Hemofilia w carskiej rodzinie
Ten tekst jest fragmentem książki Jürgena Thorwalda „Krew królów. Dramatyczne dzieje hemofilii w europejskich rodach książęcych”.
– Chodzi o małego carewicza – powiedział dziwnie niepewnym głosem. – Nie jestem chirurgiem, tylko internistą. Dlatego zaproponowałem, żeby poproszono pana o konsultację. – Popatrzył takim wzrokiem, jakby oczekiwał uznania za to, że zaszczycono mnie wezwaniem do Carskiego Sioła.
– Dziękuję – rzekłem. – Ale o co właściwie chodzi?
– Hm, trudna sprawa – odparł, przy czym w jego głosie i spojrzeniu znów zauważyłem wielką niepewność. – Chodzi o dziwne krwawienie w okolicy pępka, które zaczęło się dziś rano.
– Cóż, to często się zdarza – powiedziałem, czując niemal ulgę, a równocześnie rozczarowanie, że wezwano mnie z powodu takiej drobnostki.
– Tak – stwierdził. – To prawda. Ale krwawienie trwa od dzisiejszego poranka. Przyzna pan chyba, że to nie jest całkiem normalne…
– Proszę mi zatem pokazać małego pacjenta.
– Naturalnie… naturalnie – odrzekł z wahaniem.
– Myślę, że nie powinniśmy tracić czasu – powiedziałem zdumiony.
– Z pewnością, z pewnością – odparł.
– Zaprowadzę pana do jego cesarskiej wysokości, małego carewicza. Najpierw jednak muszę zwrócić panu uwagę na jedną okoliczność: przy łóżku jego wysokości zastanie pan cara i carową. Carowa znajduje się w stanie krańcowego lęku i podniecenia. Zmuszony jestem prosić, aby w razie stwierdzenia czegoś niepokojącego zachował pan milczenie i nie powiedział o tym ani carowi, ani carowej.
– Jak pan sobie życzy – odpowiedziałem, nie ukrywając zniecierpliwienia.
Spostrzegł moją reakcję, ale, jakby chcąc uzyskać całkowitą pewność, dodał:
– A zatem wie pan, jak należy się zachować. – Dopiero wtedy zaprowadził mnie do pokoju na piętrze, gdzie leżał carewicz.
Wchodząc, ujrzałem klęczącą przy łóżku kobietę z rękami złożonymi do modlitwy. Była to carowa Aleksandra. W nogach łóżka rysowała się stosunkowo niewysoka, szczupła postać cara o brodatym obliczu, jego – jeśli można się tak wyrazić – miękkie oczy, które po raz pierwszy ujrzałem z bliska, pozwoliły mi się domyślić, jak bezradny był ten człowiek stojący na czele naszego olbrzymiego imperium.
Carowa wolno podniosła głowę zwieńczoną wielką, rudawą koroną włosów. Nawet oglądana z tak bliska rzeczywiście była piękną kobietą, co przyznawali również jej wrogowie, aczkolwiek pod względem klasycznej urody nie mogła mierzyć się ze swoją siostrą Elżbietą, małżonką wielkiego księcia Siergieja Aleksandrowicza. Natomiast jej spojrzenie przywiodło mi na myśl oczy owych histeryczek, od jakich wprost roi się w każdym większym gabinecie lekarskim, ponieważ kobiety te uciekają w choroby albo ulegają maniom religijnym, z którymi potem udają się do lekarzy chorób nerwowych, popów oraz medycznych i religijnych cudotwórców.
Prezentacja odbyła się niemal bez słów. Carowa nie ruszyła się z miejsca, tak więc musiałem zbadać małego carewicza z przeciwległego boku łóżeczka. Korowin ostrożnie odsunął bogato zdobioną haftami kołderkę. Spojrzałem na dziecko – właściwie trudno byłoby sobie wyobrazić ładniejsze i silniejsze stworzenie…
Mały carewicz o dużych, jasnoniebieskich oczach, leżał trzymając na piersi zaciśnięte piąstki. W jego spojrzeniu nie było wówczas jeszcze tego całego bólu, lęku i dziecięcej rezygnacji, jakie widywałem później. Miał kędzierzawe, jasne włosy, a cerę zdrową i zaróżowioną. I nagle, gdy pochyliłem się, by go zbadać, uśmiechnął się, a w jego policzkach zrobiły się dołeczki, które każdą dziecięcą buzię czynią miłą i wesołą.
Tymczasem Korowin odsłonił pępek carewicza i zacząłem oglądać niewielką rankę.
Trudno dziś opisać, co wtedy czułem. Byłoby nieprawdą, gdybym powiedział, że już w owej chwili jasno przeczuwałem całą doniosłość przyszłych zdarzeń.
Nie – widziałem tylko małą, w zasadzie niewinną rankę w miejscu przecięcia pępowiny. Ale wewnątrz niej dostrzegłem ślady świeżej jasnej krwi. Początkowo sądziłem, że przy zdejmowaniu opatrunku pękł strupek, który powinien był się do tej pory utworzyć.
Nie odkryłem jednak ani śladu strupka, żadnych oznak krzepnięcia krwi – zupełnie nic. Kiedy mój wzrok padł na opatrunek, który Korowin odłożył na bok, stwierdziłem, że wewnętrzne warstwy przesiąknięte są krwią.
Wyprostowałem się powoli, patrząc przy tym w oczy carowej, które zdawał się przepełniać ogromny lęk. – Jak brzmi pańska diagnoza? – spytała spokojnie, jednakże ton jej głosu wyraźnie zdradzał, ile wysiłku kosztowało ją to opanowanie. – Co to jest…?
Na ramieniu poczułem ostrzegawczy uścisk ręki Korowina i usłyszałem jego głos:
– Doktor Fiodorow potwierdzi to, co już powiedziałem: mamy tu do czynienia z częstym przypadkiem drobnego krwawienia powtórnego…
– Tak – powiedziałem wbrew własnemu przekonaniu. Ale moje „tak” widocznie nie zabrzmiało zbyt przekonująco, gdyż carowa powtórzyła pytanie, po czym dodała:
– Co pan teraz zrobi?
– Nic szczególnego – odrzekłem tonem kłamliwego pocieszenia, które prędzej czy później wchodzi do repertuaru każdego lekarza – założymy opatrunek uciskowy. Do jutra wszystko minie…
– Czy jest pan tego zupełnie pewien? – nalegała.
– Myślę, że tak… – powiedziałem, Korowin zaś wtrącił skwapliwie:
– Doktor Fiodorow znany jest w całym Petersburgu ze swej nadmiernej ostrożności. Jeśli mówi „może”, wówczas oznacza to „tak”!
Wszystko, co powiedział, było kłamstwem.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Jürgena Thorwalda „Krew królów. Dramatyczne dzieje hemofilii w europejskich rodach książęcych” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Jürgena Thorwalda „Krew królów. Dramatyczne dzieje hemofilii w europejskich rodach książęcych”.
W pół godziny później znalazłem się sam na sam z Korowinem w pokoju, w którym mnie uprzednio przyjął.
Zamknąwszy drzwi, Korowin opadł na jeden z niewygodnych foteli i siedział tak przez chwilę, wspierając głowę na ręce. Potem uniósł pobladłą twarz i spojrzał na mnie badawczym wzrokiem.
– Cóż – zaczął mówić z pewnym wysiłkiem – teraz jesteśmy sami… Możemy więc porozmawiać otwarcie.
– Jeszcze za wcześnie na ostateczną diagnozę – odparłem wymijająco.
– Wiem – stwierdził – ale z pewnością podobnie jak ja wyrobił pan sobie tymczasową opinię, która jutro się potwierdzi albo nie – w zależności od tego, czy krwawienie ustanie. I tę opinię chciałbym usłyszeć.
– Rozumiem – odrzekłem. – Ale muszę przyznać, że nie jest mi znana historia rodziny jej cesarskiej mości. Żeby postawić w miarę pewną diagnozę lub przynajmniej wyrazić jakieś przypuszczenie, musiałbym dysponować tą wiedzą…
Korowin na chwilę zamknął oczy. Przesunął po nich prawą ręką, nim je znów otworzył. Potem powiedział z wahaniem:
– Więc obaj myślimy o tym samym. A to oznacza katastrofę, której skutków nikt nie potrafi przewidzieć…
– Zna pan zatem historię albo, ściślej mówiąc, medyczną historię rodziny jej cesarskiej mości? – spytałem.
Korowin wykonał znużony gest.
– Tak, znam – rzekł. – Wiadomo panu, że carowa-matka była przeciwna cesarzowej już od dnia, w którym car Mikołaj oznajmił rodzicom, że kocha księżniczkę heską Alix?
Rozejrzał się dookoła, jakby obawiając się, że ktoś nas podsłuchuje.
– Nie – odparłem – nic mi o tym nie wiadomo. Choć niekiedy o tym wspominano…
– I słusznie – stwierdził. – Matka cara, Maria Fiodorowna, jako Dunka z pochodzenia, zawsze nienawidziła Niemców, do których obecnie należy duński Szlezwik-Holsztyn. To mądra, czarująca kobieta, która, jak panu z pewnością wiadomo, cieszy się o wiele większą sympatią niż młoda carowa. Nie chciała niemieckiej żony dla swojego syna, od czasu zaś, gdy jej syn, car Mikołaj, mimo to ożenił się z Niemką, jej niechęć przybrała na sile. W swoim czasie zasięgnęła bardzo dokładnych informacji na temat historii rodziny młodej carowej; uczynił to człowiek, który z kolei jest zaprzyjaźniony ze mną. Znam więc historię rodu jej cesarskiej mości. Gdybym jej nie znał, nie przywiązywałbym tak wielkiej wagi do tego drobnego krwawienia, podobnie zresztą jak jej cesarska mość…
– Innymi słowy – powiedziałem – w rodzinie carowej były przypadki hemofilii…
Korowin był już do tego stopnia zarażony atmosferą dworu z jego zabawą w chowanego i stwarzaniem tajemniczej aury, że przestraszył się mojej otwartości, choć wyraziłem jedynie to, co sam już od dawna wiedział, o czym myślał i czego się obawiał.
Milczał, jakby nie mógł znaleźć słów.
– Istnieją zatem powody, by przypuszczać – ciągnąłem – że jej cesarska mość mogła przekazać carewiczowi hemofilię jako dziedziczną chorobę swojego rodu…
Korowin otarł perlące się na czole krople potu chusteczką, której w czasie ostatnich godzin najwyraźniej wielokrotnie używał. Potem powiedział:
– Tak. Istnieją takie powody. Jej cesarska mość miała brata, księcia heskiego Fryderyka, który urodził się w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym, a w tysiąc osiemset siedemdziesiątym trzecim, w wieku trzech lat, wykrwawił się po wypadnięciu z okna. Drugi brat jej wysokości, książę Ernest Ludwik, jest zdrowy. W przypadku jej sióstr dziedziczne schorzenie oczywiście się nie ujawniło, co jest zupełnie normalne. Jednak przed kilkoma miesiącami najmłodszy syn jej siostry Ireny, która wyszła za pruskiego księcia Henryka, zmarł w Kilonii z powodu krwotoku mózgowego, mając zaledwie cztery lata, a najstarszy syn tejże siostry Ireny, Waldemar, też, jak słyszę, cierpi na ataki hemofilii…
Korowin sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego, ponieważ wiedział, że czeka go coś, czemu nie czuł się na siłach sprostać i czemu rzeczywiście nie mógł sprostać, podobnie zresztą jak ja czy jakikolwiek inny lekarz z całego medycznego świata owych czasów.
– Matka jej wysokości carowej – ciągnął Korowin – księżniczka heska Alicja, była drugą córką królowej angielskiej, Wiktorii. Wiadomo z całą pewnością, że jej brat Leopold cierpiał na hemofilię i zmarł z tego powodu mniej więcej dwadzieścia lat temu… Równie pewne jest to, że jej siostra Beatrycze, najmłodsza córka królowej Wiktorii, wydała na świat dwóch chorych na hemofilię synów, którzy jeszcze żyją… Oto historia medyczna. My zaś… – Urwał. Porzuciwszy wszelką etykietę, jął w bezradnej rozpaczy potrząsać głową: – My zaś stoimy przy łóżeczku carewicza, którego wreszcie, po tylu latach, urodziła jej cesarska mość – widzimy, jak carewicz krwawi i wiemy, że odziedziczył po matce chorobę jej rodu, że ten, który kiedyś ma władać naszym wielkim pięknym krajem, skazany jest na nieustanną ucieczkę przed śmiercią…
– Poczekajmy do jutra – powiedziałem.
Lecz Korowin najwyraźniej mnie nie usłyszał.
– Tak mi jej żal! – westchnął boleśnie. – Tak niezmiernie mi jej żal! – Jej cesarskiej mości? – spytałem. – Tak – odparł. – Jeśli nasza diagnoza okaże się słuszna i wieść o tym wyjdzie poza Carskie Sioło, wówczas niechęć, jaką dotychczas okazywano jej cesarskiej mości, jeszcze się nasili. – Nagle spojrzał na mnie na poły bojaźliwie, na poły groźnie, co mimo powagi chwili wydało mi się groteskowe. – Zdaje pan sobie sprawę, że powierzyłem panu tajemnicę, którą teraz znamy tylko my dwaj?