Jak ocalić sztukę przed barbarzyństwem wojny?
Ruszamy zatem za frontem na północ, ale że nie jestem członkiem grupy Monuments Men i nie muszę składać na piśmie szczegółowych raportów o tym, co się działo za Linią Gotów pod koniec wojny, opowiem o tym w skrócie. Nie będę też wyliczać artystycznych zniszczeń wszystkich miast na linii frontu, żeby nie przeciążać opowieści o ratowaniu piękna. Ale zajrzyjmy chociaż do kilku z nich.
Wiele zabytkowych miast na północy Włoch poniosło straty. Ucierpiała starożytna Rawenna, ale po długich staraniach, we wrześniu 1944 roku, udało się uzyskać dla niej status miasta otwartego i najcenniejsze zabytki, te, w których znajdują się mozaiki jeszcze z VI wieku, szczęśliwie ocalały. Okaleczono piękną Weronę, w której Niemcy wysadzili aż dziesięć mostów! Ale legendarny balkon Julii ocalał.
Ucierpiała też Bolonia, która nie poddała się faszystowskiemu rządowi RSI i była prężnym ośrodkiem partyzantki, wywołując szczególną zaciekłość Niemców. Jej bogate zbiory malarstwa zostały jednak w porę wywiezione i ukryte, a bomby aliantów starannie omijały centrum miasta.
To właśnie o Bolonię, w kwietniu 1945 roku na jej przedpolach, toczyli ciężkie boje polscy żołnierze z 2 Korpusu generała Andersa i mimo szalonych strat bohatersko przedarli się przez niemiecką obronę i 21 kwietnia weszli do miasta jako pierwsi. Oddziały amerykańskie weszły do miasta po Polakach, zaskoczone, że w Bolonii już nie mają z kim walczyć. A w ślad za nimi nadjechali oficerowie z Monuments Men. Oto jak kapitan Keller opisał swoje pierwsze zetknięcie z Bolonią:
Przyjeżdżamy do miasta późno w nocy, płoną domy, saperzy wysadzają miny, zapach śmierci, martwych zwierząt, dwóch niemieckich żołnierzy, jeden w dwóch kawałkach, drugi bez głowy. Nie jestem jakoś chorobliwie przewrażliwiony, ale mnie zdruzgotało.
[...]
Wyobraźnia Corregia (dygresja artystyczna)
Wiele lat temu, gdy już huragan ostatniej wojny dawno przeminął, stałam na stopniach parmeńskiej katedry i czekałam na poznanego korespondencyjnie włoskiego dziennikarza i poetę, noszącego najzupełniej przypadkiem takie samo nazwisko jak ja i zajmującego się zbliżoną tematyką, historią kultury. Umówiliśmy się w lipcu w samo południe właśnie tutaj, w połowie drogi – dla mnie z Rzymu, dla niego – z Mediolanu. Enzo Fabiani, szeroko uśmiechnięty, nadszedł z bukiecikiem fiołków parmeńskich, bo inaczej – jak powiedział – tu nie wypada, i takeśmy się poznali. A potem weszliśmy razem do katedry i pokazał mi niezwykłe freski Correggia pod kopułą.
Bo to właśnie ten artysta otworzył tu niebo nad wiernymi, a dokonał tego na początku XVI wieku. Podchwycono to i odtąd budowle późniejsze, niemal wszystkie świątynie barokowe, skorzystały z jego wyobraźni: obok pozłacanych kasetonów renesansowych miały na sklepieniu lepiej lub gorzej namalowane uciekające w dal niebiosa zaludnione aniołami i świętymi. I tę niezwykłą dal, perspektywę wcale niełatwą do namalowania, osiągnął Correggio po raz pierwszy właśnie w Parmie, ale najpierw w innym kościele, dopiero za drugim razem w katedrze, gdzie już swego dzieła nie dokończył.
Artysta nazywał się naprawdę Antonio Allegri, Correggio to przydomek od miasteczka, w którym się urodził w 1494 roku, położonego między Parmą a Reggio Emilia. Był starannie wykształconym synem bardzo zamożnego sukiennika. Malarstwa uczył go stryj, a potem mistrz Bianchi w Modenie. Niezwykle zdolny i pracowity, cieszył się opieką pana miasteczka, hrabiego Manfrediego, do tego stopnia, że w czasie zarazy hrabia zabrał siedemnastoletniego malarza ze sobą i swoją rodziną do niezarażonej jeszcze dżumą Mantui. Tam przedstawił go na dworze margrabiego Lodovica Gonzagi, gdzie chłopiec mógł napawać oczy nie tylko przebogatą kolekcją obrazów, lecz także podziwiać freski niedawno zmarłego Mantegni (1431–1506). Zachwycił się zwłaszcza bajeczną zupełnie dekoracją w Camera Picta (dopiero od XVII wieku przezwaną niesłusznie Komnatą Małżeńską) z otwartym niebem na sklepieniu. Mantegna umieścił tu iluzjonistyczny otwór, w kręgu murowanej ozdobnej galerii, zza której wychylają głowy mieszkanki Palazzo Ducale, w tym jedna Murzynka, amorki i paw. To była rewelacja, zarówno iluzja niebios, jak i żabia perspektywa – czegoś takiego nikt wcześniej nie namalował. O tym, jak silnie ta dekoracja podziałała na wyobraźnię młodego malarza i jak mu głęboko zapadła w pamięć, świadczą jego malowidła w Parmie, gdy dziesięć lat później podjął się dekoracji kopuły w kościele św. Jana Ewangelisty (1520–1524).
Ukazał tego świętego, gdy wraz z apostołami obserwuje unoszącego się i znikającego w przestworzach Jezusa. Udało mu się w pełni uzyskać efekt otwartych niebios, złudę przestrzeni. Wniebowstąpienie Jezusa tak się spodobało, że kiedy malarz zszedł z rusztowań w kościele św. Jana, podpisał umowę na freski pod kopułą katedry: 3 września 1524 roku domini fabricanti, dosłownie panowie fabrykanci, a tak naprawdę grupa mężczyzn odpowiadająca za budowę katedry (bo fabrica po łacinie to budowa), zachwyceni uciekającym niebem Correggia, przeznaczyli aż tysiąc dukatów w złocie na podobne malowidło w katedrze. Artysta miał za zadanie przedstawić Wniebowzięcie NMP. I podjął się tego; ośmielony efektem osiągniętym poprzednio wykonał fresk przyprawiający wprost o zawrót głowy, jak napisał Muratow. Ten starej daty rosyjski historyk sztuki, który podróżował konno lekką dwukółką, tak opisał swoje wrażenia:
Całe wnętrze kopuły wypełniają gęste białe obłoki przetykane złotem, przez które gdzieniegdzie przeziera skrawek błękitu. Spośród topniejących zwałów owej niezwykłej materii […] wyłaniają się bohaterowie i bogowie nowego Olimpu, półnadzy apostołowie Chrystusa.
Ten tekst jest fragmentem książki Bożeny Fabiani „Ocalić sztukę. Włochy podczas II wojny światowej”:
Correggio stworzył dynamiczny obraz z tłumem lewitujących postaci zatopionych w pierścieniach puchatych obłoków, a kręgi chmur opływających kopułę dookoła – im wyżej, są coraz węższe, co sprawia, że niebo wciąga nasz wzrok i daje iluzję niezwykłej głębi. Ale „panów fabrykantów”, czyli poważne osoby odpowiedzialne za wystrój świętego miejsca, jakim jest katedra, wcale to nie zachwyciło, przeciwnie. Bo gdzie jest Matka Boska, główna postać malowidła? W centrum kopuły na samym szczycie zamiast Madonny znalazł się ktoś z obnażonymi nogami, kto skacze z nieba. Podobno to Archanioł Michał wychodzi na spotkanie Jezusowej Matce. Wychodzi? Czy wyskakuje? A może nurkuje, jak skoczek do wody? Czy godzi się tak ilustrować wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny? – pytali oburzeni domini fabricanti.
Malarz boleśnie przeżył ich krytykę, poczuł się niezrozumiany, a że ten konflikt zbiegł się z jego głęboką żałobą po nagłym zgonie młodej, pięknej i ukochanej żony (1530), którą często malował na obrazach jako Madonnę, zrezygnował w połowie realizacji z dalszej pracy i powrócił wraz z dziećmi do rodzinnego miasteczka. Zmarł niespełna czterdziestoletni, zaledwie cztery lata po żonie. Kiedy malował freski, praca ciągnęła się latami, ale w tym czasie przyjmował też zlecenia na pojedyncze obrazy, które zresztą w nawale pracy również wolno się rodziły. I tak, zanim stanął na rusztowaniach w katedrze, Correggio w 1522 roku podpisał umowę na Pokłon pasterzy do kaplicy bogatego obywatela z Reggio Emilia, w kościele S. Prospero. Zapewnił fundatora, który napisał, że będzie to obraz „wspaniały, gdzie namaluje Narodziny Pana Naszego z postaciami, jakie maestro przyniósł mi pokazać, a wykonane jego własną ręką”. Ukończył dzieło dopiero po ośmiu latach, ale słowa dotrzymał – osiągnął wynik wspaniały. Tak je opisałam kilka lat temu w Gawędach :
Otwarta ze wszystkich stron stajnia, w niej śliczna Matka Boża klęczy nad Dzieciątkiem ułożonym na podmurówce wymoszczonej słomą, za Madonną stoi osiołek, którego św. Józef odciąga za ucho od Jezusa, po lewej stronie – dwaj pasterze i kobieta, nad nimi fruwający aniołowie, a w głębi świat zatopiony w mroku nocy. Jest to jedyny nokturn w twórczości Correggia (z tego powodu drugim tytułem obrazu jest Noc), ale z jakim mistrzostwem operuje tu artysta światłem! Wprowadził bowiem jego dwa rodzaje: jedno w głębi obrazu, od łuny na niebie na zachodzie, drugie – w środku kompozycji, emanujące od Dzieciątka blaskiem niezrozumiałym z fizycznego punktu widzenia. To światło jest tak silne, że razi kobietę, która przyszła z pasterzami i teraz mruży oczy, osłaniając je ręką.
Za ten obraz fundator zapłacił malarzowi czterdzieści siedem dukatów. Dzieło, zgodnie z przeznaczeniem, znalazło się w kaplicy, gdzie fundator po śmierci spoczął. Jednak sto dziesięć lat później książę Modeny Franciszek I przywłaszczył obraz i nakazał go zabrać z kościoła. A po dalszych stu latach, w 1746 roku, jego potomek, Franciszek III, ratując swoje finanse, sprzedał obraz królowi Polski i Saksonii Augustowi III Sasowi, który go przeznaczył do Galerii Drezdeńskiej. I tam wisi do dziś.
Ze wspomnianej na początku wyprawy do Parmy przywiozłam duży plakat Correggia właśnie z Pokłonem pasterzy, dzieło, które całe spowite jest w zdumiewającej mgiełce i bardzo nastrojowe. Kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia,
a były to późne lata siedemdziesiąte i pracowałam wtedy na jednej z warszawskich uczelni artystycznych, pozwoliłam sobie wywiesić ten plakat w gablocie przed drzwiami naszego dziekanatu. Traf chciał, że akurat odwiedziła naszą szkołę pani rektor analogicznej uczelni w Berlinie Wschodnim (jako że było to jeszcze w okresie istnienia NRD). Koleżanka, gorliwa towarzyszka partyjna, czująca się odpowiedzialna za sprawy ideologiczne, przeraziła się – niemiecka pani rektor znana była z nieustępliwej postawy w tej dziedzinie. (Na wcześniejszym spotkaniu opowiadała nam, jak to u nich w NRD najważniejszy jest światopogląd i jak z bólem serca musieli usunąć niezwykle zdolnego muzycznie studenta, ponieważ nie zdał egzaminu z marksizmu-leninizmu. Jeden z naszych kolegów zapytał wtedy, czy nie nazywał się Beethoven…).
Nie zdjęłam jednak plakatu, pomyślałam, że jeśli pani rektor łyknie w Polsce trochę innej kultury czy otrze się o inny klimat, to świat się nie zawali. Teoretycznie biorąc, mogła nawet ten obraz znać, w końcu był w zbiorach NRD. Otóż znać, to chyba pani rektor Correggia nie znała, ale gdy zbliżyła się do naszego pokoju, zatrzymała się przed gablotą i z nieukrywanym zachwytem powiedziała: „Schön! Sehr schön!”.
I tak włoski artysta wygrał, mur berliński wkrótce padł, a i ja nie wyleciałam z uczelni.