Gdzie odżyła historia. Szkice z Chantilly

opublikowano: 2009-07-31 03:57
wolna licencja
poleć artykuł:
_Proszę zrobić przejście, wyprowadzam konia!_ – krzyczy młoda brunetka w czarnych oficerkach i bryczesach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że znajdujemy się… w muzeum. Tak, jednym z niewielu żywych muzeów w Europie. To Chantilly, wspomnienie książęcych stadnin i pałaców, skryte w gęstwinie dyskretnych ogrodów, otulone ramionami dębowego lasu. Miniona świetność, która wykluła się powtórnie i odrodziła w nie mniejszym, niż za dawnych czasów blasku. Tylko dziś inaczej ją nazywamy – „Żywym Muzeum Konia”.
REKLAMA

Dawno temu w Chantilly

Koń w muzeum?

Od początku swego istnienia, czyli od XIV, aż do XIX wieku, domena Chantilly należała nieprzerwanie do dwóch gałęzi jednego rodu – najpierw do Orgemontów, a od XV wieku do Montmorencych. Książę Anne de Montmorency (1493-1567), jako przyjaciel i doradca królów Franciszka I i Henryka II, rozsławił to miejsce, do którego władcy chętnie przybywali, biorąc udział w polowaniach i licznych fiestach. Ludwik II Burbon, marszałek Francji i wielki dowódca wojskowy, zwany Kondeuszem Wielkim (1621-1686), uwielbiał zabawę, muzykę i polowania. Sztuczne ognie strzelały kolorami nad pałacem, rozświetlając twarze najznamienitszych osobistości Europy. Książę miał takie powodzenie, że musiał wybudować osobny pałac dla gości, przeludniających główne apartamenty. W Chantilly fetowali La Fontaine, La Bruyère, Bossuet czy Sévigné. Molière wystawiał tu swojego „Świętoszka”. Madame de la Fayette tajemniczo zwierzała się przyjaciołom, że „spośród wszystkich miejsc, jakie moglibyśmy sobie wyobrazić, nie ma takiego, które równałoby się z Chantilly”. Niczym nieskrępowana wyobraźnia książąt wyczarowała w osiemnastym wieku sztuczną wioskę, źródło inspiracji dla Marii Antoniny, która skopiowała pomysł w Wersalu. Arystokracja świetnie się bawiła, ubijając śmietanę i zamieniając falbaniaste suknie na zgrzebne fartuszki.

Zamek
Zabudowania w parku
Kaplica św. Jana w lesie

Hipodrom

Przybytek leży pięćdziesiąt kilometrów na północ od Paryża, z którego codziennie dojeżdża tu, w zależności od dnia, od dwudziestu do czterdziestu pociągów (RER D lub SNCF). Na przejazd z dworca Paris Nord do Chantilly-Gouvieux trzeba liczyć od 25 do 40 minut. Ze stacji docelowej czeka nas dziesięciominutowy spacer przez las, wzdłuż ocienionych alei, otwierających przed nami arborystyczne korytarze wyglądające jakby dopiero co wyszły spod nożyc ogrodnika. Po krótkim, spowitym cieniem spacerze, kapelusze drzew ustępują miejsca ogromnym połaciom idealnie skoszonej trawy. Przed nami, skąpany w hektolitrach słońca, rozciąga się hipodrom.

Zielony dywan hipodromu, w dali książęce stajnie.
Leniwy niedzielny poranek. Nie tylko amatorzy hippiki korzystają z dobrodziejstw zielonych terenów.

Tutejsze centrum jeździectwa niejednokrotnie uznawane było przez zawodowców za najlepsze na świecie. Ponad dwa i pół tysiąca koni wyścigowych, czyli prawie jedna trzecia wszystkich koni szkolonych we Francji, odbywa tu swoje treningi, zwiększając początkowe wyniki nawet o jedną czwartą. W sąsiedztwie pańskich ogrodów, eleganckie konie jeszcze bardziej szlachetnieją. Wyprostowanym jeźdźcom szumią sędziwe dęby, ulotnie zakręci w nosie lipa. Być może niezwykła atmosfera miejsca sprawia, że odbywają się tu liczne turnieje jazdy konnej, zaprzęgów, ujeżdżania, gonitwy płaskie i przeszkodowe. W 2004 roku na terenie Apremont zorganizowano mistrzostwa świata w polo. Pasjonaci hippiki, przybywający z różnych stron świata, w Chantilly oddychają jakoś głębiej. Oczarowani, wracają wielokrotnie.

REKLAMA
Trening konia na dziedzińcu wewnętrznym
Tresura kuca

Książęce stajnie

Podchodzę bliżej. Ech, z daleka myślałam, że oto przede mną wznosi się pałac, ale nie, to „tylko” stajnia. Prawdziwe arcydzieło architektury XVIII wieku, dostojne, leniwie wystawione do słońca w swej kremowej elegancji. Jej wybudowanie zlecił Ludwik IV Henryk Burbon, przekonany, że w następnym wcieleniu odrodzi się jako… koń. Jean Aubert, architekt, szanując powagę sytuacji, wywiązał się z zadania znakomicie. Do pełnego splendoru stajnio-pałacu zawitał dworski orszak dwustu czterdziestu koni i pięciuset psów myśliwskich. Pod kopułą stajni o wysokości 28 metrów, godną Bazyliki Piotrowej w Rzymie, książę wydawał uroczyste obiady i przyjęcia. Czy do stołu zapraszano również konie, tego do końca nie wiadomo... ale może lepiej nie wiedzieć.

Stajnia z zewnątrz
Detal: rzeźba konia nad portalem

W środku możemy przyjrzeć się klaczom i ogierom trzydziestu różnych ras, jak informuje mnie trenerka.

Są wśród nich konie fryzyjskie, iberyjskie, bulońskie, berberyjskie, Appaloosa, pełna krew angielska, kuce szetlandzkie... – wymienia z dumą, a ja udaję, że nadążam. – Nasze wierzchowce andaluzyjskie wyglądają dokładnie jak te, których dosiadali książęta w XVIII wieku!

Zapach siana i końskich ekskrementów przeplata się z przenikliwym chłodem kamieni, przynoszącym ulgę po utopionym w słońcu hipodromie. Biały źrebak szuka towarzystwa do zabawy. Zaczepnie łypie zza białej grzywy na każdego potencjalnego ochotnika.

Stajnia
Biały źrebak

W kolejnej sali, a raczej przestronnej komnacie, milczący wykład eksponatów z historii hippiki. Stukot butów na kamiennej posadzce odbija się od ścian głośnym echem i rozpuszcza w powietrzu. Rozszczepione światło, wpadające przez wąskie, wysokie okna, zalewa podłogę. Przechodzę dalej, do kolejnego pomieszczenia, gdzie dla odmiany czeka mnie mrok i cisza jak w nieczynnym teatrze. Porównanie nie bez kozery – to kryty amfiteatr. Okrągła scena otoczona jest wiankiem wznoszących się rzędów krzeseł, w tej chwili pustych i ginących w czerni, ale codziennie zapełniających się widownią, przybyłą na obiecujące jeździeckie akrobacje.

Zamknięty teatr

Liczba osób pracujących na stałe w Chantilly w zawodach związanych z końmi oscyluje w okolicach dwóch tysięcy, a są wśród nich również specjaliści od tresury artystycznej. Cienista, katedralna wilgoć stajni wygania mnie w końcu do ogrodów, emanujących ciepłem i miękkich od zieleni.

REKLAMA

Park

Ogrody

Strażnicy w liberii nienachalnie mi się kłaniają, dystyngowani, wyprostowani jakby kij połknęli. Park zaprojektował André le Nôtre, architekt ogrodów w Wersalu. Sto piętnaście hektarów podzielił na kilka części, uzupełnianych z czasem. Tu ogród francuski, tam angielski, tu sztuczna wioska, tam gaj zalesiony, a jeszcze gdzie indziej polana... kangurów? Upewniam się, czy dobrze przeczytałam. Do Australii stąd jakaś doba Airbusem o czterech silnikach. Zaintrygowana, postanawiam to sprawdzić. Skręcam w prawo, wchodzę w młody las. Po drodze niespodziewanie wpadam na polanę okoloną geometrycznymi, idealnie przyciętymi drzewami. Na środku stoi cokół z rzeźbą dzika. Zwierz wygląda dość groteskowo ze swoim dumnie podniesionym, wydłużonym ryjem, zapaćkanym gołębimi odchodami. „Sala dzika”, dowiaduję się z tablicy informacyjnej. Po dziesięciu minutach zdrowego marszu docieram do polany, prawie wpadam na tablicę z mapą (a jednak!) Australii. Mali emigranci, co poszli z torbami, skaczą i skubią trawę, niektórzy się opalają. Choć dzieli mnie od nich wysokie ogrodzenie, i tak skradam się instynktownie, żeby ich nie wypłoszyć. Prawie jak safari! W cieniu drzew przycupnęła kangurza mama, przygląda mi się uważnie, a w przerwach liżąc wystające z brzucha maleństwo.

Kangur

Stąd już niedaleko do sztucznej wioski, Hameau. Przechodzę przez mostek nad kanałem. Wiejskie chaty, bielone ściany, grządki, kwiatki, labirynt... Tylko czekać, jak rumiana Zosia z koszykiem pełnym jabłek wybiegnie zza węgła. Ze wzruszeniem przypominam sobie, że tu, właśnie tutaj, wyczarowano... bitą śmietanę. Na temat kremowej rozkoszy ubijanej w Chantilly i doznań, o jakie przyprawiała gości, krążą legendy, a kto tu zawita, niechybnie odczuje pokusę, by jej skosztować. Pokusie tej zdecydowanie warto ulec.

Hameau – sztuczna wioska

Rozbawiona, zapuszczam się w zielony labirynt, w którym Bóg wie co się działo podczas książęcych imprez. Chwilę później gorzko żałuję swojej decyzji, bo nie mam pojęcia, jak się wydostać. Krzaczasta gęstwina skutecznie udaje ażurową niewinność, młode listki pachną zalotnie... Są jednak wyższe ode mnie, więc szybko tracę orientację. Po kilku minutach bezsensownego pałętania się tam i z powrotem, przedzieram się przez chaszcze na przełaj, łamiąc zasady dworskiej zabawy w chowanego. Już po zewnętrznej stronie figlarny ogród znów łudzi miniaturowością. Słyszę glosy, ale nikogo nie widzę. Wewnątrz jakaś para staruszków krzyczy „hop hop!”, nie mając pojęcia, jaką drogę obrać.

REKLAMA
W labiryncie

Grand canal ma dwa i pół kilometra długości i zdecydowanie przerasta swój wersalski odpowiednik. Le Nôtre w tutejszy ogród francuski władował takie ilości wody, że znaczną część podłoża stanowią... chmury, zastygłe w taflach o jeziornych rozmiarach, a figurach rodem z zeszytu do geometrii. W ogrodzie angielskim krajobraz się zmienia. Tutaj natura wygląda jakby od niechcenia, drzewo rośnie gdzie chce, rzeczka skręca z zaskoczenia i nawet kaczki wydają się bardziej ruchliwe. Nagle wyrasta przed oczami świątynia Wenus, więc wypatruję, czy aby Telimena nie opędza się tam od mrówek. Dalej natrafiam na wyspę miłości, gdzie rzeźbiony anioł o zgrabnych pośladkach wyciąga swe smukłe ramiona.

Świątynia Wenus
Wyspa miłości

Ogrody niewątpliwie pełne są niespodzianek, ale już od jakiegoś czasu krążę wokół zamku, dryfującego na wodnych chmurach. Czas zajrzeć do wnętrza.

Historyk

Jean-François, emerytowany historyk, oprowadza ciekawskich po duchach Chantilly. Uwielbia to miejsce i uważa je za swój drugi dom.

Zwłaszcza przez te książki… – uśmiecha się pod nosem. Ale o bibliotece za chwilę. Próbuję dopytać, co się stało, że posiadłość, tak ceniona przez królów Francji i arystokrację Europy, popadła w ruinę. Marszczy brwi, jakbym odkopywała nie historię, a jego własne, bolesne wspomnienia. Wzdycha.

Tak to bywa z sielankami, że wisi nad nimi cień, który w odpowiednim momencie gotów jest połknąć cały blask – Recytuje. Domyślam się, że właśnie padła dyżurna sentencja.

Kiwam głową w geście zrozumienia. Jean-François po chwili postanawia przemówić konkretem. – Ludwik Józef, zaraz po upadku Bastylii, wyjechał z Chantilly. Wie pani, w tamtym czasie właściciele ziemscy się bali. Uciekł. Co dało się wywieźć, zaraz skonfiskowano i przewieziono do Luwru. W stajni zakwaterowano wojska, z zamku zrobiono więzienie a w końcu, proszę pani, sprzedano go na rozbiórkę.

Dalej historyk opowiada, że książę wrócił w roku 1815. Pałac i ogrody zastał w opłakanym stanie. On, a następnie jego dziedzice, w dużej mierze odrestaurowali kompleks i zgromadzili w nim pokaźną kolekcję dzieł sztuki, które od wieków stanowiły ważny element tożsamości rodu. Ostatni właściciel zamku, Henryk Orleański (1822-1897), na mocy testamentu przekazał Chantilly Instytutowi Francuskiemu (L'Institut de France; istniejącemu od 1795 roku), pod dwoma warunkami.

REKLAMA

Jakimi? – do rozmowy przyłącza się ciekawski turysta. Widownia rośnie jak grzybki po deszczu, kustosz wypina pierś i wzdycha jeszcze głębiej.

Pierwszym, że Instytut zorganizuje w pałacu i na przyległych do niego terenach muzeum. I drugim, że nic, absolutnie nic z kolekcji, układu architektonicznego czy wystroju wnętrz nie zostanie zmienione. Ani wywiezione – Dodaje na koniec.

W pałacu

Czy książę chciał w ten sposób wystawić pomnik minionym czasom? Czy może utrwalić wizerunek swojej rodziny? Jedno jest pewne, posiadłość przesiąkła duchami Montmorencych, które do dziś wałęsają się po komnatach o niedbale rozrzuconych poduszkach i szeleszczą w bibliotece kartami kruchych książek.

Trudno by teraz ocenić, czy Henryk Orleański, spisując swój testament, przewidział aż tak… jakby to ująć… żywe muzeum. A jednak. Po niemal stu latach od jego śmierci życzenie się spełniło. Żywe Muzeum Konia otwarto w 1982 roku.

Zamek

Kierując się na lewo od wejścia, podążam wąskim, marmurowym korytarzem. Trafiam do pałacowej kaplicy, odbudowanej w XIX wieku w miejscu, gdzie przed rewolucją wznosiła się jej poprzedniczka. Nieduże pomieszczenie wyłożone zostało mozaikową boazerią. Wyprostowane naprzeciw siebie witraże datuje się na XVI wiek. Ich kolorowe szkło przepuszcza świetliste refleksy, rozsypujące się po ścianach na drobne kawałki. Na pierwszym witrażu ustawili się synowie księcia Anne de Montmorency, chronieni przez św. Jana, na drugim jego córki i małżonka pod opieką św. Agaty.

Kaplica zamkowa

Wracam do głównego holu przy wejściu, skąd w skrzydle południowo-zachodnim otwierają się przede mną apartamenty gospodarzy. Na szczególną uwagę zasługuje biblioteka, wypełniona po brzegi książkami. Co za archiwum! Niczym trzynaście tysięcy wyprostowanych żołnierzy na warcie, księgi wspinają się pod sufit, wśród nich około tysiąca pięciuset cennych rękopisów. Mapa Egiptu, świadek napoleońskiego podboju, podczas którego sam wielki wódz nagryzmolił na niej trasy i notatki. Czerwony atrament, zamaszysty charakter pisma, lakoniczność uwag – pyszne zadanie dla grafologa. Niemieckie wydanie Historia Davidis z XV wieku, ksylograficzne, jeden z pięciu takich egzemplarzy na świecie. Biblia Gutenberga. List odpustowy z 1455 roku, jeden z najstarszych dokumentów wytłoczonych w tej samej pracowni. Odrywam się od dębowych gablot dopiero w przypływie świadomości, że zaraz zamkną muzeum.

REKLAMA
Jedna z galerii malarstwa

Część północna pałacu poświęcona jest całkowicie galeriom malarstwa. Zbiory, niemniej imponujące niż te biblioteczne, skrupulatnie chomikował ostatni właściciel posiadłości – Henryk, syn Ludwika Filipa I. Udało mu się stworzyć bez mała największą po Luwrze kolekcję malarstwa dawnego (sprzed 1850 roku) we Francji. Na ścianach przepychają się między sobą postaci Raphaëla, Fouqueta, Cloueta, Poussina, Watteau, Corota, Delacroix czy Ingresa. Muszą trzymać mistrzowski fason, by wybić się na tle pozostałych. Oczywiście nie starcza mi chłonności w oczach, by wszystkie obdarzyć chwilą kontemplacji i należycie docenić.

Słońce zachodzi na złoto, po królewsku. Strażnicy, dalej z połkniętym kijem w plecach, zamykają bramy. Zgrzyt żelaza żegna w ich imieniu. Prezydent Stanów Zjednoczonych, Richard Nixon, gdy pewnego razu stanął na dziedzińcu, jak ja teraz obserwując odrodzonego z popiołów feniksa Chantilly, stwierdził ze zdumieniem:

Dlaczego siedem razy wożono mnie do Wersalu, a nigdy jeszcze tutaj?

I może jak ja usłyszał ujadanie psów i kłus zmęczonych kopyt, a w ciemnym lesie zamajaczyły mu sylwetki mężczyzn wracających z polowania.

Informacje praktyczne

  • Trasa Paris Nord – Chantilly-Gouvieux (48 km) obsługiwana jest zarówno przez kolej podmiejską (RER D), jak i krajową (SNCF). Przejazd, w zależności od rodzaju pociągu, trwa od 25 do 40 minut. Pociągi jeżdżą co najmniej raz na godzinę.
  • Dojście z dworca do kompleksu pałacowego zajmuje od dziesięciu minut do pół godziny, w zależności od wyboru trasy. Można iść na przełaj – lasem, lub głównymi alejami – przez miasto.
  • Otwarte codziennie z wyjątkiem wtorków.
  • Na zwiedzanie warto poświęcić cały dzień, w przeciwnym razie z niektórych punktów programu trzeba będzie zrezygnować.
  • Pobliski las oferuje wiele oznakowanych ścieżek i tras spacerowych.
  • Ceny:
  • łączny bilet na zwiedzanie zamku, parku i stajni razem z pokazem jeździeckim: 19€ dorośli, 8€ dzieci;
  • prywatne apartamenty Henryka Orleańskiego dodatkowo 6€;
  • O wszelkie szczegóły można pytać w Informacji Turystycznej niedaleko dworca kolejowego pod adresem:

Office de Tourisme de Chantilly,

60 Avenue du Maréchal Joffre,

60500 Chantilly

www: www.chantilly-tourisme.com

Zobacz też

Zredagował: Kamil Janicki

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Anna Moszko
Absolwentka filologii romańskiej (Uniwersytet Jagielloński), Szkoły Prawa Francuskiego (Université d'Orléan) oraz inżynierii lingwistycznej (Institut National des Langues et Civilisations Orientales). Obecnie związana z Multimedia and Multilingual Knowled

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone