźla.

– No dobrze – zgodził się oficer dyżurny.

– Zero dziewięć, zgłoś się na jeden jeden – rzucił do mikrofonu radiostacji.

– Zero dziewięć, zgłaszam się.

– Pojedziecie na... – jaki to dokładnie adres?

– Dąbrowskiygo cztyrnoście, mieszkanio dźiwiyńć – podpowiedział mężczyzna. – Na somym wiyrhu.

– Pojedziecie na Dąbrowskiego czternaście, mieszkania dziewięć. Mam zgłoszenie, że tam fetor jakiś straszny z lokalu się wydobywa. Okna oblepione gazetami. Lokatorzy się skarżą, że robactwo stamtąd im do mieszkań przełazi. Proszą, żeby sprawdzić, czy przypadkiem coś nie stało się z najemcą.

– Przyjąłem, jeden jeden. Udaję się.

Czteropiętrowa kamienica przy ulicy Dąbrowskiego 14 była stara i wyjątkowo ponura, o czarnych ścianach i wąskich, nigdy niemytych oknach. Na górę wchodziło się po schodach krętych i ciemnych, ozdobionych żelazną poręczą, powyginaną w secesyjne wzory, chwiała się zresztą mocno, gdy było się jej trzymać. Nie dawało to poczucia równowagi, do tego mroczna czeluść po drugiej stronie dziwnie ciągnęła ku sobie.

REKLAMA
Tadeusz Ołdak – „Wampir z Warszawy” Mniej więcej w tym samym czasie, w którym dzieje się akcja „Złego” Leopolda Tyrmanda, w Warszawie grasuje Tadeusz Ołdak zwany „Wampirem z Warszawy”. I chociaż milicja mogłaby nadać mu ten sam przydomek, co bohaterowi powieści, miał on z nim niewiele wspólnego.

Z tych drewnianych, brudnych i skrzypiących schodów o szarych wgiętych stopniach, cuchnących kocimi odchodami, wchodziło się przez wiecznie otwarte drzwi do ciemnego korytarza. Tynk odchodził ze ścian całymi płatami, odsłaniając wyszczerbione, czerwone cegły. W nocy nie widać tu było niczego prócz prostokątów źle oświetlonych okien w górze i pustej czerni ulicznych wąwozów. Po obu stronach ciągnęły się ciemne korytarze, na których migotały wieczorami ogniki zapałek i ogarki świec. Labirynty rozbrzmiewały nieustannym śpiewem, toastami, czasem złorzeczeniami i jękiem krwawych rozpraw, czasem zaś zdyszanym szeptem szybkiej miłości. Czarne sylwetki przyciskały dziewczęta w zaułkach murów, piły tanie wino, siedząc na potrzaskanych przepierzeniach z desek i wyrzucały przez okna na ulicę puste butelki.

W takich kamienicach mieszkały zwykle tanie kobiety, upadli mężczyźni, alkoholicy i tym podobne szemrane typy, gotowe w każdej chwili wbić ci nóż w bebechy, zanim zdążysz powiedzieć dzień dobry. Sznurki przecinały podwórko wzdłuż i wszerz, a susząca się na nich bielizna łopotała nad głową przechodzących niczym postrzępione chorągiewki.

Gromady wygłodniałych kotów grzebały w odpadkach porozrzucanych wokół kontenerów na śmieci, łapczywie pożerając rozrzucone wokół „dziwne” mięso. I właśnie widok tego „ścierwa” już na samym początku zaniepokoił wezwanych funkcjonariuszy.

Tekst jest fragmentem książki Przemysława Słowińskiego „MROCZNY PRL: Niewyjaśnione zabójstwa”:

Przemysław Słowiński
„MROCZNY PRL: Niewyjaśnione zabójstwa”
cena:
39,90 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Fronda

Małe pomieszczenie na strychu, oznaczone numerem dziewiątym, było kiedyś pralnią, potem przerobiono je na lokal zastępczy. Zza drzwi mieszkania rzeczywiście bił smród nie do zniesienia.

Skorpion atakuje wieczorem 6 sierpnia 1985 roku zapadł wyrok śmierci na jednego z nielicznych w polskiej historii seryjnych morderców – Pawła Tuchlina, nazywanego „Skorpionem”. Podczas trwającej osiem lat zbrodniczej działalności zabił on dziewięć kobiet, a jedenaście usiłował pozbawić życia.

„Drzwi do mieszkania (...) zastałem zamknięte, na pukanie nikt nie odpowiadał – czytamy w tekście notatki służbowej sporządzonej przez jednego z przybyłych na miejsce milicjantów, plutonowego Zygmunta Sikorę. – Zza drzwi czuć było zapach zgnilizny, upewniło mnie to w podejrzeniu, że w mieszkaniu znajdują się chyba jakieś zwłoki w silnym rozkładzie.

REKLAMA

W tym stanie rzeczy powiadomiłem o tym dyżurnego komisariatu i zażądałem, aby przybył na miejsce technik dochodzeniowy oraz żeby zawiadomić prokuraturę. Jednocześnie wezwałem Zawodową Straż Pożarną. Porucznik ZSP Mieczysław Piekarz i strażak Ryszard Sienkiewicz dostali się przez dymnik na strych, weszli na dach, skąd po wybiciu szyby w oknie znaleźli się w mieszkaniu i otworzyli drzwi wejściowe. Wszedłem tam z technikiem dochodzeniowym i zauważyliśmy, że pod oknem leżą przykryte szmatami, znajdujące się w rozkładzie zwłoki. Nie musiałem się domyślać, że mamy do czynienia z morderstwem, więc nic w mieszkaniu nie ruszając, poleciłem koledze, aby zawiadomił o naszym makabrycznym odkryciu kierownictwo Komendy Dzielnicowej oraz Komendę Miasta MO w Katowicach”.

    O czym – zapewne przez delikatność – nie wspomniał plutonowy Sikora, to o fakcie, że po wybiciu toporkiem okna do mieszkania, strażacy mogli dostać się do wnętrza dopiero po założeniu masek gazowych. Bijący stamtąd odór był tak przenikliwy, że mógł pozbawić przytomności. Dopiero wtedy, po otwarciu od wewnątrz drzwi od mieszkania, funkcjonariusze zobaczyli widok, którego zapewne nie zapomną do końca życia.

    Fragment milicyjnego sprawozdania: „Pod parapetem leżały ludzkie zwłoki w stanie daleko posuniętego rozkładu. W łazience stała duża drewniana skrzynia murarska, obita cynkową blachą, służąca jako wanna. Przykryta była szczelnie ceratą, dodatkowo jeszcze stała na niej skrzynia od tapczanu. We wnętrzu ujawniono kilka ciał. Nie mogliśmy określić płci, ani nawet liczby zwłok. W cuchnącej, rozkładającej się ludzkiej tkance ruszały się tysiące larw, poczwarek, owadów. Spod skrzyni wystawało owinięte w gazetę podudzie. Weszliśmy do kuchni. Na piecu stał garnek. (...) Na powierzchni gara pływała rozgotowana ludzka głowa. Na stole tykał budzik. Obok niego leżał mokry pędzel do golenia”.

    Budynek centrali huty Baildon w Katowicach.(fot. Jan Mehlich; CC BY-SA 3.0)

    Szczegółowe oględziny małego mieszkania, składającego się z pokoju i schowka (łazienki), wykazały, że na kręgach szyjnych jednego ze szkieletów znajdowała się pętla wykonana z przewodu elektrycznego. W kotle do prania bielizny znaleziono następną głowę. Po całym pomieszczeniu walały się porozrzucane bezładnie rożne części damskiej garderoby i torebki. Stopień rozkładu poszczególnych zwłok oraz kolejność ich ułożenia wskazywały, że ofiary zostały zamordowane w rożnym czasie. Ujawnione fragmenty ludzkich ciał obsiadły wielkie, brzęczące wściekle muchy. Żadnych dokumentów, które pozwoliłyby zidentyfikować zwłoki, nie znaleziono. Natomiast mokry pędzel i nakręcony budzik wskazywały niezbicie, że właściciel mieszkania opuścił je niedawno.

    REKLAMA

    Nazwisko najemcy lokalu milicjanci ustalili już po kilku minutach. Zajmował go trzydziestoczteroletni (urodzony 17 lutego 1933 roku w Kaliszu) elektryk (ale bez dyplomu), nazwiskiem Bogdan Eugeniusz Arnold, syn Eugeniusza. Czterokrotnie wcześniej karany, z art. 201 § 1 kodeksu karnego i art. 257 § 1 k.k. (niealimentacja i przywłaszczenie mienia). W Katowicach zamieszkał w 1960 roku, przyjechał tu z Legnicy. Sąsiedzi, którzy tłumnie zebrali się na podwórzu, byli wstrząśnięci makabrycznym odkryciem. Lokatora „spod dziewiątki” uważali dotąd za spokojnego człowieka, może tylko trochę za bardzo nadużywającego alkoholu, ale... „kto nie lubi sobie wypić?”. Opowiadał, że jest rozwodnikiem i musi na nowo układać sobie życie, bo został z niczym. Rozumieli go i nawet mu współczuli. Nie wiedzieli, że Arnold rozwodził się wcześniej aż trzykrotnie, a z trojką swoich dzieci (dwojgiem ślubnych i jednym nieślubnym) prawie że nie ma kontaktu. Wszystko przez brutalność i uzależnienie. Żony oskarżały go o ataki agresji i znęcanie się nad nimi oraz dziećmi. Pierwszą żonę porzucił w momencie, w którym dowiedział się, że wbrew swoim wcześniejszym oczekiwaniom, jej rodzice nie są bogaci i nie mogą córce zapewnić dużego posagu. Wyznał potem, że ją otruł. Drugiej pozwolił odejść cało, ale trzeciej to już nienawidził jak zarazy. (W toku postępowania nie udało się ustalić, czy naprawdę otruł kobietę).

    Katowice, współczesny widok z lotu ptaka (CC BY-SA 3.0)

    Z sąsiadami właściwie nie utrzymywał bliższych stosunków, wolał towarzystwo prostytutek i pijaków. Koledzy z pracy określali go jako uczynnego, chociaż niezwykle skrytego. Komuś tam zreperował radio, komuś naprawił kontakt. Wyróżniał się wśród nich... elegancją: „Dbał o siebie, to fakt” – przyznał jeden ze współpracowników. Uchodził za przystojnego i z łatwością podrywał kobiety. Jego koledzy z huty „Baildon” nie mogli uwierzyć, że grzeczny i schludny Boguś to wampir. „Spokojny, bezkonfliktowy, skromny” – padały określenia. Jednym słowem przeciętny i niczym niewyróżniający się człowiek. Nikt nie wiedział, jak straszną kryje tajemnicę.

    Tekst jest fragmentem książki Przemysława Słowińskiego „MROCZNY PRL: Niewyjaśnione zabójstwa”:

    Przemysław Słowiński
    „MROCZNY PRL: Niewyjaśnione zabójstwa”
    cena:
    39,90 zł
    Wydawca:
    Wydawnictwo Fronda
    REKLAMA
    Komentarze

    O autorze
    Przemysław Słowiński
    Pisarz, biograf. Z wykształcenia jest prawnikiem, ale nigdy nie pracował w zawodzie. Był za to m.in. górnikiem, protokolantem, kierowcą, barmanem, robotnikiem rolnym i prezesem firmy turystycznej. W latach 90. zaczął publikować. Wśród jego książek są m.in. biografie: „Bestia. Historia Mike’a Tysona” (2003), „Tygrys. Opowieść o Jacku Dempseyu” (2003), „Benedykt XVI” (2006) i „Amerykańska buntowniczka. Burzliwe życie Jane Fondy” (2006).

    Wszystkie teksty autora

    Zamów newsletter

    Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
    Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
    © 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone