Czarnobyl: Zlikwidować strefę śmierci

opublikowano: 2019-05-06 16:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Byli likwidatorami skutków katastrofy w Czarnobylu. Wielu z nich nie zdawało sobie sprawy z tego, w jakich warunkach przyjdzie im pracować. Zapłacili za to wysoką cenę.
REKLAMA

Ilmārs Kalniņš – prawnik, wiceprezes Związku Czarnobyl Łotwy

Nie posiadaliśmy żadnych oficjalnych informacji na temat zagrożenia promieniowaniem, nikt nam o tym nie mówił. Ja na przykład nie miałem pojęcia, w jakich warunkach radiologicznych pracowałem. Nie mieliśmy dozymetrów. Na wyposażeniu dowódcy jakieś były, ale szybko się wyeksploatowały albo nie nadawały do użytku, bo skala nie wystarczała na tak wysoki poziom promieniowania. Otrzymane dawki obliczali nam tylko w przybliżeniu. To był taki schemat – w zależności od czasu spędzonego w zonie (ile minut lub godzin tam byłeś), przypisywano ci określoną liczbę dawek promieniowania.

Reaktor w Czarnobylu po katastrofie

Każdego wieczoru po pracy dopisywali nam indywidualne dawki. Ale oficjalnie maksymalnej dopuszczalnej dawki 25 rentgenów nikt nie otrzymał, albo bardzo rzadko, na przykład ci, którzy chodzili na dach reaktora lub niektórzy kierowcy178. Z indywidualnych środków ochrony mieliśmy maski ochronne i filtrujące, ale to niczego nie dawało. Zresztą tam był okropny upał i ciężko było w tym chodzić, nie do zniesienia, dlatego rzadko z nich korzystaliśmy.

Specyfika tragedii też mogła zmylić człowieka. Żołnierz radziecki przywykł już do tego, że ma do czynienia z realnym wrogiem i musi używać broni, a tutaj spokój, ptaki śpiewają. To był niewidzialny nieprzyjaciel i dlatego nie wiedzieliśmy, jakie mogą być konsekwencje. Przykładowo, najbardziej niebezpieczną pracę wykonywali ci, którzy na dachu reaktora zbierali grafit. Nasz generał Ilmars Bruņenieks znalazł informację, że prominentni wojskowi wysyłali żołnierzy, żeby gołymi rękoma zbierali promieniotwórczy grafit i uran. Jeden z oficerów nawet zabrał sobie na pamiątkę do kieszeni kawałek grafitu. Czysta głupota.

Vladimirs Kokošņikovs – lekarz

Miałem świadomość katastrofy, ale ja jestem lekarzem, a z wykształcenia również chemikiem. Wiedziałem, co to jest promieniowanie jonizujące, i znałem stopień niebezpieczeństwa. Podświadomie jednak cały czas w nas siedziało, że gdzieś obok czai się niewidzialny wróg. Właśnie ta podświadomość na niektórych wywarła bardzo negatywny wpływ. Były dwa przypadki powieszenia. Jeden samobójca w pożegnalnym liście napisał, że dłużej nie uważa siebie za mężczyznę, nie widzi sensu dalej żyć.

Jānis Muste – pułkownik, Grupa Operacyjna Specjalnej Strefy Moskiewskiej Obwodu OC

Nikogo nie oszczędzali, a zwłaszcza zwykłych żołnierzy. Oficerowie sami siebie oszczędzali, nie chodzili tam, gdzie nie potrzeba, co wieczór dawali nam do picia czerwone wino. A żołnierzy wozili w autobusach na dach reaktora, na przykład po 40 osób. Po kolei wychodzili na dach trójkami, a ci, co już tam byli, czekali dwie, trzy godziny na pozostałych, dopóki nie będzie pełny autobus i dopiero wtedy odjeżdżali. Przez ten czas ci czekający łapali dodatkowe rentgeny. W kolejnych dniach wykonywali te same zajęcia co pozostali likwidatorzy, którzy nie byli na dachu, tzn. wozili promieniotwórczy grunt, dezaktywowali pomieszczenia itp.

REKLAMA

Józef Truskowski – szeregowy

Były takie przypadki, że w naszej 30-kilometrowej strefie podwoziliśmy po drodze miejscowych ludzi. Oni nie chcieli wyjeżdżać, mówili, że w nowych miejscach osiedlenia tylko wegetowali, a nie żyli, że tak czy inaczej muszą umrzeć. Woleli wrócić umierać do swoich domów na terytorium zony.

Gunārs Opmanis – porucznik, Narodowa Akademia Obrony Łotwy

Fizycznie było bardzo ciężko. I psychicznie też. Z czasem w pułku coraz częściej zdarzały się przypadki samobójstw. Pierwszy powiesił się lekarz, to było w sierpniu. Później spotkałem w Rydze śledczego prowadzącego tę sprawę. Kazali mu udowodnić, że lekarz był chory psychicznie i dlatego to zrobił. Być może katalizatorem niektórych samobójstw było zachowanie poszczególnych dowódców, którzy znęcali się psychicznie nad podwładnymi. Nie mieli szacunku dla ludzkiej godności. Ze mną też tak było, do pułku przyjechał raz z kontrolą jeden major i zaczął publicznie poniżać żołnierzy. Kiedy spróbowałem normalnie do niego przemówić, wściekł się i zrugał mnie przy wszystkich. Poleciało mnóstwo okropnych przekleństw z politycznymi hasłami. Nigdy nie dochodziło do tego z naszymi oficerami, to zawsze byli jacyś wizytatorzy wysokiej rangi „na gościnnych występach”. Z naszymi nie było takich problemów.

Vairis Mētra – plutonowy

Zabroniono nam rozmawiać z miejscowymi i informować mieszkańców o poziomie promieniowania, żeby nie siać paniki. Do dzisiaj nie mogę ścierpieć, gdy słyszę w mediach termin „30-kilometrowa strefa”. To było tak, że wyżsi urzędnicy wzięli cyrkiel i narysowali na mapie koło i wywieźli stamtąd ludzi. Niektórym się udało, a innych w ogóle mogli nie wywozić – tam było w porządku. Jednocześnie miesiąc od wybuchu dojechaliśmy do wiosek, gdzie promieniowanie wynosiło trzy lub cztery rentgeny, a dzieci bawiły się tam w piasku. Ostrzegaliśmy lokalną ludność, radziliśmy, żeby uciekali stamtąd, póki jeszcze mogą, bo później odbierali im nawet dowody, żeby nie mieli jak wyjechać.

REKLAMA

Oni w ogóle nie wiedzieli, co się odbywa. Tłumaczyliśmy im, co to jest promieniowanie, mówiliśmy: „Macie przecież dzieci, a zostać na miejscu – to śmierć”.

Protest antyatomowy w Genewie. Na zdjęciach przedstawiono wizerunki likwidatorów Czarnobyla (aut. MHM55, CC BY-SA 4.0)

Pewnego wieczoru wszczęto nagle alarm w naszym obozie. Ustawili nas w szeregu, patrzymy, a to idą mieszkańcy tej wioski, gdzie byliśmy na rozpoznaniu i którym radziliśmy, żeby uciekali. Nasz dowódca pułku mjr Waliawin polecił im, żeby wskazali tych, którzy byli w wiosce i powiedzieli im to, co potem oni powtórzyli dowódcy. Uratowało nas, że wszyscy byliśmy w mundurach, więc wyglądaliśmy tak samo. Tamci przeszli obok i powiedzieli, że nas tam nie było. Po wyrazie ich oczu widziałem, że rzeczywiście nas nie poznali. Po tym incydencie podjęliśmy decyzję, że nie będziemy więcej nic mówić. Zresztą, to i tak były ciężkie rozmowy – przyjeżdżamy do wioski, częstują nas truskawkami, tłumaczymy, że przecież radiacja, a oni zawsze mają jedną odpowiedź, że skoro nie widać, to niczego nie ma. Pod truskawki podstawiamy dozymetr, jest promieniowanie, zetrzesz truskawki, poziom promieniowania jeszcze większy, ale i tak niczego nie rozumieli.

Albīns Minčuks – porucznik, koordynator Związku Czarnobyl Łotwy w Jurmale

Pamiętam jeden szczególny przypadek. Pojechaliśmy do miasteczka Poliśke, tam obok domów był plac zabaw i wielka piaskownica, a w niej bawiły się dzieci. W sumie około 15 mam i 20 dzieci. Zwróciłem się do matek: „Co wy tu robicie, zabierajcie dzieci i uciekajcie stąd. Widzicie przecież, że czyścimy całe miasto, myjemy domy, zmieniamy dachy, wybieramy grunt z radionuklidami – myślicie, że w piaskownicy ich nie ma?”. A one do mnie z krzykiem: „Jak śmiecie nas straszyć, doniesiemy na was do KGB, że siejecie panikę, pan jest oficerem armii sowieckiej”. Podeszły inne kobiety i – zamiast poprzeć – chciały mnie pobić.

Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Sekuły – „Likwidatorzy Czarnobyla”:

Paweł Sekuła
„Likwidatorzy Czarnobyla”
cena:
49,00 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Naukowe PWN
Okładka:
miękka
Liczba stron:
264
Premiera:
29.03.2019
Format:
14.5x20.5cm
EAN:
9788301204969

Gunārs Opmanis – porucznik, Narodowa Akademia Obrony Łotwy

Do jednej z wiosek, które sprawdzaliśmy, do babci i dziadka przyjechała wnuczka – 16, 17 lat. Tłumaczyłem jej dziadkom, że jeżeli chcą mieć normalne wnuki, to muszą jak najszybciej uciekać. Tłumaczyłem to też tej dziewczynie. Bezskutecznie. Potem znalazłem przystojnego chłopaka wśród żołnierzy i zacząłem go tam wozić ze sobą, tak żeby z dziewczyną trochę poflirtował. Wyglądało to tak, że zostawiałem go w tej wiosce, sam jechałem do sąsiedniej robić pomiary i w drodze powrotnej zabierałem go do obozu. Cały czas mu powtarzałem: „Jura, przekonaj ją, żeby stąd wyjechała”. I Jurze udało się ją przekonać, rzeczywiście wyjechała.

REKLAMA

Jānis Dumpis – syn likwidatora

Ojciec miał służyć w Czarnobylu trzy miesiące, ale służył tylko dwa, dlatego że już na miejscu mocno zachorował i nie mógł wstawać. Temperatura 42 stopnie, myśleli, że nie przeżyje. Przywieźli go karetką do szpitala, ale tam nie chcieli przyjąć, powiedzieli, że to może infekcja, skoro jest taka wysoka temperatura, i odwieźli na oddział chorób zakaźnych. Tam go zbadali i stwierdzili, że to jednak nie infekcja, ale o tym, żeby powiązać chorobę mojego ojca z promieniowaniem jonizującym, nie mogło być wówczas mowy. Jak się później dowiedzieliśmy, istniał oficjalny zakaz Ministerstwa Ochrony Zdrowia ZSRS179. Naszej rodzinie powiedzieli tylko, że takie symptomy mogą wynikać z dowolnej przyczyny.

Skończyłem wówczas 11 lat i mama powiedziała mi, że za chwilę możemy zostać tylko we dwójkę, ale na szczęście ojciec przeżył.

Gunārs Opmanis – porucznik, Narodowa Akademia Obrony Łotwy

Problem zaniżania likwidatorom otrzymanych dawek był dość skomplikowany. Nawet ci, którzy mieli dozymetry, najczęściej mieli takie, z których na początku nie można było nic odczytać. Były to „ślepe dozymetry” – bez skali. Po pracy trzeba było je oddać i dopiero po podłączeniu do specjalnego pulpitu wyznaczona do tego osoba zapisywała pomiary. Zaświadczenie o otrzymanych dawkach każdy otrzymywał (przynajmniej w naszym pułku) już po zakończeniu służby w zonie. W sztabie opowiadali, że były pojedyncze przypadki, że ktoś zabrał ze sobą jeden dozymetr więcej i nikomu o tym nie powiedział. Na koniec jeden dozymetr oddał, a drugi sobie zostawił. Według tego dozymetru, który oddał, napisali mu 10 rentgenów, a na tym, który zabrał i ukrył, było 30 albo więcej. Ja oficjalnie otrzymałem dawkę 23 rentgenów, w praktyce na pewno było ich więcej, ale i tak ważniejsze było coś innego. Wszystko dotyczyło zewnętrznego napromieniowania gamma, a było jeszcze beta, o wiele bardziej niebezpieczne, jeśli drogą inhalacji dostało się do wnętrza organizmu, a my przecież oddychaliśmy skażonym powietrzem pełnym radioaktywnego pyłu. Dlatego w moim organizmie znalazło się mnóstwo promieniotwórczych izotopów. Do tego ołów. W próbkach, które zebrałem w Wilczy (39 km od reaktora w linii prostej), zawartość ołowiu 11 razy przekraczała dopuszczalną normę. Poza tym nikt nam nie liczył dawek otrzymanych po drodze z obozu do pracy i z powrotem – tam można było nabrać kilka milirentgenów. Na samym terytorium obozu było na ogół od 1 do 3 mR/h, ale to tylko promienie gamma. Jeżeli zdjąć ziemię, to było około jednego milirentgena. Ale to nic w porównaniu z izotopami, którymi oddychaliśmy. Były też rodzaje promieniowania niemierzalne wojskowymi radiometrami. W latach 90., gdy pojawiły się mapy promieniotwórczego skażenia Strefy Alienacji, dowiedziałem się, że byliśmy w miejscu silnie zabrudzonym radioaktywnym strontem, a nie cezem. Stront ma miękkie promieniowanie i trudniej go wykryć.

REKLAMA
Widok na elektrownię od strony miasta Prypeć (domena publiczna)

Wielu wybierało inną drogę, starali się jak najszybciej złapać te oficjalne 25 rentgenów, żeby szybciej wrócić do domu (później wprowadzili zasadę, że albo otrzymałeś 25 rentgenów i wysyłali cię z powrotem, albo spędzałeś cały okres w zonie). W tym celu sami zgłaszali się do niebezpiecznych prac na terenie strefy. Było to lepsze rozwiązanie, niż siedzieć przez cały okres, bo istniało ryzyko, że w rzeczywistości mogłeś otrzymać dawki kilkakrotnie większe niż te 25 rentgenów, zwłaszcza wewnętrznego napromieniowania. Ale wielkość dawki promieniowania to jedno, a okres napromieniowania – to drugie, dlatego tak wielu ludzi zachorowało. Otrzymanie kilkudziesięciu rentgenów w bardzo krótkim czasie, na przykład w jeden dzień czy nawet w kilka minut (na dachu reaktora), mogło doprowadzić do poważnych konsekwencji. Wielu z tych chłopców, którzy chodzili na dach albo uczestniczyli w innych niebezpiecznych przedsięwzięciach, dawno już odeszło do wieczności.

Zasięg radiacji cezu-137 dziesięć lat po katastrofie (na licencji Creative Commons - uznanie autorstwa na tych samych warunkach 2.5)

Vitālijs Birkenšteins – szeregowy, kierowca

Pewnego wrześniowego poranka przyjechali po nas i zabrali pod sam reaktor. Przybyliśmy o ósmej rano, a do bazy wróciliśmy o piątej po południu. Dostaliśmy zadanie oczyszczenia dachu reaktora z promieniotwórczych odłamków. Oprócz nas – żołnierze ze służby poborowej i partyzanci181. Może tamci byli młodsi, bo potem na dach reaktora wysyłali tylko od 30. roku życia. Zwykle szli na minutę lub dwie, a nas wysłali na trzy minuty182. Dziesięcioosobowa grupa wchodziła na dach, druga schodziła, pracowaliśmy bez przerwy, jak roboty. Jeden z nas miał kamerę, żeby ten, co stał na dole i koordynował pracę, widział, co się dzieje na górze. Do wyjścia przygotowywaliśmy się w budynku znajdującym się pod tym dachem. Po wykonaniu zadania czekaliśmy w pomieszczeniu obok, dopóki cała grupa nie skończy, i dopiero wtedy mogliśmy wrócić. Był jeden żołnierz, który nie chciał wyjść na dach. Nie wiem, jak to się skończyło, może zatrzymali go na dłużej w zonie. Co czuje człowiek, gdy ma iść na dach reaktora? Myślisz tylko o tym, żeby po prostu szybko to załatwić, zejść i wyjechać stamtąd jak najprędzej, ale oczywiście adrenalina się podnosi. Na dachu zbieraliśmy kawałki grafitu, niektóre były bardzo duże i grube, więc podnosiliśmy je rękoma, czasami aż ciężko było udźwignąć. Łopatami dało się zebrać tylko te mniejsze kawałki. Mieliśmy kombinezony z ołowiu, jeden się rozbierał, a już drugi ubierał następnego. To były takie ołowiane płaty, które zakrywały niektóre części ciała, ale nie wszystkie. Albo zakładali spodnie z ołowiu, takie pampersy. Tak czy inaczej, cały ołowiem się nie zasłonisz. Gdy wychodziłeś na dach, to za ołowianą płytę wkładali ci dozymetr, czyli za ołów. Więc jaki sens miało to, co potem z tego dozymetru odczytali? Ale bywało też tak, że tylko jeden z całej grupy miał dozymetr i dawki, które otrzymał, rozpisywało się na wszystkich.

REKLAMA

Oficjalnie otrzymałem 20 rentgenów. Najbardziej napromieniowałem się właśnie na dachu. Po sprzątaniu reaktora znowu wysłali mnie do pracy w Prypeci. W tym czasie we wrześniu prawie wszyscy z mojego oddziału już wyjechali, tylko mnie zostawili w zonie. Nie wiem, dlaczego właśnie na mnie padło. Ktoś odjeżdża, a ktoś musi zostać, tak bywa. Ty masz tylko wykonywać rozkazy i nie zadawać pytań. Ale odebrałem to jako wielką krzywdę.

Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Sekuły – „Likwidatorzy Czarnobyla”:

Paweł Sekuła
„Likwidatorzy Czarnobyla”
cena:
49,00 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Naukowe PWN
Okładka:
miękka
Liczba stron:
264
Premiera:
29.03.2019
Format:
14.5x20.5cm
EAN:
9788301204969

Jānis Muste – pułkownik, Grupa Operacyjna Specjalnej Strefy Moskiewskiej Obwodu OC

W ciągu mojego miesięcznego pobytu otrzymałem dawkę 37,5 rentgena (maksymalną dopuszczalną normą było 25 rentgenów), chociaż jako pułkownik miałem przy sobie dozymetr DK-02, miałem też rentgenometr. Dozymetry żołnierzy były „ślepe”, to znaczy nie mogli sobie od razu odczytać otrzymanych dawek, my mieliśmy pokazujące. Obliczenia prowadził jakiś żołnierz, pisarz, choć nie w każdy dzień i dokładnej rejestracji też nie było. A potem na końcu, jak zrobili podliczenie, okazało się, że otrzymałem 37,5 rentgena.

Widok na elektrownię w 2005 roku (aut. Petr Pavlicek, IAEA, CC BY-SA 2.0)

Gunārs Opmanis – porucznik, Narodowa Akademia Obrony Łotwy

Mieliśmy w pułku łotewskich lekarzy. Jednym z nich był Valdis Zatlers, późniejszy prezydent Łotwy. Parę razy jeździł z nami do punktów kontrolnych i dlatego mnie zapamiętał. Lekarze robili nam regularne analizy krwi na zawartość leukocytów. Nigdy nie mówili nam, ile ich było, niezależnie od tego, jak bardzo nalegaliśmy. Nasz pułkowy lekarz Andrejs Bērziņš wymieniał jakieś tam cyfry i w rozmowie ze mną stwierdził, że wszyscy mają zmiany w leukocytach, ale generalnie niczego konkretnego nie powiedział. Z całą pewnością lekarzom nie wolno było rozmawiać z nami na ten temat. Później podczas badania w zonie odkryto u mnie na plecach radioaktywne oparzenia – takie podejrzane brązowawe plamy. Zniknęły po kilku tygodniach. Poranki bywały tam bardzo gorące, więc spałem bez podkoszulka, ale po tym zacząłem go zakładać. Wśród lekarzy byli też ginekolodzy, przysłali ich do zony, żeby dokonywać przymusowych aborcji.

REKLAMA

Jevgēņijs Kalējs – lekarz, prezes Łotewskiego Towarzystwa Szpitali

Po przybyciu na miejsce widzieliśmy, że przedsięwzięcia były prowadzone na dużą skalę. Ale nam mówili na odwrót: „Patrzcie na Japończyków, spuścili im bombę atomową w 1945 r. i gdzie oni teraz są, jacy mądrzy ludzie, wy też tacy będziecie” – o, takie podejście było. Obciążenie psychiczne i emocjonalne było duże, czułeś się jak w więzieniu, nigdzie nie mogłeś pójść. Dla nas to było jak katorga. Jeden z naszych, chirurg Ilmārs Indāns, się powiesił. Były namioty, za namiotami przejście w stronę toalet, a za toaletami drzewa. Młody chłopak, 30 lat.

Jānis Kurtišs – kapitan, weteran wojny w Afganistanie

W Afganistanie służyłem od maja 1981 do maja 1983. Tama w Czarnobylu to był inny przeciwnik. Niebezpieczeństwo według mnie było większe w Czarnobylu, bo wróg był niewidzialny, a skutki odczuwam do dzisiaj. Na szczęście miałem dzieci przed Czarnobylem i mam teraz wnuka. W Afganistanie bywało ciężko, ale jak do nas strzelali, to przynajmniej widziałem kto.

Uważam, że nie policzyli nam wszystkich dawek promieniowania, które otrzymaliśmy. Zresztą nie ufaliśmy naszym dozymetrom. Promieniowanie było różne w różnych miejscach. Oni brali średnią. Dodatkowo promieniowanie zależało od dnia, od warunków atmosferycznych. Wreszcie – nie sprawdzali nas na promieniowanie beta, tylko gamma. Mapy skażenia były tajne.

Gunārs Opmanis – porucznik, Narodowa Akademia Obrony Łotwy

Na początku lipca poinformowali nas, że zostaniemy w zonie sześć miesięcy zamiast zadeklarowanych wcześniej 45 dni. Pod koniec maja albo na początku czerwca dowództwo pułku zrozumiało, że dezaktywacja w zonie nie ma sensu, trzeba skoncentrować się na pracy poza strefą, gdzie skażenie było trochę mniejsze. Może dlatego wyższe dowództwo podjęło decyzję o przedłużeniu terminu służby. Pomyśleli, skoro pracujemy poza obszarem 30-kilometrowej zony, to nie ma dużego zagrożenia. Zatem niech pracują sześć miesięcy albo wyjeżdżają wcześniej po otrzymaniu 25 rentgenów (wcześniej było 45 dni lub 25 rentgenów, potem 60 dni lub 25 rentgenów). Mówiło się też, że chcą zwiększyć maksymalną dawkę promieniowania do 50, a nawet 100 rentgenów (to dawki napromieniowania przewidziane na okres wojny nuklearnej). Zrozumieliśmy, że przedłużenie pobytu aż do sześciu miesięcy oznacza dla nas powrót w trumnie. Niektórzy żołnierze już wtedy zaczęli poważnie chorować. Dodatkowo starsi rezerwiści próbowali wpłynąć na młodszych i zachęcali do protestu. W końcu żołnierze zaczęli wysyłać listy do dowództwa, do przedstawicieli wojenkomatów z podaniem o nieprzedłużanie terminu służby w zonie. Były to listy, w których żołnierze pisali, że swój dług ojczyźnie już spłacili i jeśli ich nie wypuszczą, to sami zabiorą rzeczy i wyjadą. Ale w ZSRS zwykły żołnierz w oczach wojskowej wierchuszki był tylko bydłem.

REKLAMA

Edgars Ozoliņš – starszy sierżant

Wiedzieliśmy, że jest niebezpiecznie, ale nikt nie wiedział dokładnie, jak długo będziemy w zonie i ile rentgenów otrzymamy. Powiedzieli nam, że kto otrzyma maksymalną dawkę – czyli 25 rentgenów – ten dostanie pozwolenie na powrót do domu. Tylko skąd niby będą wiedzieć, że otrzymaliśmy te 25 rentgenów? Powiedziałem do dowódcy Boloņinsa, że znam takie miejsce, gdzie natężenie promieniowania wynosi 5 R/h. Wezmę samochód, pojadę tam, szybko nabiorę 25 rentgenów i wyślą mnie do domu. Myślałem, że zostawię w tym miejscu dozymetr, a potem po niego przyjdę. A kapitan do mnie, że to i tak nic nie da, bo teraz zasilanie w konsoli zliczającej rentgeny nie działa, dozymetry dali nam tylko dla zamydlenia oczu, żebyśmy mieli poczucie bezpieczeństwa. Żaden z nas nie wiedział, ile otrzymał dawek promieniowania183. Poza tym nawet po otrzymaniu 25 rentgenów bywało, że nie wypuszczali do domu. Po prostu musiałeś mieć zamiennika, jak nie było kim cię wymienić, to zostawałeś.

Betonowy sarkofag kryjący reaktor (domena publiczna)

Albīns Minčuks – porucznik, koordynator Związku Czarnobyl Łotwy w Jurmale

Uważam, że obowiązkiem każdego oficera jest dbanie o swoich podkomendnych. Zdarzył się u mnie taki przypadek. Miałem pod swoimi rozkazami dowódcę plutonu, to był bardzo odpowiedzialny chłopak, pracowity, zdolny, po prostu złota rączka. Chłopak chciał popracować na PUSO, bo tam płacili znacznie więcej, powiedziałem mu, że go nie puszczę, i został. Gdy przyjechał mój zamiennik, uprzedziłem go: „Proszę cię jak oficer oficera, nie posyłaj go tam. On chce dorobić, ale jak nie każą, to nie wydawaj polecenia. Nie potrzebujemy samobójców”. Minęło kilka lat, spotkałem tego oficera tutaj, zapytałem o plutonowego, a on, że wysłał go na PUSO. Powiedziałem mu: „Ty sukinsynu, przecież cię prosiłem, zaklinałem”. Co było dalej z tym chłopcem? Popracował tam dwa tygodnie i zabrała go karetka do szpitala w Kijowie – do pępka miał czerwone nogi, organy płciowe też czerwone. Po upływie tygodnia przyjechała jego żona, ale on był już martwy.

REKLAMA

Vairis Mētra – plutonowy

Poza tym różne kurioza się tam zdarzały. Chodziły słuchy, że ci, którzy mają powyżej 45 lat albo czwórkę lub więcej dzieci, a także studenci w trakcie sesji mogą być wkrótce zdemobilizowani. No to ludzie pisali podania – ktoś uczył się w instytucie, ktoś na politechnice, ktoś jeszcze napisał, że ma trójkę dzieci, ale brak miejsc w przedszkolu i żona nie wie, co robić. Niedługo później przyszła odpowiedź. Wszyscy ci, którzy pisali, że mieli sesję, zdali egzaminy na czwórkę, chociaż nigdy do nich nie przystąpili. A likwidatorów poinformowali, że ich dzieciom załatwili miejsca w przedszkolach. To znaczy problemy rozwiązali.

Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Sekuły – „Likwidatorzy Czarnobyla”:

Paweł Sekuła
„Likwidatorzy Czarnobyla”
cena:
49,00 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Naukowe PWN
Okładka:
miękka
Liczba stron:
264
Premiera:
29.03.2019
Format:
14.5x20.5cm
EAN:
9788301204969

Aleksandrs Rudenko – podporucznik, zastępca dowódcy do spraw politycznych (zampolit)

Był taki śmieszny przypadek, że zadzwonił chłopak do domu, a żona mówi, że przedwczoraj dzwonili z wojenkomatu. Pytali, gdzie on jest, mimo że on w zonie już od czterech miesięcy. Zupełny bałagan tam był, wysłali człowieka do zony, a potem rozpytywali o niego. Kiedy wróciłem z Czarnobyla do wojenkomatu, to mnie zapytali, dlaczego tak długo, ponad pół roku.

Elena Minčuks – żona likwidatora, działacz społeczny, koordynator ds. dzieci Czarnobyla

Gdy wybuchła katastrofa, mieszkałam w Homlu na Białorusi, kończyłam właśnie szóstą klasę, szłam do siódmej. Pamiętam, że każdego ranka przed zajęciami przychodziła do nas pielęgniarka i smarowała nam maścią wszystkie stawy na kolanach, łokciach itd. Dawali nam też białą słodką tabletkę, mówili, że to jod. Obowiązkowo otrzymywaliśmy w stołówce sześć orzechów włoskich, kaszę gryczaną i kapustę morską. Zabronili nam chodzić do lasu, zbierać grzyby, jagody itp. Jednocześnie pokazywali w gazetach mapę skażenia, że niby radioaktywny obłok ominął Homel, wszystko wokół skażone, ale miasto „czyste”.

REKLAMA
Pomnik ku czci likwidatorów czarnobylskiej elektrowni (fot. Tiia Monto; CC BY-SA 3.0)

Każdego lata po zakończeniu szkoły jeździliśmy pociągami do Orszy na Białorusi albo do innych republik na leczenie i rehabilitację, wszystkie wagony były wypełnione dziećmi. Pamiętam wyjazd do Rosji na obóz pionierów, byliśmy czarnobylcami, na miejscu kazali nam ściągać ubrania, wieszali je na sznurku, żeby „wywietrzyć radiację”. Nie mieli pojęcia, jak postępować w takich sytuacjach.

Po szkole byłam bardzo aktywna społecznie, pracowałam w Komsomole [Komunistyczny Związek Młodzieży – przyp. aut]. W Homlu jest ogromny Pałac Pionierów, wspaniały park – drugi po Peterhofie. Pracowałam tam z dziećmi, a gdy miałam zaledwie 17 lat, zostałam zastępcą dyrektora ds. wychowawczych. Po zakończeniu uniwersytetu w Homlu pracowałam w szkole jako nauczycielka geografii. Był początek lat 90., zdarzały się takie sytuacje na lekcjach: dzieci podchodziły do tablicy i jednemu po drugim puszczała się krew z nosa, a my tylko wzywaliśmy karetkę za karetką. Potem też wyjeżdżałam z tymi dziećmi na leczenie, w tym także na Łotwę. Tutaj niedaleko w Jurmale jest sanatorium

„Białoruś”. Do dzisiaj przywożą tutaj białoruskie dzieci z okolic Homla, ale już nie z samego miasta. Na Białorusi po 10 latach prezydent zadecydował, że jest już czysto i w 1996 r. przestali płacić poszkodowanym „grobowe”. Za to można było kupić kawałeczek chleba, bo na cały nie wystarczało.

Miałam koleżankę z klasy w Homlu. Zaraz po szkole wyszła za mąż, bardzo chciała mieć dzieci. W naszej dzielnicy rozeszły się słuchy, że Lena urodziła martwe dziecko. Okazało się, że to było dziecko z dwiema głowami – od razu je uśmiercili.

Marina Kosteņecka – publicystka, dziennikarka

Andris Junga, dowódca medycznego oddziału w łotewskim pułku, opowiadał mi, że wszystkie pojazdy i maszyny, które brały udział w dezaktywacji i nie mogli ich domyć na miejscu, załadowali na wojskowe platformy i wysłali na Łotwę. Nic nie mogło zostać w Czarnobylu, z wszystkiego trzeba się było rozliczyć. I nie chodziło tylko o pojazdy, ale jakikolwiek sprzęt, w tym sprzęt medyczny, nawet strzykawki i tabletki, których nie wykorzystano w zonie. Wszystko musiało wrócić, a przecież to było już skażone. Pojazdy po powrocie z Czarnobyla na Łotwę stały przez jakiś czas w hangarach, a poziom promieniowania w nich był taki, że wszystkie dozymetry dookoła piszczały. Potem zmienili dokumentację i rozdali to wszystko ludziom do kołchozów, fabryk, przychodni lekarskich.

Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Sekuły – „Likwidatorzy Czarnobyla”:

Paweł Sekuła
„Likwidatorzy Czarnobyla”
cena:
49,00 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Naukowe PWN
Okładka:
miękka
Liczba stron:
264
Premiera:
29.03.2019
Format:
14.5x20.5cm
EAN:
9788301204969
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Paweł Sekuła
Doktor, historyk, kulturoznawca. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Pracownik naukowo-dydaktyczny w Katedrze Ukrainoznawstwa na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych UJ. Od wielu lat prowadzi badania dotyczące różnorodnych konsekwencji katastrofy jądrowej w Czarnobylu. Autor artykułów naukowych oraz monografii poświęconych katastrofie. W 2018 r. odznaczony przez Społeczny Związek „Czarnobyl” Łotwy, zrzeszający uczestników likwidacji skutków katastrofy czarnobylskiej, medalem Znak Honoru – „Za znaczący wkład na rzecz zachowania pamięci historycznej o katastrofie czarnobylskiej dla przyszłych pokoleń i ludzkości”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone