Historia z ekranu - rok polskiego kina historycznego

opublikowano: 2012-12-28 15:23
wolna licencja
poleć artykuł:
Mijający rok w polskiej kinematografii może być oceniony bardzo dobrze. Tym większa satysfakcja, że prym wiodło kino historyczne. Choć rzuciło nam w oczy gorzką refleksją nad stanem ludzkiej duszy, to pokazało, że historia może stawiać pytania o istotę naszego człowieczeństwa.
REKLAMA

W ciemności - reż. Agnieszka Holland

Holocaust – jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało – jest dla współczesnej kultury nadal tematem atrakcyjnym. Tragedia pomordowanych przez nazistowski system masowej zagłady pozwala na ciągłe zadawanie pytań o ogrom ludzkiego zła, wymiar cierpienia i heroizmu. Dla ludzi Zachodu to wyrzut sumienia, dla nas fragment krwawych dziejów. Siłą rzeczy każda produkcja nawiązująca do tematyki Holocaustu budzi emocje. Nie inaczej było z filmem Agnieszki Holland „W ciemności”, który na początku stycznia mijającego roku, zagościł na ekranach kin.

Dzieło polskiej reżyserki rozpoczęło rok 2012 od mocnego uderzenia. Obok dramatycznej historii lwowskich Żydów uratowanych przez prostego złodziejaszka Leopolda Sochę nie można było przejść obojętnie. Doskonała gra aktorska, nietuzinkowa praca operatorska, dramaturgia i wymowa filmu sprawiły, że niewątpliwie będzie mógł być on umieszczony w panteonie najlepszych polskich produkcji w dziejach kinematografii. I choć mogły przeszkadzać nadmierny naturalizm i przeładowanie dzieła niepotrzebnymi wątkami, to „W ciemności” zasługiwało na oklaski. Klasę filmu podkreśliła zresztą nominacja do Oskara, w kategorii filmów nieangielskojęzycznych. Złośliwcy twierdzili co prawda, że wobec tematyki filmu nie mogło być inaczej (temat Holocaustu zawsze w Akademii cieszy się uznaniem), ale realną wartość efektu pracy Agnieszki Holland trudno kwestionować.

Film był nie tylko demonstracją kunsztu reżyserskiego, ale przede wszystkim, w warstwie scenariusza, próbą spojrzenia na historię z perspektywy ludzkiej. Pozwoliło to na ucieczkę od ckliwej martyrologii na rzecz refleksji nad człowiekiem i jego zachowaniem w obliczu zagrożenia życia. W rok po premierze, warto do niego wracać.

Róża - reż. Wojciech Smarzowski

To, że Smarzowski potrafi szokować wiadomo było od dawna. Mówić, że jego filmy są gorzkim obrazem ludzkości, to stosować błahy eufemizm. Z jego filmów wychodzi się brudnym i obrzydzonym. Nasza ludzka egzystencja zostaje sprowadzona do zera, umoczona w błocie fałszu, obłudy, cynizmu i okrucieństwa. Z każdą kolejną produkcją coraz trudniej spojrzeć w lustro.

Nie inaczej było z filmem „Róża”. Pozornie to film opowiadający o losach ludności mazurskiej po II wojnie światowej. Tak przynajmniej został odebrany przez część widzów, która widziała w nim jedynie paszkwil na naród polski, ponoć oskarżany w filmie o zbrodnie na Mazurach. Szkoda, że ci sami ludzie nie dostrzegli w nim refleksji nad władzą, strachem, zdziczeniem i zezwięrzęceniem, bo to bardziej biło od tej produkcji, niż wystawianie świadectw winy i niewinności jakiemukolwiek narodowi. Smarzowski twórczo uzupełnił obraz odwróconego dekalogu z opowiadań Borowskiego. Przedstawił nam świat powojenny jako kipiący zemstą, nierozliczonymi rachunkami krzywd, prostacki, zwierzęcy, w którym etyka zastąpiona jest argumentami siły i okrucieństwa. Wreszcie – co rzadko dzieje się w polskim kinie – do roli głównej postaci wyniesiony został zbiorowy portret kobiety rzuconej w brutalne tryby wojny i traktowanej wyłącznie jak maszynka do zbiorowego gwałtu. Film jest prokuratorskim oskarżeniem męskiej populacji, po którym naprawdę odechciewa się być mężczyzną.

REKLAMA

Dzieło Smarzowskiego kipi bestialstwem i jako takie przeznaczone jest dla widza o naprawdę mocnych nerwach. Z pewnością nie nadaje się na urozmaicenie sobotniego wieczoru przy winie, czy rodzinnej niedzieli. Ktokolwiek po niego sięgał miał tydzień życia z głowy. Chcecie spróbować? Polecam, ale wyłącznie na swoje ryzyko!

Jesteś Bogiem - reż. Leszek Dawid

Wielu pewnie zdziwi, że zakwalifikowałem ten film do kategorii produkcji historycznych. Nie jest on z pewnością taką produkcją sensu stricte. Tym niemniej – w moim przekonaniu – „Jesteś bogiem” jest próbą podsumowania pewnej rzeczywistości, która - choć nieodległa – wydaje się być już dziś tak obca. Po projekcji tego filmu po raz pierwszy poczułem się jako świadek historii i jej bierny uczestnik.

„Jesteś bogiem” opowiada o pokoleniu przełomu epok, które urodziło się w PRL, aby dojrzewać i wchodzić w dorosłość u zarania III Rzeczpospolitej, pokoleniu do którego ja również należę. Opowiada o ludziach, którzy żyli w czasach 8-klasowej szkoły podstawowej i 4-letniej (względnie 5-letniej) szkoły średniej, w czasach, w których postkomunistą nazywano byłego członka PZPR, a nie kolegę z opozycji, którego jedyną winą jest to, że jest teraz we wrogiej partii, w czasach, w których raczkował kapitalizm, będący tworem pośrednim między komunistycznym etatyzmem, a zanarchizowanym cwaniactwem, w czasach, w których Internet był dobrem reglamentowanym przez powolne i piekielnie drogie połączenie, którego przejawem były złowrogie i tajemnicze piski.

Wreszcie „Jesteś bogiem” jest próbą przedstawienia okoliczności kształtowania się polskiej kultury hip hop, która zarówno podzieliła wspomniane pokolenie, jak i była jego spoiwem. Hip hopu można było nie lubić, można było naśmiewać się z jego subkulturowych przejawów, ale obok Kalibra 44 czy Paktofoniki nie przechodziło się obojętnie. Dzieło Dawida, jest więc opowiadaniem o rzeczywistości bliskiej, ale dla wielu nastolatków kompletnie nieznanej. W tle tych historycznych de facto rozważań, rozgrywa się dramat Magika, utalentowanego poety-rapera, który nie dorasta do świata, w którym przyszło mu żyć.

REKLAMA

Choć oglądając film, czuję że opowiada on pośrednio historię mojego pokolenia, to mam z nim problem. Niby opowiada o świecie, który znam, ale dostrzegam w nim też odrobinę fałszu, który przedstawia przełom wieków, w czarniejszych barwach niż one faktycznie były. Mam z nim problem, bo stara się uczynić z Magika naczelną, wręcz pomnikową ofiarę pierwszych lat kapitalizmu, a nie swojej dziecinności, wybujałej ambicji, czy zwyczajnego niedopasowania. Złośliwie powiedzieć można, że to film o człowieku, który rzucił się z okna, bo nie miał pieniędzy na prezent dla dziecka. To za mało na tak poważny i ważny temat.

Pokłosie - reż. Władysław Pasikowski

Pasikowski zawsze poruszał w swoich filmach tematy ważne i tylko ubolewać można, że prawie zawsze traktowany był mocno niepoważnie. Chyba najlepiej opisujący atmosferę transformacji ustrojowej film „Psy”, oceniany był długo z perspektywy stosu przekleństw wylewających się z ekranu i cytatów chętnie powtarzanych w pijanym zwidzie. Jedni widzieli w nim tylko płytką sensację inni naśmiewali się z nieudolnej – ich zdaniem –próby naśladowania amerykańskiego kina. To, że Pasikowski miał w nim coś do powiedzenia, mało kogo interesowało.

Nieco podobnie jest z filmem „Pokłosie”. Już sam temat budzi niezdrowe emocje, pobudzających tych, dla których jakakolwiek próba dociekania polskiej odpowiedzialności za zagładę Żydów, jest atakiem na naszą tysiącletnią historię, jak i tych, dla których obkładanie się brzozowymi witkami jest najlepszym sposobem na demonstrację patriotyzmu. Na to nakładała się forma filmu, którą jedni oskarżali o nadmierną dosłowność, czy wręcz prostackość, inni bronili jej jak niepodległości. Obraz wojennej pożogi ubogacił obraz miotającego się Macieja Stuhra, który trochę z młodzieńczej fantazji, trochę podpuszczony przez media, dał się wplątać w dyskusję, po której mógł się już zadomowić w wygodnej szufladce powiązań politycznych już nie jako pocieszny konferansjer, ale – w niektórych kręgach – wróg publiczny nr 1. Tym samym podążył prostą drogą tych, którzy grając lekarzy oskarżani są o źle zrobioną operację, a wcielając się w rolę niewiernego męża, obrzucani są obelgami za swoją niemoralną postawę.

W tle tej medialno-internetowej jatki w kinach można było obejrzeć film nie tyle o zbrodni w Jedwabnem, co o ludzkiej pamięci, odpowiedzialności za historię, zapominaniu, kłamstwie i trudnym dochodzeniu do prawdy. Jest to dla historyków dzieło o tyle ważne, że opowiada o pułapkach, które czekają na nas w naszej pracy. Ukazuje dochodzenie do prawdy jako proces trudny, wymagający często przekroczenia samego siebie i własnej tożsamości. Koniec końców, „Pokłosie” stało się nie tylko filmem o trudnej historii, ale także dokumentem o dyskusji, która wokół samej produkcji do dziś się toczy.

REKLAMA

Obława - reż. Marcin Krzyształowicz

„Egzekutor” - wydany sumptem Ośrodka „Karta” – nie miał szczęścia. Brutalny i szokujący zapis historii Stefana Dąbskiego – żołnierza AK wykonującego wyroki śmierci – przyćmiony został przez wydaną w podobnym czasie książkę „Złote żniwa” Tomasza Grossa. Rozważania na temat rzekomego polskiego antysemityzmu okazały się być medialnie bardziej atrakcyjne, od dyskusji nad czarnymi kartami historii polskiego podziemia. Podobnie jest z filmem „Obława”, który zagłuszony został przez krzykaczy rozemocjonowanych „Pokłosiem” Pasikowskiego.

Tymczasem wydaje się, że to film lepszy od dzieła opisanego wyżej. Kto chciałby zobaczyć jak Maciej Stuhr zbliża się wielkimi krokami do talentu swojego ojca (według niektórych nawet przerasta) powinien spróbować odnaleźć go jeszcze w repertuarze kinowym. Choć po raz kolejny dostaliśmy w 2012 roku film gorzki i daleki od westernowej wizji II wojny, to dzięki temu ponownie mogliśmy za pomocą historii wejść w głąb ludzkiej duszy i spojrzeć na jej moralną kondycję.

„Obława” to nie tylko film o oddziale partyzanckim, dla którego każdy dzień jest czekaniem na niechybną śmierć, to studium oblężenia sumienia obciążonego przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Film Krzyształowicza jest antidotum dla tych, którzy lubują się w rekonstruowaniu działań powstańczych z sierpnia 1944, przebieraniu dzieci w mundurki małego powstańca, lub traktowaniu wojny jako dobrą zabawę. Choć nie odmawia najbardziej okrutnym działaniom motywacji patriotycznych, to odziera je z cukierkowatego dostojeństwa, na rzecz realizmu.

Być może widzowie „Obławy” kilka razy zastanowią się zanim publicznie wyrażą ubolewanie, że jako młodzi ludzie nie mogli walczyć za ojczyznę w czasie ostatniej wielkiej wojny.

Bitwa pod Wiedniem - reż. Renzo Martinelli

Kilka lat temu w mediach pojawił się informacja o planach powstania filmu opowiadającego o bitwie wiedeńskiej z 1683 roku. „Victoria” – bo tak brzmieć miał tytuł produkcji – miała być potężną koprodukcją, w której wystąpią gwiazdy światowego kina. Zwycięstwo wiedeńskie miało być rozsławione na całym świecie, rozemocjonowanym wtedy wojną z islamskim terroryzmem. Wydany został scenariusz w wersji książkowej, pojawiła się strona internetowa, a nawet pierwsze ścieżki dźwiękowe. Sobieskiego zagrać miał sam Mel Gibson, któremu miano też zaproponować fotel reżysera. Przedsięwzięcie ostatecznie upadło i po „Victorii” pozostał niesmak.

REKLAMA

To poczucie wzmocniła tegoroczna produkcja polsko-włoska „Bitwa pod Wiedniem” w reż. Renzo Martinelliego. Aż dziw bierze, że w ojczyźnie Felliniego i Zeffireliego, mogą powstawać dzieła, które sięgają absolutnego dna kinematografii. Przerażające jest to o tyle, że Włosi przyczepili się do naszej historii, najpierw strasząc nas filmowym życiorysem Jana Pawła II w dwóch cukierkowato-mdławych odsłonach, a teraz terroryzując tragiczną „Bitwą pod Wiedniem”. I nie chodzi tu już wcale o pomyłki historyczne i fakt, że polska husaria naciera ze sztandarami z orłem według XX-wiecznego wzoru. Nie chodzi nawet o to, że zarówno Sobieski jak i cała tryumfalna szarża to tylko epizod w tym filmowym potworku. To naprawdę nic, że wymowa filmu jest dyskusyjna (wszak każdy twórca ma prawo nadać taką interpretację jak mu się żywnie podoba). „Bitwa pod Wiedniem” to po prostu nudny, mdły, byle jaki, chałturniczy, kiepski film, do którego dorobiło się ideologię, która ma szokować i zasłaniać realizatorskie wady tej produkcji.

Tym bardziej śmieszne wydaje się usilne bronienie tego filmu, wyłącznie ze względu na przekaz jaki ze sobą niesie. Z wielkiego polskiego tryumfu zrobiono zwyczajne pośmiewisko, które wcale nie jest powodem do takiej dumy na jaką victoria wiedeńska na pewno zasługuje. Polskie kino komediowe miało swoją „Kac Wawę”, która otworzyła oczy producentom i pokazała im czerwoną kartkę. Mam nadzieje, że po „Bitwie pod Wiedniem” z kinem historycznym będzie podobnie.

80 milionów – reż. Waldemar Krzystek

Film Waldemara Krzystka na ekranach kin pojawił się w listopadzie 2011 roku. W momencie premiery przeszedł jednak bez echa. Dopiero zgłoszenie tej produkcji do Oskara pozwoliło na skuteczną promocję na lokalnym rynku. „80 milionów” co prawda nominacji nie dostało, ale jest niewątpliwie godne jest polecenia. W przeciwieństwie do wcześniej omawianych dzieł, jest to film lekki, łatwy i przyjemny, opowiedziany w sposób humorystyczny, z nutką sensacji, w sam raz na weekendowe wieczory.

REKLAMA

Opowiada o uratowaniu oszczędności dolnośląskiej „Solidarności”, na kilka dni przed wprowadzeniem Stanu Wojennego. Temat, choć poważny, udało się uchronić przez martyrologią i nadęciem. To po prostu film o młodzieńczym szaleństwie, pomysłowości, głupocie i intrydze. Krzystek ufundował nam sensacyjno-komediowy film o historii, którego nie można się wstydzić. Wystarczy tylko usiąść i delektować się, że nasze kino nie musi być smutne i przytłaczające. O historii można opowiedzieć lekko, a jednocześnie niebanalnie i ciekawie.

Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy?

Polskie kino nie musi się wstydzić 2012 roku. „Kac Wawa”, na tle całej rodzimej kinematografii, była tylko głupawym pokłosiem opinii, że polski widz to rasowy idiota, któremu można wcisnąć wszystko byle zobaczył kawałek gołej baby i Tomasza Karolaka. Zadowalający jest fakt, że prym wśród wielu doskonałych produkcji polskiego wiodły filmy opowiadające o historii. Większość z opisanych przeze mnie produkcji zostało nie tylko docenionych przez krytykę, ale także nagrodzonych na festiwalach i konkursach.

Z pewną satysfakcją można mówić o odradzaniu się kina historycznego, które wychodzi z kaftana ekranizacji kolejnych lektur na rzecz spojrzenia na przeszłość oczyma współczesnych. Jednocześnie wydobywa się z nich gorzki obraz historii. Niemal każdy z nich działa masakrująco na naszą psychikę i wystawia człowiekowi jak najgorsze świadectwo. Jest to efekt odreagowania na dotychczasowe cukierkowate kino, jak i zupełnie nowe spojrzenie na przeszłość, która jest nie tylko nośnikiem dumy narodowej, ale także akceleratorem pytań o kondycję człowieka. Polskie kino historyczne zaczyna wykorzystywać historię jako pretekst do pytań o istotę człowieczeństwa. Taka droga kinematografii zasługuje na podkreślenie i pozwala spokojnie patrzeć w przyszłość.

Przyszły rok zapowiada się w kinie historycznym równie ciekawie. Już w lutym na ekrany ma wejść, długo oczekiwany i powstający nie bez licznych kontrowersji, film „Tajemnice Westerplatte” Pawła Chochlewa. Miesiąc później swoją premierę może mieć produkcja Janusza Zaorskiego „Syberiada polska”, opowiadająca o dramacie obywateli polskich wywożonych w 1940 roku w głąb Związku Radzieckiego. Na ekrany wejdzie też film Andrzeja Wajdy „Wałęsa”, będący próbą biografii lidera „Solidarności”. Miłośnicy historii będą więc mieli co oglądać i poddawać krytyce. Możemy sobie tylko życzyć, aby przyszły rok dla kinematografii historycznej był podobnie udany jak ten mijający.

Zobacz też:

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Sebastian Adamkiewicz
Publicysta portalu „Histmag.org”, doktor nauk humanistycznych, asystent w dziale historycznym Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi, współpracownik Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Nauk Humanistycznych. Zajmuje się badaniem dziejów staropolskiego parlamentaryzmu oraz kultury i życia elit politycznych w XVI wieku. Interesuje się również zagadnieniami związanymi z dydaktyką historii, miejscem „przeszłości” w życiu społecznym, kulturze i polityce oraz dziejami propagandy. Miłośnik literatury faktu, podróży i dobrego dominikańskiego kaznodziejstwa. Współpracuje - lub współpracował - z portalem onet.pl, czasdzieci.pl, novinka.pl, miesięcznikiem "Uważam Rze Historia".

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone