Boy i schyłek belle époque

opublikowano: 2021-06-09 12:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Do stolika Tadeusza Żeleńskiego „Boya” w słynnej restauracji Karpowicza podchodzi młody i ambitny pisarz. Spotkają się jeszcze raz, w przededniu II wojny światowej. Wspominając tę rozmowę „Boy” powie mu: „Pływamy na tym polskim statku, pływamy, ale stałego gruntu nie poczujemy, aż zatoniemy! Taki to nasz los i to się nigdy nie zmieni”...
REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Bogusława Chraboty „Influenza magna. U progów wieczności”.

Ubrany po angielsku bardzo młody człowiek wysiadł zamaszyście z dorożki przed parterowym góralskim budynkiem i wparował dziarsko do środka. Przyjechał właśnie z Rabki i do restauracji Karpowicza przygnał go, nie ma co ukrywać, głód. Średniego wzrostu, z przylizanymi grzecznie włosami, wyraźnym przedziałkiem, wilgotnymi oczyma i pewną subtelnością twarzy, co bez dyskusji rozstrzygało, że jest herbowy, i to z rodziny o pańskich aspiracjach. Ruchy miał miękkie, tweedowa marynarka była dobrze dobrana, na nogach górskie buty, założone na podciągnięte do kolan grube wełniane skarpety. Można było z góry założyć, że to turysta z Mazowsza, który po zjedzeniu kapuśniaku i pieczystego wybierze się na spacer do Morskiego Oka. Dalej nie, bo wymagałoby to innego stroju i solidnej laski wędrowca, którą młodzieniec nie dysponował. Młody człowiek miał jednak inne plany. Góry go niepomiernie nudziły, w kapuśniaku nie gustował, może więc tylko herbata? Pajda chleba ze smalcem przed czymś solidniejszym. Czym? Nie miał pojęcia. W restauracji manewrował między stolikami, szukając spokojnego miejsca, i to takiego, które dałoby mu dobrą perspektywę na resztę sali.

Tadeusz Boy-Żeleński na obrazie Witkacego

Uwielbiał przyglądać się ludziom i czynić sobie w pamięci ich literacki opis. Ot, tu siedzi nudny księgowy z nosem jak księżyc w kompocie, tu panna pensjonarka w pończochach z oczkiem na łydce, a tu parobas, młody, prężny i jurny jak stado gospodarskich byczków. Siadł w takim właśnie strategicznym miejscu, jednak tylko na chwilę. Po tym, jak podano herbatę, pojął, że musi się przesiąść, i to nie z przymusu. Dostrzegł bowiem siedzącego samotnie człowieka o znanej twarzy, którego literacka legenda bardzo mu imponowała. Niemłody już mężczyzna o dość chłopskich rysach, z wyrazistym (zbyt wyrazistym) rysunkiem brwi, łysiejący, za to z czernionym wąsem, wyraźnie się nudził. „Boy!” – odgadł młodzieniec. Nie znał go osobiście, ale podziwiał. „Boy, wiadomo: pisarz, inteligencja, talent, Europa…” Przyglądał mu się z daleka, pijąc herbatę. „A może podejść?” Boy był sam. W ogóle w sali było prawie pusto. „Jeśli podejdę, co mu powiem?” Podszedł.

REKLAMA

– Pan Żeleński?

– Tak.

– Czy pan pozwoli?… Chciałbym kilka słów… Choć nie mam zaszczytu…

Boy wskazał mu krzesło.

– Proszę.

Młody człowiek usiadł, ale można było odnieść wrażenie, że nie wie, co powiedzieć. W końcu się odezwał:

– Widzi pan, ja jestem taki pasażer, co to siedzi na krześle; krzesło stoi na pace; paka leży na workach; worki na wozie; wóz na statku; statek na wodzie. Ale gdzie jest grunt i jaki jest ten grunt, nie wiadomo.

Boy spojrzał na niego swoim trochę ospałym czy też osowiałym wzrokiem i powiedział krótko:

– Jak my wszyscy.

– Ale ja bardziej… – upierał się młodzieniec.

– Nie sądzę.

– Daję słowo.

– A tak w ogóle, to z kim mam honor?

– Witold.

– Tylko Witold?

– Nazwisko nic panu nie powie. Przynajmniej na razie.

– Tuszę, że w przyszłości będzie pan bardzo sławny.

– Nie mniej niż pan dzisiaj. Tak myślę.

– No dobrze, ale żeby zamknąć w końcu tę partię ping-ponga, może by pan, prócz, istotnie, ciekawej formy przedstawienia się, zechciał coś do naszej miłej rozmowy wnieść? Chyba że nic pan nie ma do powiedzenia.

– A mogę zamówić kiszkę i ogórka?

– Bardzo proszę.

– Widać było, że Boy z takimi personami jak młodzieniec o imieniu Witold jest dość obznajomiony.

– Chcę napisać powieść. Taką prostą powieść dla ludu. Właściwie takie mam marzenie. A nawet więcej. Życiowy plan.

– I z tym pan do mnie? Przecież ja nie piszę powieści. Jestem lekarzem.

– Lekarzem to raczej pan był.

– Owszem, byłem.

– Skąd ta decyzja? Jeśli pan oczywiście łaskaw mi odpowiedzieć.

– A dlaczego miałbym panu to tu, teraz, u stóp Tatr i przy ogórku z kiszką, wyznawać? – Boy ironicznie odbił lekką jak puch piłeczkę.

REKLAMA

– Bo może to jedyna okazja?

Restauracja Karpowicza (fot. NAC)

Boy się zadumał. Możliwe, że ten jakiś tam Witold ma rację. Właściwie jeśli nie teraz, to kiedy? Młody, pozujący na Anglika człowiek dotknął najdelikatniejszej struny w lirze jego życiowych zmagań, by posłużyć się najbardziej tandetną z tandetnych metafor. Mimo że medycyna była jego najuczciwszym wyborem, już w Paryżu zrozumiał, że ważniejsza jest literatura. Dlatego z taką pasją rzucił się na dzieła Francuzów i podjął się prac translatorskich, które dały mu największą sławę. Potem jednak przyszła wojna, musiał włożyć mundur i udać się na front. Bóg mu darował przykry obowiązek strzelania do bliźnich, co więcej, dał mu szansę ratowania ich życia. Pod przymkniętymi powiekami przewinął mu się w okamgnieniu film z tysiącem frontowych obrazów. Pociągi pełne rannych. Transfuzje krwi i szycie rozprutych płatów skóry. Chyłka, leżący jak łachman w pustym magazynie cukrowni gdzieś w Galicji, a później transport jego „zwłok” do Krakowa. Wittgenstein męczący się w służbie na rzece. Wiegemann i ich wspólna tytaniczna praca przy żołnierzach zdychających od grypy jak bydło. Tak, grypa była najgorsza. „Hiszpanka”, która była dla niego przełomem. Skoro nie można, nie umiemy walczyć z zarazą, to po co medycyna? Może lepiej zostać spowiednikiem albo odprowadzać za dobre pieniądze kondukty na cmentarzu? Szlag, to jednak nie dla niego. Po grypie rzucił to wszystko w cholerę. Zatrudnił się w „Czasie”, zaczął pisać recenzje teatralne, krotochwilne felietony. Jakieś powiastki o Balzacu, Molierze. Taki oto skok nad otchłanią życia z wyżyn metafizyki w banał i nieistotność.

Witold pochłaniał właśnie drugiego ogórka kiszonego, niemiłosiernie przy tym się krzywiąc.

– Co to za dziwne miny? – spytał Boy.

– Jestem specjalistą od min.

„Żałosne”, pomyślał Boy.

– Odpowie mi pan, panie Żeleński?

REKLAMA

– To ta choroba. Po niej zrozumiałem, że praca lekarza nie ma sensu. Wyjąłem wtyczkę z prądu, o ile pan wie, co mam na myśli. Taka była moja reakcja. Czasami tak zachowuje się lekarz. Ale można się zachować inaczej. W listopadzie tysiąc dziewięćset czternastego roku w szpitalu w Krakowie, niemal w mojej obecności, otruł się kokainą niejaki Georg Trakl, poeta. Słyszał pan pewnie. Też pracował z rannymi. Zwariował po tym, jak zrozumiał, że nie może im pomóc. To był dla niego koniec. Zbieraliśmy z Wiegemannem papiery, które rozrzucał wokół łóżka. To były świetne wiersze. Przed samobójczą śmiercią często się pisze dobre wiersze. Potem w tajemniczy sposób zginęła w Berlinie jego siostra, pianistka. Widzi pan, nieszczęścia chodzą parami.

– A pan postanowił zostać literatem.

– Tak, odrzuciłem walkę o ludzkie życie na rzecz walki o lepszy humor jeszcze żyjących. Czy jestem dostatecznie podniosły?

– Pan wie, że to żałosne. Taka ucieczka od odpowiedzialności.

– A co pan może o tym wiedzieć? Był pan na wojnie?

– Nie, ale Niemcy stacjonowali w dworku mojego ojca.

– To w istocie się pan nawalczył… – Boy nie potrafił powstrzymać się od ironii.

– Nie kusi pana, by napisać o tym?

Zdjęcie paszportowe Witolda Gombrowicza z 1939 roku

– Wie pan, skala tematu mnie paraliżuje. Poza tym uważam, że tradycyjna powieść w stylu Balzaca, Dumasa czy Hugo się skończyła. Po wojnie nie ma dla niej miejsca. Rzeczywistość pokomplikowała się w zbyt wielu wymiarach. Dziś pozostają strzępki, małe formy, esej filozoficzny, może dramat? Można coś ewentualnie pokazać na scenie, co czyni, a właściwie wygłupia się Witkacy z tymi swoimi Mózgowiczami czy Wahazarami. Ale to żarty oczywiście. Ilustracja tego, jak psychostymulanty wpływają na wyobraźnię i język człowieka. Czy to przetrwa? Nie wiem. Szczerze wątpię. A powieść? Wie pan, ile lat musiało minąć, by Tołstoj opisał w Wojnie i pokoju czasy napoleońskie?

– Czterdzieści?

– No widzi pan? A pan chce już dziś. Kilka lat ledwie przeszło. Niech się pan uzbroi w cierpliwość, młody człowieku. Pogadamy za czterdzieści lat, jeśli dożyjemy.

Gombrowicz połknął resztę ogórka bez gryzienia. Rozmowa była skończona.

Spotkali się jeszcze raz. Było to już w przededniu wojny, bodaj na imieninach Boya. Witold przypomniał mu tę rozmowę. Boy uśmiechnął się i powiedział:

– Pływamy na tym polskim statku, pływamy, ale stałego gruntu nie poczujemy, aż zatoniemy! Taki to nasz los i to się nigdy nie zmieni.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Bogusława Chraboty „Influenza magna. U progów wieczności”!

Bogusław Chrabota
„Influenza magna. U progów wieczności”
cena:
42,90 zł
Wydawca:
Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
Rok wydania:
2021
Okładka:
miękka
Liczba stron:
336
Premiera:
2 czerwca 2021
Format:
135x205 [mm]
ISBN:
978-83-825-0031-8
EAN:
9788382500318
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Bogusław Chrabota
Urodzony w Krakowie, absolwent i doktorant na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jako poeta debiutował w Tygodniku Powszechnym w 1986 toku. W latach 80. współpracował z prasą niezależną i emigracyjną min. z Promienistymi, Brulionem i Tumultem. W latach 90. pracownik TVP, a potem jeden ze współzałożycieli Polsatu. Od 2013 roku redaktor naczelny Rzeczpospolitej. Autor trzech powieści, licznych tomów prozatorskich i poetyckich, reportaży i scenariuszy filmowych oraz telewizyjnych.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone