Hans von Lehndorff – „Dziennik z Prus Wschodnich” – recenzja i ocena

opublikowano: 2013-12-18 20:08
wolna licencja
poleć artykuł:
Dzięki działalności Pruskiego Powiernictwa każdy Polak ma, delikatnie mówiąc, ambiwalentny stosunek do wspomnień niemieckich z okresu powojennego. Przeżycia cywilnej ludności niemieckiej z terenów Śląska, Prus czy późniejszych Ziem Odzyskanych nie wzbudzają empatii. Raczej odbierane są jako próba relatywizowania cierpień Polaków z lat 1939–1945. Jednak są wspomnienia, które warto przeczytać. Do takich należy _Dziennik z Prus Wschodnich_ Hansa von Lehndorffa.
REKLAMA
Hans von Lehndorff
Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947
nasza ocena:
8/10
cena:
34,00 zł
Wydawca:
Ośrodek KARTA
Rok wydania:
2013
Okładka:
miękka
Liczba stron:
350
ISBN:
978-83-61283-77-5

Wspomnienia te zostały wydane przez Ośrodek KARTA w serii „Świadectwa. Niemcy XX wiek”. Projekt ten ma na celu ukazanie wspólnych dla Europy Środkowo-Wschodniej dramatycznych wydarzeń z perspektywy wykraczającej poza literaturę polskojęzyczną. Przyczynia się to do zbudowania wspólnego obrazu diabelskiego wieku XX.

Zapiski Lehndorffa rozpoczynają się w lecie 1944 r., co nie jest przypadkowe. Lehndorff związany był z opozycją antyhitlerowską oraz był członkiem Kościoła Wyznającego, który w przeciwieństwie do tzw. Niemieckich Chrześcijan odrzucał nazistowską ideologię. Jest to bardzo ważny fakt, bowiem tylko poprzez pryzmat oporu Kościoła Wyznającego można zrozumieć przemyślenia, jakie autor zawiera w swoim dzienniku. Jako człowiek bardzo religijny starał się zracjonalizować piekło, jakie go otaczało po upadku Prus Wschodnich. Opisuje zagładę poszczególnych miast jak Königsberg, a także wsi i majątków. W trakcie marszu Armii Czerwonej traci on właściwie ostatnich członków rodziny: zastrzelona zostaje matka (która nota bene niewiele wcześniej opuściła więzienie Gestapo) oraz ostatni z braci.

Głęboka wiara w Stwórcę pozwala Lehndorffowi w jakiś sposób znaleźć oparcie w infernalnym, pełnym przemocy świecie Prus Wschodnich pod panowaniem sowieckich sołdatów. Jednak, co ciekawe, autorowi podczas opisywania poszczególnych cierpień ludności cywilnej udaje się uniknąć epatowania grozą. Kolejne gwałty na kobietach opisywane są bez makabrycznych szczegółów, zbiorowo traktowane jako martyrologia kobiet. Tylko liczne wspomnienia o kobietach szukających u Lehndorffa jako lekarza pomocy przy zarażeniach kiłą i syfilisem są wyznacznikiem rzeczywistego wymiaru tej makabry. Także każdy opis szpitala czy izby chorych, które stara się prowadzić autor, pomagają niejako podejść z empatią do wypędzonych Niemców i spróbować ich zrozumieć.

Autora Dziennika cechuje pewna doza jeśli nie optymizmu, to zdrowego pogodzenia się z losem. W każdych warunkach, czy to w oblężonym, a potem zajętym przez Sowietów Königsbergu, czy w sowieckim obozie dla niemieckiej ludności stara się wypełniać swoją misję lekarza i chrześcijanina. Waha się przed odebraniem życia nawet osobnikowi terroryzującemu zarówno personel, jak i chorych. Pisząc o zdziczeniu sowieckiego sołdata, nie umniejsza nic z podłości własnego narodu. Nie hamuje się, mówiąc o podłych jednostkach wśród Niemców – ludziach, którzy chętnie wysługiwali się jako szpicle i przyczyniali się do pogarszania sytuacji pobratymców.

Początkowa rezerwa Lehndorffa w stosunku do Polaków przyjeżdżających na teren Prus Wschodnich ulega zmianie, gdy dostrzega on tragizm tych ludzi. Pisze o nich jako o tych, którym odcięto korzenie i którzy próbują jakoś na nowo poukładać sobie życie w obcym miejscu. Bardzo mało pisze o konfliktach z Polakami. Takie zdarzenia naprawdę należą do marginesu. Jednak wiele ostrych słów pada pod adresem aparatu komunistycznego. Urząd Bezpieczeństwa za każdym razem nazywany jest polskim Gestapo. To właśnie ten aparat budzi u niego rezerwę, obawy, a nawet niechęć.

Można powiedzieć, że Lehndorff tak samo jak wielu Polaków obawiał się zarówno Sowietów, jak i władz komunistycznych, a przede wszystkim ich zbrojnego ramienia: milicji i UB. Żołnierz sowiecki jest dla niego dzikim żywiołem, nieokiełznanym, któremu nigdy nie wiadomo, co przyjdzie do głowy. Gardzącym życiem własnym, jak i cudzym. Autor jednak uważa ich za przedstawicieli pierwszej legalnej władzy na tych terenach po upadku Trzeciej Rzeszy. Dlatego też stara się po prostu przeżyć, unikając, na ile się da, kontaktów z nimi. Boi się deportacji na Wschód, bo wie, że ci, których się tam wywozi, umierają, nawet jeśli uda im się powrócić do domu.

REKLAMA

Na oczach Lehndorffa dokonuje się zagłada pewnego świata. Jego Prusy Wschodnie, miejsca, które znał od dziecka, zmieniają nie tylko przynależność państwową. Dokonuje się całkowita wymiana zamieszkujących je ludzi. Jedni zostają zabici, drudzy uciekają, trzeci umierają w wyniku chorób i głodu, czwarci zostają deportowani. Na ich miejsce sprowadzają się nowi, tak samo jak i poprzedni okaleczeni przez Historię. I to właśnie w pewnym sensie łączy Lehndorffa i napływowych Polaków: obie strony – często niewinne zaistniałej sytuacji – zostają zmielone przez tryby Historii. I wbrew temu próbują ze zwierzęcym uporem odbudowywać swoją egzystencję na innych terenach.

Dziennik rozpoczyna się znamiennym wstępem. Autor pisze:

Relacja ta została spisana już przed laty, po części na podstawie zachowanych zapisków dziennika, po części zaś w odwołaniu do ciągle żywej pamięci. Do tej pory autor wstrzymywał się z publikacją, gdyż brakowało mu niezbędnego dystansu. Z czasem wydarzenia tamtych dni stały się historią, a to, co osobiste, wykroczyło poza granice osoby. Dlatego teraz podjęta zostaje próba upublicznienia przeżyć, nawet jeśli trzeba będzie na nowo obcować z dawnym bólem. Niechby te stronice pomogły zrozumieć cząstkę przeszłości i służyły życiu, które każdego dnia stawia nam nowe wymagania (s. 11).

Sądzę, że te słowa wyjaśniają wszystko. Dla Lehndorffa nowymi Prusami stały się Bonn i Godesberg – koniec Prus Wschodnich był niejako pożywką do odbudowania swojego życia. Tak samo jak dla wielu Polaków takim miejscem stały się dawne Prusy.

Wspomnienia Hansa von Lehndorffa należą do tych inspirujących książek, które odkłada się na półkę z postanowieniem, że nie poleżą tam zbyt długo. W moim recenzenckim egzemplarzu odnalazłam kartkę od wydawcy z życzeniami inspirującej lektury. Te, można by powiedzieć kurtuazyjne, życzenia spełniły się. Dzięki obrazowi odmalowanemu przez wrażliwego obserwatora, jakim jest Lehndorff, mam mocne postanowienie napisania czegoś więcej o „świecie, który zaginął”. Samą książkę polecam każdemu. Szczególnie tym, którzy w swym zacietrzewieniu nie dostrzegają, że inny człowiek też może cierpieć, choć jest Niemcem. A także tym, którzy zakazali eksponowania pewnej rzeźby pewnego sowieckiego sołdata w pewnym nadmorskim mieście.

Zobacz też:

Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Daria Czarnecka
Socjolog i historyk, laureatka Konkursu im. Władysława Pobóg-Malinowskiego na Najlepszy Debiut Historyczny Roku 2012. Bibliofil nie nadający się już do leczenia. Z zamiłowaniem i pasją zajmująca się historią II wojny światowej i militariami, dodatkowo specjalistka od ludobójstwa (w teorii, nie w praktyce) i ścigania zbrodniarzy wojennych.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone