Jak w XVII wieku porywano panny na Ukrainie?

opublikowano: 2013-11-14 16:50— aktualizowano: 2015-06-29 15:50
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Rzeczpospolita ciągnąca się od morza do morza była potężnym państwem. Wśród jej obywateli nie brakowało jednak awanturników. W szczególności tych, którzy żywili słabość do płci pięknej...
REKLAMA
Jeremi Wiśniowiecki, portret nieznanego autorstwa, prawdopodobnie XVIII wiek

Z innych czynów zuchwałych i awanturniczych, które zakłócały spokój rodzin i kończyły się procesem, albo niekiedy srogim odwetem, najczęstszym jest porywanie panien. Kochanek, nie mogąc dostać panny, wykradał ją lub w jasny dzień porywał, a że to najczęściej działo się za zgodą panny, a niekiedy i matki, więc kończyło się na Ślubie i przemijającym gniewie ojca. Porywania panien, czyli rap- ty, bo tak je z łacińska nazywano, nie zawsze też bywały skutkiem porywczości i zuchwalstwa ówczesnej młodzieży, miewały one częściej może swoje źródło w pewnej niesprawiedliwości rodzinnej, która tak była rozpowszechniona, że przybierała znamiona zwyczaju: w tyranii i chciwości krewnych i opiekunów. Najczęściej też porywano panny osierocone. Aby wcale nie wypłacać pannie osieroconej posagu lub aby przynajmniej jak najdłużej przewlekać wydanie jej oprawy, czyli tzw. Reformacji, ojczym, macocha, krewni i inni prawni czy też naturalni opiekunowie odstraszali konkurentów, zadawali gwałt sercu dziewczyny, odwlekali zamążpójście pod najrozmaitszymi pozorami, zmuszali do wstąpienia do klasztoru albo do staropanieństwa. Niejedną pannę możnego domu pogrzebiono tym sposobem w murach zakonnych, a że to zdarzać się musiało nierzadko, Świadczy o tym fakt, że samaż szlachta województwa ruskiego protestowała na sejmikach przeciw tej nieludzkiej praktyce. „Iż wiele córek szlacheckich osierociałych – uchwala szlachta w r. 1638 na sejmiku deputackim w Sądowej Wiszni – w opiece powinnych będących, dla chciwości ich in matrimonium ulokowane nie bywają, dlatego warować to, aby pannie lat 25 mającej, której by opiekunowie przyrodzeni intuendo ipsius bona za mąż wydać nie chcieli, wolno sobie tutora obrać i cum scitu ipsius statum sobie eligere”. Dlatego też przeważna część raptów miewała gładki epilog, kończyła się na kobiercu z wstydem chciwych krewnych lub opiekunów, a młoda para, której tym sposobem powiodło się przerwać siecie intryg i tyranii, zdobywała sobie poklask i sympatię szlacheckiego ogółu. Inna rzecz, kiedy nie zachodziły takie okoliczności usprawiedliwiające akt porwania, kiedy wzięto gwałtem pannę bez jej woli, z chciwości lub zbrodniczego zuchwalstwa – awantura kończyła się wtedy tragicznie.

Z dość licznych przykładów wykradnięcia panny przytoczymy tu niektóre. Szlachcic przemyskiej ziemi Samuel Pawłowski wpadł w r. 1601 do dworu starosty lubaczowskiego, Jana Płazy w Dziewieńczycach, gdzie bawiła panna Halszka Lutosławska, porwał ją spośród innych panienek na ramiona i podał ją przez okno czekającym na słodką zdobycz towarzyszom, potem sam oknem wyskoczył i ujechał. W napuszystej i makaronizmami do zbytku przeplatanej protestacji żali się Stanisław Szpądowski na Jana Strzeleckiego, „iż on nie oglądając się, że crimina raptus in virginem perpetrata, familie denigrantur, przyjaśnie desoluntur, pominąwszy sposoby przystojne, porzuciwszy solennitates decentes, najechawszy modo illicito ze wsi Meżyhorzec do wsi Pasznik, pogranicznej majątkowi protestującego, przez dwa dni szpiegując Zofię, córkę jego, a trzeciego dnia zasadziwszy się w lesie chocimirskim, obaczywszy córkę, że wyszła z panną służącą, Krystyną Zaleską, do robotnic, które konopie brały, wypadł z lasu z kolasą na to przygotowaną, onę gwałtownie pobrał i z tą panną służebną na kolasę wrzucił i z nimi do domu ojca swego do Chocimierza o mil sześć z prędkością ujechał i w nim się ku żalowi wielkiemu i hańbie protestantis trzyma, czaty i straże rozstawiwszy”.

REKLAMA

Jan Ramułt, członek rycerskiej i dzielnej, ale też bardzo niespokojnej i rogatej rodziny w ziemi przemyskiej, wykradł stolnikowi przemyskiemu, Samuelowi Trojeckiemu, w r. 1608 synowicę, której pan stolnik jako stryj był opiekunem. Stało się to za wiedzą i zezwoleniem matki wykradzionej panny, a mimo że Trojecki należał do ludzi, których się powszechnie bano, uszło mu to płazem, a nawet tak uzuchwaliło, że wyruszył jeszcze potem po posag i na czele zbrojnej gromadki zajechał Trójczyce, włość rodową stolnika, gdzie dopuścił się rozmaitych gwałtów. Przy wykradnięciu panny chodzi bardzo o jak najszybsze poślubienie w kościele, aby rodzice, doścignąwszy parkę, znaleśli już mosty spalone pochodnią Hymenu. Szlachcic ziemi lwowskiej, Jan Stapkowski, wykradłszy pannę Eufemię, córkę Bartosza Świrskiego z Podlisek, wozi się z nią po rozmaitych parafiach, szukając mniej skrupulatnego księdza, który by mu dał Ślub naprędce; jedzie do Jaryczowa, z Jaryczowa do Glinian, z Glinian do Gołogór, wszędzie znajduje odmowę, aż nareszcie w Dunajowie trafia na księdza, który udzielił wędrującym oblubieńcom sakramentu małżeństwa.

Mapa Dzikich Pól, 1648

Niepospolitej i bardzo podziwianej, ale i z wielkim zgorszeniem przyjętej przez szlachtę sztuki dokazał w r. 1625 Adam Kalinowski, starosta winnicki, bo wykradł pannę i jej wyprawę zarazem, a wykradł ją grodowemu staroście, zawołanemu żołnierzowi, z obronnego zamku i podczas licznego zjazdu na roki ziemskie. Na domiar wyjątkowości i skandalicznego zuchwalstwa tego czynu, wykradziona panna była jego ciotką, rodzoną siostrą matki. Kalinowski zakochał się w Krystynie, córce słynnego wojownika, Mikołaja Strusia, jednego z najwaleczniejszych i najwierniejszych towarzyszy hetmana Żółkiewskiego. Struś właśnie co został wtedy starostą halickim. Kalinowski pozyskał serce panny, trafił jednak na słuszny a nieubłagany opór ojca, który nie chciał zezwolić na małżeństwo w takim stopniu pokrewieństwa. Nie mogąc przejednać opozycji ojcowskiej, porozumiał się z panną i jej powiernicą, Zofią Rudnicką, i urządził po swoją Sabinkę wyprawę nocną tak zorganizowaną, aby jeżeli nie uda się panny wykraść podstępem, zostawała jeszcze szansa porwać ją przemocą. Zebrawszy liczny zastęp zbrojny, złożony przeważnie z wołoskich i „serbskich” hajduków, w kilkanaście czółen podpłynął Dniestrem pod zamek w Haliczu nocną porą, wytłukł dziurę w jego murach, dostał się do Środka, a tak się zręcznie uwinął, że nie tylko wziął starościankę, ale wraz z starościanką także cały skarbiec klejnotów, złota, pereł, srebra i wszystką bogatą garderobę białogłowską, a wyzyskując do dna pomyślną sytuację i chcąc jeszcze bardziej dojąć staremu żołnierzowi, uwiózł z sobą także mnóstwo palnej broni i kilka dział mniejszych. Oburzony i w najszanowniejszych uczuciach srodze dotknięty Struś nie wahał się w protestacji swojej publicznej nazwać czynu tego hańbą, wyrządzoną zacnej rodzinie, zbrodnią i występkiem przeciw wszelkim prawom krwi i poczciwości rodzinnej, i zarzucić młodej parze, że incestuose się połączyła. Krystyna po Śmierci Kalinowskiego wyszła powtórnie za mąż za Konstantego Wiśniowieckiego, wojewodę ruskiego.

REKLAMA

Bardzo głośny był rapt w rodzinie Mniszchów, który się zdarzył w r. 1629, a którego bohaterką była panna Eufrozyna Mniszchówna, córka wojewody sandomierskiego, siostra carycy Maryny, bohaterem zaś młody szlachcic, Hermolaus Jordan z Samoklęsk. Wdowa po wojewodzie mieszkała wraz z nie wydanymi jeszcze córkami w Dembowcu i stamtąd to wykradła się panna. Jordan jako sąsiad bywał gościem u wojewodziny, a porozumiawszy się z panną i pozyskawszy sobie jej żeńską służbą, zawsze sympatyzującą i zawsze pomocną w takich sprawach, miał czas i sposobność ułożyć dokładnie cały plan awantury, czyli jak się z oburzeniem wyrażają bracia panny Eufrozyny, starosta lwowski, Stanisław Bonifacy i starosta sanocki, Franciszek Mniszchowie: „osób pewnych lada jakich męskiej i białogłowskiej płci sobie przysposobiwszy, przez nieuczciwe instrumenta pod pretekstem sąsiedztwa u Wielmożnej Pani Wojewodziny kilkakroć bywszy, okazję upatrował...”. Jakoż okazja istotnie dobrze była upatrzona – plan powiódł się gładko. Po północy zajechała do Dembowca kareta, a panna Eufrozyna już gotowa, nie zapomniawszy, jak jej zarzucają bracia, zabrać z sobą sreber, złota i klejnotów, a nawet garderoby (cum auro, argento, clenodiis et mundo muliebri), wymknęła się z dworu i ujechała z Jordanem, który zawiózł ją najpierw do Samoklęsk, a stamtąd do drugiej majętności swojej, Rudołowiec. Mniszchowie nie chcieli puścić Jordanowi płazem zuchwalstwa, wytoczyli mu pozwy przed trybunał, ale przegrali sprawę. Śledztwo sądowe wykazało, że panny Eufrozyny, już niemłodej, owszem, wcale dojrzałego wieku –nubilis et maturae aetatis_ wyraża się dekret trybunalski – a nadto tyranizowanej przez matkę (quia angustiata fuit) Jordan nie porwał gwałtem, ale wywiózł ją za jej zgodą i wolą. Poczuwając się jednak do obowiązku strzeżenia karności rodzinnej, orzekł w swoim wyroku trybunał, że panna Eufrozyna przecież „wykroczyła przeciw poczciwości stanu swego (contra honestatem status sui)” i skazał ją na utratę połowy posagu.

REKLAMA

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Łozińskiego „Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku”:

Władysław Łoziński
„Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku”
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
720
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-207-1769-8

Jakby romans czyta się w aktach szczegóły porwania z klasztoru panny, już prawie zakonnicy, bo po trzech latach nowicjatu i po wzięciu habitu, tuż przed obłoczynami. Rzecz stała się w Przemyślu w r. 1634, a musiała być epilogiem całego szeregu intryg i dramatycznych wypadków, których nie znamy, a które wyzywają fantazję powieściopisarską. Była to panna chorążanka wyszogrodzka, Leonora Szczawińska, w klasztorze przemyskich dominikanek już siostra Franciszka – a szczegół to dający do myślenia, że była także sierotą po ojcu i miała ojczyma, matka jej bowiem wyszła powtórnie za mąż za niejakiego Niszczyckiego. Mieszkała przedtem kilka lat w klasztorze po Świecku, a opiekowała się nią wojewodzina Krasicka, wdowa po Marcinie. Jak utrzymuje w swojej żałobie zaniesionej przed grodem przemyskim przeor dominikanów, siostra Franciszka nie tylko wzięła habit, ale „ tacite już nawet złożyła była profesję”, i czekano tylko na przyjazd matki, aby odbyć uroczysty akt obłoczyn. Nim jednak przyjechała matka, zjawił się w Przemyślu młody szlachcic, Samuel Kurdwanowski, przyjaciel jednego z Drohojowskich, Matiasza, i mieniąc się, czyli mówiąc słowami ojca przeora, „ozywając się być bratem i krewnym siostry Franciszki, bardzo subtelnym i chytrym sposobem” począł odwiedzać klasztor i widywać się z nią za kratą, a przy tej sposobności nie tylko porozumiał się z nią samą, ale pozyskał sobie także probantkę, która pełniła służbę przy furcie. Dnia 12 listopada w nocy Kurdwanowski usunął kilka desek z parkanu, który otaczał klasztor, dostał się pod okno celi chorążanki, a obecnie siostry Franciszki, dał jej znak umówiony, a gdy się wymknęła z klasztoru przy pomocy siostry probantki, uniósł ją z sobą do stajenki, dobudowanej do klasztornego parkanu.

REKLAMA
Wymarsz Wiśniowieckiego z Łubniów według Juliusza Kossaka

Tu była już przygotowana cała toaleta, a mianowicie adamaszkowy letnik czerwony i jak zapewnia strapiony przeor, także „inne ochędóstwa światowe”, i tak siostra Franciszka przeobraziła się w jednej chwili w pannę chorążankę, Leonorę. Tak przebraną zaprowadził Kurdwanowski do swego pomieszkania, które znajdowało się w pobliżu klasztoru, a tu niebawem znalazł się ksiądz wraz z kilku osobami, uproszonymi na Świadków. Rozpostarto na podłodze kobierzec, Kurdwanowski ukląkł z chorążanką i ksiądz połączył młodą parę Ślubem małżeńskim. Pilnował dokładności tej ceremonii bardziej od samego księdza Kurdwanowski, bo kiedy ksiądz zapewne pod wpływem tak wyjątkowej sytuacji zapomniał wiązać stułą rąk oblubieńców, Kurdwanowski zawołał: „ Pater Reverende, ależ waszmość przepomniał co najlepszej rzeczy! Nie wiązałeś nas stułą!”. Ksiądz odparł: „Tedy poprawię” i uzupełnił ceremonię. Następnie Kurdwanowski wyprosił gości, a sam pozostał z chorążanką „aż do jutrzni”, po czym przebrał ją znowu w habit zakonny, odprowadził do klasztoru i zasunął na powrót deski, wyjęte z parkanu, tak że cała ta nocna przygoda pozostała tajemnicą.

(Stanisław Żółkiewski (portret z XVII wieku)) Stanisław Żółkiewski (portret z XVII wieku)

Dopiero kiedy w lutym następnego roku przyjechała sama Niszczycka i miał się odbyć uroczysty akt obłoczyn chorążanki, Kurdwanowski sam zaczął rozgłaszać, że siostra Franciszka jest jego poślubioną żoną, a kiedy już przystrajano kościół do ceremonii, posłał do klasztoru ten sam kobierzec, na którym brał Ślub z chorążanką, aby na nim składała Śluby zakonne, tak jak na nim jemu składała przysięgę małżeńską. Obłoczyny odbyły się mimo tej demonstracji, a odbyły się zapewne pod naciskiem matki i przełożonych klasztoru, którzy Ślub dany pokątnie i po Świętokradzku uważali za nieważny. Minęło dziewięć miesięcy od tego Ślubu, chorążanka już całkiem była mniszką, ale Kurdwanowski nie dał za wygranę. W nocy na dzień 1 sierpnia dostał się znowu do klasztoru, wykradł chorążankę, ukrył ją w gospodzie swego przyjaciela, Drohojowskiego, potem przebrał w suknie męskie, następnej nocy przewiózł na przygotowanej już łodzi przez San i uwiózł w czekającej na drugim brzegu karecie. Sprawa oparła się o trybunał, przed który matka i bracia chorążanki pozywali Kurdwanowskiego; trybunał przekazał Śledztwo są dom konsystorskim w Przemyślu, ale biskup Andrzej Szołdrski zaniechał wszelkiej inkwizycji, jak się o tym dowiadujemy z protestacji matki, która zarzuca biskupowi, że mimo jej próśb i nalegań nie wykonywa dekretu trybunalskiego i ani sam nie zjeżdża z Brzozowa na inkwizycję, ani żadnego prałata delegować do niej nie chce.

REKLAMA

Równie romantyczne, a nie tak gorszące było porwanie panny Salomei Nagórskiej z Grabownicy przez Stanisława Przedwojowskiego, towarzysza roty husarskiej Aleksandra Koniecpolskiego. I w tym wypadku, na potwierdzenie naszych uwag poprzednich, panna była posażną sierotą, a fakt porwania był tylko epilogiem intrygi rodzinnej. Panna Salomea nie miała ani ojca, ani matki i wychowywała się w domu swego dziadka, Mikołaja Pełki, który w r. 1650 odegrał także czynną rolę w krwawym dramacie familijnym, bo przychwytawszy macochę swoją na romansach z rękodajnym sługą, Janem Nakielskim, przy pomocy brata swego przyrodniego a rodzonego syna wiarołomnej, porwał Nakielskiego, uwiązał do drzewa, rozstrzelał, a zwłoki spalił. Do opieki nad panienką rościł sobie jednak prawo jej szwagier, ożeniony z jej siostrą, Katarzyną, Jacek Krasowski z Grabownicy. Wiedziony chciwością, chciał koniecznie odebrać Pełkom pannę Salomeę, bo upatrzył dla niej męża, Gabriela Boratyńskiego, który deklarował się kontentować trzecią częścią posagu panny, a z dwóch trzecich kwitować Krasowskiego. Kiedy raz Pełczyna z panną była na mszy w kościele franciszkańskim w Sanoku, wpadł Krasowski z zbrojną czeladzią do Świątyni i nie zważając na nabożeństwo, właśnie przy samym Podniesieniu por wał Salomeę przemocą i zawiózł ją do Grabownicy. Aby faktem dokonanym ubiec opozycję krewnych, przyśpieszył termin Ślubu z Boratyńskim, nie zważając na łzy i prośby panny, która serce swoje oddała już była Przedwojowskiemu. Zbliżył się dzień fatalny; już pannę młodą stroić poczęto do Ślubu, kiedy nagle, w przedostatniej prawie chwili, wpada do dworu w Grabownicy Stanisław Przedwojowski z kilku towarzyszami swojej husarskiej chorągwi, porywa Salomeę, unosi ją na koniu do przygotowanych nie opodal kolas, w których czekają już na nią jej druga siostra i jej ciotka pani Bylińska wraz z bratem stryjecznym, Nagórskim – a Krasowskiemu i niefortunnemu panu młodemu Boratyńskiemu pozostaje tylko ta wątpliwa satysfakcja i pociecha, jaką dać mogą piorunujące protestacje, zaniesione do ksiąg grodzkich.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Łozińskiego „Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku”:

Władysław Łoziński
„Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku”
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
720
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-207-1769-8

Niestety, niedługo cieszyło się swoim szczęściem tak romantycznie skojarzone stadło! Romantyka dziejów rodzinnych owego czasu obfituje nie tylko w miłosne i liryczne, ale także w tragiczne ballady o szkockim, krwawym kolorycie. W r. 1645 napada nocą na dwór w Grabownicy sąsiad, Stanisław Kozłowski, podczaszy sanocki, i pod szablami jego pachołków ginie gwałtowną Śmiercią Stanisław Przedwojowski. Rozsiekano go na sztuki – dwadzieścia dwie ran stwierdzono w grodzie na jego zwłokach. Stało się to za poduszczeniem matki podczaszego, Anny z Rytra Kozłowskiej, wdowy po Mikołaju, sędzi ziemi sanockiej, a było epilogiem jednej z tych krwawych i zaciętych wojen sąsiedzkich, w jakie tak obfitowała ziemia sanocka. Kozłowską skazał trybunał za zbrojny zajazd i zabójstwo na dwa lata i 12 tygodni wieży, nim ją jednak zasiadła, doścignęła ją zemsta z ręki opryszków beskidzkich, którzy napadłszy na jej dom w Humniskach, a chcąc ją zmusić do zeznania, gdzie ukryła złoto i klejnoty, wzięli ją na tortury i piekli pochodniami. Srodze skatowana manifestuje się Kozłowska przed aktami grodzkimi, że wieży odsiedzieć nie może, bo stan jej waży się między życiem a Śmiercią. Tragiczny los męża nie na długo odebrał pani Salomei ochotę do życia i miłości, w cztery miesiące po katastrofie jest już żoną Jana Fredry.

REKLAMA

Nie zawsze gładko, owszem, bardzo tragicznie kończyła się niekiedy taka awantura. W r. 1629 niejaki Jakub Żołczyński porwał w Busku od boku matki w jasny dzień dwunastoletnią dzieweczkę. „Dnia 15 lutego w godziny ranne – opowiada w swojej protestacji matka porwanej, Elżbieta z Lipskich Podhorecka – byłam z córką swoją, panną Anną, lat natenczas ledwie 12 mającą, w kościele u oo. Dominikanów w Busku, żadnej około siebie czeladzi nie mając, jako niemłoda i spokojna wdowa […] Wiedział o mnie w Busku i o mojej niepotędze p. Jakub Żołczyński i upatrzył czas sposobny, w którym by zamysł swój nieprzystojny mógł wykonać, na który z mojej i dziecięcia mego strony żadne nigdy podobieństwo nie wyszło. Natowawszy się na to dobrze, stanął Żołczyński w Busku na Nowym mieście przy kościelnej drodze u Rygera, mieszczanina, gdzie miał sanie gotowe w cztery konie zaprzężone, a przy nich czeladś swoją. Wyszłam z kościoła do gospody swojej zwyczajnej, Żołczyński zastąpił mi na drodze, a jakoby w sposób przyjacielski począł mi służby, a potem rękę oddawać, któremum ja, zdrady się nie spodziewając, rękem także podała, ale to przywitanie zdradliwe było, bo wziąwszy mnie za rękę krzyknął na swoich ludzi, ażeby porwali pannę, którą zaraz Jurek, wośny jego, porwawszy, na sanie rzucił. Wydzierałam się długo z rąk jego za córką, także córka z płaczem wydzierała się z rąk oprawców, ale trudno się było wydrzeć, ujechał z panną do Białego Kamienia”. Żołczyński miał tu przyjaciela, wójta miejscowego, Pawła Suskiego, który był wtajemniczony w jego zamiary, do niego więc schronił się z panną. Suski uzbroił kilkudziesięciu mieszkańców miasteczka i obstawił dom strażami dokoła, a kiedy matka, która Śladem Żołczyńskiego popędziła za córką, stanęła przed domem, nie puszczono jej do dziecka, a samej pannie, która przez okno rwała się do matki z krzykiem o pomoc, zatkano usta chustką. Podhorecka, widząc, że prośbami niczego nie osiągnie, odjechała i obesłała natychmiast wszystkich przyjaciół i krewnych. Tymczasem Żołczyński, nie mogąc dostać Ślubu w Białym Kamieniu, zabrał pannę i wraz z drugim Suskim, Piotrem, nocą ruszył ku Lwowowi, gdzie łatwiej było o księdza i Ślub improwizowany. Suski „w drodze na saniach podle panny siedząc, rozmaitymi sposobami wiódł ją do tego, ażeby Ślub brała, ukazując jej rozmaite przykłady, że takowe rapty na wielu miejscach ucho- dziły, ale się tych osób nie mianuje dla dobrej ich sławy, które on sam natenczas mianował”. Na koniec straszył ją tym, że „jeśli Ślubu nie weśmiesz, odjadę od ciebie, a w tym cię lekkość od p. Żołczyńskiego spotka”.

REKLAMA

Krążywszy noc całą ubocznymi drogami, przywiózł Żołczyński pannę do Hołoska pode Lwowem i tu stanął w domu niejakiego Handlowskiego, który był „swatem alboli szwagrem” Suskich. Pannę zamknięto w ciemnej i ustronnej izdebce i poczęto szukać księdza, który by zechciał dać Ślub. Kiedy trudno było o księdza łacińskiego, który by się podjął tego wśród podobnych okoliczności, udano się do księży ruskich, ale i między tymi nie znalazł się we Lwowie żaden, który by się dał był nakłonić do tego aktu. Tymczasem brat porwanej panienki, Adam Podhorecki wraz z gromadką krewnych był już w pełnym pościgu za zuchwalcem, a goniąc go jego Śladami, odkrył miejsce jego pobytu i wpadłszy do Hołoska osaczył dom Handlowskiego, wtargnął do Środka i tu rozegrała się krwawa scena. Żołczyński przeszyty kilku kulami z muszkietów i porąbany szablami wyzionął ducha na miejscu, a ojciec jego, który następnie prezentował trupa w grodzie, w protestacji swojej powiada, że jeszcze zwłoki syna jego „bito, kopano i deptano”. Jednego z towarzyszy Żołczyńskiego, Piotra Suskiego, pojmano i osadzono w więzieniu na Wysokim Zamku, skąd jednak uciekł, i to – rzecz godna zanotowania – po poprzedniej deklaracji, zapisanej w aktach grodzkich, „że przyjdzie mu omni modo o sobie radzić i starać się, gdyż tu głodu cierpieć nie powinien i causam honoris przy zdrowiu ochraniać prawo wszystkie mu pozwala”, a zatem niejako po otwartej i urzędowej zapowiedzi, że uciec zamierza

Monastyr Motroniński (fot. Uk-Kamelot, na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

W okolicach odległych od miast i grodów, w górach np. Samborskich, na szlakach sabatów i opryszków, gdzie z rzadka w zapadłych wioskach mieszkała na poły zdziczała szlachta i dokąd już wcale nie sięgało krótkie i słabe ramię ówczesnych władz bezpieczeństwa, zuchwalstwo rekuzowanych konkurentów przybierało formę krwawych gwałtów i okrucieństw. Wojciech Pamiętowski z Rozłucza stara się o pannę Katarzynę, córkę Maruchny Dwernickiej w Boberce, ale matka odmawia i przyrzeka rękę Katarzyny innemu konkurentowi, Remigianowi Tyszkowskiemu. Pamiętowski dobiera sobie kilku towarzyszy, a mianowicie Łukasza Wysoczańskiego z Komarnik, Jana Romera z Wysockiego, Pawła Rozłuckiego z Rozłucza i kilku innych, a między nimi i Jana Fredrę, który nie wiadomo dlaczego się tam zabłąkał, napada na dwór w Boberce, szukając panny, rozbija wszystkie komnaty i schowki, a znalazłszy ukrytą, każe przywołać miejscowego popa i wzywa go, aby mu dał natychmiast Ślub. Pop się wzbrania, a wtedy towarzysze Pamiętowskiego wymierzają doń nabite półhaki i pod grozą Śmierci zmuszają go do spełnienia religijnej ceremonii, po czym Pamiętowski odjeżdża, zostawiając poślubioną sobie tym sposobem pannę przy matce. Nie zważając oczywiście na Ślub tego rodzaju, który nie miał żadnego znaczenia, matka oddaje rękę córki Tyszkowskiemu i wkrótce odbywa się wesele. Gody weselne są właśnie w pełnym toku, kiedy Pamiętowski z bandą tych samych przyjaciół napada na dwór w Boberce, rzuca się na pana młodego i zadaje mu kilka ran ciężkich szablą, tak że Tyszkowski pada we krwi na ziemię, porywa następnie pannę młodą, wsadza przy sobie na konia i ujeżdża z nią do Rozłucza. Zatrzymawszy ją czas krótki u siebie, całkiem niespodziewanie – nescitur quibus informatus consiliis, jak się wyrażają akta – zwraca ją znowu matce. Poślubiony pannie prawowity małżonek, Tyszkowski, przyjmuje ją jako żonę bez względu na to, co zaszło, i młode małżeństwo żyje z sobą spokojnie przez cztery tygodnie. Po upływie tego czasu Pamiętowski napada ich znowu zbrojnie i uwozi przemocą Tyszkowską, a męża jej, który nieostrożnie, wiedziony zapewne chęcią odzyskania żony, udał się był do Rozłucza, chwyta, zabija, ucina mu głowę i do odciętej już strzela jeszcze jak do celu z łuku.

REKLAMA

Najbardziej gorszącymi były wypadki, w których nie kochanek, uniesiony namiętnością, nie konkurent, wzgardzony przez rodziców a pewny wzajemności panny, ale człowiek żonaty z rozpusty porywa córkę rodzicom. Wypadki takie należały na szczęście do najrzadszych wyjątków; najgłośniejszy zdarzył się w r. 1639 we Lwowie. Mieszczanin i pisarz sądowy miejski, Jan Załęski, wybrał się pewnego dnia w maju z całą rodziną swoją poza mury miejskie do pasieki wolfberndowskiej. Miał ładną córkę Annę, która także mu towarzyszyła. Ledwie całe grono wyszło na pola za miastem, kiedy nagle przypada z kilku towarzyszami Krzysztof Żórawiński, który czatował na tę sposobność, porywa pannę i uwozi ją z sobą. Nie wiemy, jak się skończyła ta przygoda dla żórawińskiego i dla panny, domyślać się wszakże można, że nie miała zbyt fatalnych następstw i zamknęła się jakąś wystarczającą satysfakcją rodziców, bo prócz jedynej protestacji, zaniesionej do akt grodzkich zaraz po wypadku, Załęski nie czyni już żadnych dalszych kroków prawnych.

REKLAMA

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Łozińskiego „Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku”:

Władysław Łoziński
„Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku”
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
720
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-207-1769-8

że po każdym rapcie, tj. Po każdym porwaniu panny, chociaż je usankcjonował Ślub kościelny, rodzice i krewni biegli do aktów, aby w piorunującej protestacji obwieścić Światu wypadek, który bądź co bądź był epizodem z dyskretnych dziejów rodzinnych, zrozumieć łatwiej, bo rapt był uważany za zbrodnię i mógł być przedmiotem kryminalnego pozwu. że jednak nie wahano się manifestować w grodzie w sprawach poufnych, które nie mogły mieć i nie miały procesowych konsekwencyj i nie powinny były wychodzić poza granice czysto domowego nie- smaku lub zgorszenia, tego nie będzie mógł zrozumieć, kto dzisiejszym okiem pa- trzy na owe czasy, dzisiejszymi ner wami odbiera z nich wrażenia i z stanowiska dzisiejszych sądzi je zapatrywań. Ta nadmierna ambicja rodu i ten brak wstydliwości w jego sprawach poufnych – to na pozór dwie otwarte sprzeczności. A przecież jedno wypływało właśnie z drugiego. Im żywsza była tradycyjna duma familijna, tym żywsza musiała być reakcja przeciw temu, co ją obrażało. Nie bano się skandalu – dusze były namiętniejsze, usta szczersze i Śmielsze, temperament nieskończenie pierwotniejszy i bardziej porywczy. Owa siła i cnota woli: panowanie nad sobą, nie było zaletą natur i charakterów ówczesnych. Przeważną część tych wszystkich czynów zuchwałych, tych zajść tragicznych, tych ciężkich grzechów przeciw etyce społecznej, jakie nam przechowały akta XVII wieku, nie z przewrotności dusz płynie, ale z braku siły nad sobą samym. Wspomnianemu u góry brakowi dyskrecji domowej zawdzięczamy także wiadomość o nielicznych zresztą mezaliansach. Małżeństwa niedobrane majątkowo lub pod względem dostojności rodowej budziły niesmak i niezadowolenie, ale nie wywoływały nigdy namiętnej, publicznie objawianej opozycji. Inna rzecz, kiedy szlachcianka wyszła za plebejusza albo szlachcic pojął nieszlachciankę. To był dopiero gruby mezalians, przeciw któremu nie wahano się protestować w publicznych aktach. W r. 1633 Przecław Chrząstowski pokochał dziewczynę z ludu, niejaką Zosię Dymnicką, która służyła w domu jego rodzinnym w Bukowie. Nie przebaczyli mu tego bracia i wykluczyli niejako z wszelkich związków rodzinnych. Widzieli w małżeństwie brata „niepamięć na honor starożytnego domu swego, który cnotą, męstwem i usługą ojczyźnie zawsze słynie”. W protestacji swojej, zaniesionej przed grodem sanockim, oburzają się i żalą, że Przecław z tą żoną „przysiercki płodzi ku wielkiej zelżywości domu swego, bo przecież Chrząstowskimi zwać się będą chcieli, tedy przeciwko nierządnemu małżeństwu protestują się i oświadczają, że żadnego z tej nieszlachetnicy spłodzonego za poczciwego nie przyznawają”.

Jeremi Wiśniowiecki, obraz przypisywany Danielowi Shultzowi młodszemu, powstały zapewne już po śmierci księcia, ale możliwe, że na podstawie starszego portretu

To radykalne zapatrywanie się Chrząstowskich na tego rodzaju niedobrane małżeństwo nie było wcale odosobnione w szlacheckim społeczeństwie polskim, które pod tym względem było surowsze niż szlachta innych krajów, jak np. Niemiec, gdzie tarcza herbowna męża pokrywała plebejskie pochodzenie żony. Odbija się to echem i w naszej literaturze współczesnej – Wacław Potocki np. Tak rymuje:

Insza rodzić, insza rzecz moim zdaniem płodzić, Kto tylko z ojca szlachcic, rodzenia dowodzić Szlacheckiego nie może, choćby chciał najbardziej; Niechaj się raczej tacy nie rodzą basztardzi.

Przypomina to dewizę francuską: c’est le ventre qui ennoblit, tymczasem, jeśli nie wystarczał do dobrego urodzenia sam ojciec szlachcic, tym mniej jeszcze wystarczała w opinii ówczesnej sama matka szlachcianka, według tej dewizy do- stateczna do szlachetnego pochodzenia.

Bardzo gorszący przykład takiej nietolerancji dał około 1662 r. Walenty Fredro, którego siostra rodzona, Dorota, poślubiła Wojciecha Zgurskiego za wolą i wiedzą nie tylko tego brata swego, ale i całej rodziny. Po piętnastu latach pożycia Dorota umarła, pozostawiwszy pięcioro dzieci, a wkrótce po niej pożegnał się ze Światem także Zgurski. I oto nagle i całkiem niespodziewanie, a nie wiadomo, na jakiej podstawie, Walenty Fredro robi odkrycie, że Zgurski nie był szlachcicem. Czy to odkrycie było prawdziwe, czy Fredro rzeczywiście szczerze był przekonany o nieszlacheckim pochodzeniu Zgurskiego, to kwestia bardzo wątpliwa, gdyby jednak nawet istotnie tak było, nie usprawiedliwia to jego napaści na dzieci własnej siostry, napaści tym niegodziwszej, że głównym, a śle maskowanym jej motywem była chciwość, był zamiar prostej grabieży. Zgurski pozostawił bardzo pokaśny majątek i licznych dłużników, którzy mu pozostali winni znaczne sumy, a między tymi dłużnikami figurował także osławiony Mikołaj Ossoliński, znany już dobrze naszym czytelnikom z poprzedniej opowieści.

Walenty Fredro, którego reputacja nie była najlepsza – dość powiedzieć, że miał ośm banicyj na sobie – wystąpił przeciw dzieciom swej siostry z zarzutem nieszlachectwa i sekundowany przez Ossolińskiego tak zręcznie się zakrzątał, że otrzymał od króla ius caducum na cały sierocy majątek, co mu tym łatwiej się powiodło, że trzej synowie Zgurskiego, umieszczeni w klasztorach dominikańskim i jezuickim, o tym zamachu nie wiedzieli, czwarty zaś syn i córka byli jeszcze w dziecinnym wieku. Nie przeprowadziwszy nawet całej prawnej akcji, bez której takie ius caducum, jak wiemy, było tylko gołosłowną obietnicą, Fredro zajechał majętność Zgurskich, Radochońce, wyrzucił z domu sieroty, a jedną z nich, Kon- stancję, zabrawszy z sobą, traktował jako podłą sługę, używając jej do robót w kuchni. Niedługo atoli triumfował. Zgurscy znaleśli wkrótce obrońców i opiekunów, w pierwszym rzędzie zapewne dominikan i jezuitów, do których zakonu wstąpić postanowili, rzecz wytoczyła się przed trybunał i Fredro, mimo że wyjednał sobie na sejmiku instrukcję poselską polecającą poprzeć go na sejmie, aby mu udzieloną została stanowcza aprobacja kaduka, przegrał sprawę, trybunał bo- wiem dekretem swoim zniósł i unieważnił ius caducum i skazał Fredrę na zwrot majętności ziemskich, na wynagrodzenie szkód wyrządzonych Zgurskim w sumie 60 000 grzywien i na zapłacenie dalszych 10 000 grzywien za więzienie i złe traktowanie Konstancji Zgurskiej.

Bardziej wyrozumiałym i pobłażliwym pokazał się w podobnym wypadku Andrzej Herburt, synowiec słynnego Jana Szczęsnego. Córka jego Anna, urodzona z Doroty Przerembskiej, owdowiawszy po pierwszym mężu, Krzysztofie Wapowskim, kasztelanicu przemyskim, wyszła wbrew woli ojca w r. 1638 po raz wtóry za nieszlachcica, Hieronima Gutetera. Ten Hieronim pochodził z bardzo bogatej ro- dziny kupieckiej, osiadłej w Krakowie i we Lwowie, która póśniej przybrała polskie nazwisko, Dobrodziejskich, ale nie dziw, że dla takiej dostojnej i wyniosłej rodziny jak Herburtowie był to tylko, aby się wyrazić słowami ówczesnymi: „prosty biernat i zamsik”. Obrażony Herburt wyrzekł się córki, dał się jednak wkrótce ubłagać, ale postawił jako warunek przebaczenia, aby „pani Anna przyniosła mu list polecający, czyli przyczynny od Samuela Koniecpolskiego, kasztelana chełmskiego, ożenione- go z Herburtówną, i aby uczyniła przed grodem sanockim cum assistentia męża swego naprzód, niżeli go przeprosi, wyrokę, tj. Zrzeczenie się wszystkich dóbr oj- czystych i sukcesyj”. Po spełnieniu tych warunków Herburt przebaczy, „czemu czas naznaczam w domu moim, kiedykolwiek przyjadą, łaskę i miłość moją ojcowską pokazać i oświadczyć gotów będę. Bez których warunków non”.

Poprzestajemy na tych przykładach, dorzucając je do tych wszystkich drobnych rysów, które przyczynić się mogą do oddania obyczajowej fizjonomii czasów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Łozińskiego „Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku”:

Władysław Łoziński
„Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku”
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
720
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-207-1769-8
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Władysław Łoziński
Polski powieściopisarz i historyk, badacz przeszłości kultury polskiej, sekretarz Ossolineum, kolekcjoner dzieł sztuki. Pierwszy sekretarz naukowy Fundacji im. Ossolińskich, wiceprezes Towarzystwa Historycznego, prezes Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, i członek Akademii Umiejętności. Był posłem do austriackiego parlamentu. Pochowany na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Opublikował m.in. Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku (1903) oraz Życie polskie w dawnych wiekach (1907).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone