Jak wygląda Śmierć? Znam ją świetnie…
Ten tekst jest fragmentem książki Sebastiana Reńcy „Wykidajło”.
Jak wygląda Śmierć? Znam ją świetnie. Przez kilka lat towarzyszyła mi bardzo często. Pomyślicie, że to nielogiczność, wszak wciąż żyję i właśnie piszę. Nie, to nie paradoks. Wielokrotnie działałem w imieniu Kostuchy. Najpierw posyłałem do piachu szwabskich kolaborantów, potem wieszałem niemieckich zbrodniarzy. Jak mawiał mój dawny przyjaciel Chudy, czyściłem w ten sposób świat ze sk...synów.
Jestem stary, bardzo stary. Wiek robi swoje. Zdarza się, że nie pamiętam już tego, co było tydzień temu, ale za to doskonale pamiętam czas, kiedy byłem piękny i młody. Dziś przyszedł moment, bym – jak radził poeta – spisał czyny i rozmowy tych, których kochałem, którzy byli mymi przyjaciółmi. Również moich wrogów, których skrzywdziłem lub zabiłem – ale na wojnie to normalne, a ja przeżyłem wojnę. Wojnę i okupację. Nie, nie byłem żołnierzem w mundurze walczącym na froncie, byłem rebeliantem.
Mam szczęście, żyję w wolnym kraju, a mówiąc dokładniej – na wyspie, która dla wielu jawi się rajem. Jestem nieszczęśliwy, ponieważ żyję daleko od mojej ojczyzny.
Szczęście polegało na tym, że nikt nie wpychał mi pod paznokcie igieł, nie przypalał, nie gwałcił, nie bił, nie wymuszał ode mnie zeznań. Owszem, siedziałem w ich mamrze, ale szybko wyciągnął mnie z niego Chudy.
Nieszczęście wynika z tęsknoty do krainy dzieciństwa i młodości. Do tamtych cmentarzy, do krzyża stojącego na rozstaju dróg prowadzących w głąb lasu, do rzeczki szumiącej przyjemnie, do mego miasta, jego ulic, zakamarków i domów, w których raz kochałem, a innym razem zabijałem. Do tych wszystkich obrazów, zapachów i wspomnień, które każą mi siadać w nocy pod gołym niebem i gapić się w gwiazdy, one również tam były takie same jak tutaj.
Tęsknota prowadzi mnie do biurka ustawionego przy oknie. Siadam przy nim i zabieram się za pisanie. Powiecie, że starzec potrzebuje ekspiacji. Niech wam będzie. Wspomnienia staną się spowiedzią, a te czyste białe kartki zaczernione atramentem – mym konfesjonałem. Gdy skończę pisać, zdeponuję rękopis w sejfie u mego adwokata, jeżeli oczywiście zdążę, bo tamtą z kosą już widziałem, jak kręci się pod oknami mego domu.
Po śmierci manuskrypt trafi do Gustawa. Odziedziczy on również mój majątek, trochę gotówki, książek, obrazów, czyli wszystko, co człowiek zbiera przez całe życie, by na koniec zostawić to i o tym zapomnieć. Tak naprawdę to jest majątek jego ojca, Wiktora, ale on wydziedziczył syna, gdy ten go zostawił samego. Gustaw wrócił na wyspę, by pochować staruszka, i już na niej został. Gdy zacząłem się starzeć, syn marnotrawny powiedział mi, że zapomniał o swym ojcu, ale o mnie nie zapomni i będzie ze mną do końca moich dni. Gdy go zapytałem, czy będzie mi również podcierał tyłek, gdy sam nie będę już w stanie, odpowiedział, że od tego są opiekunki.
Gustaw więc dostanie spadek po mnie i po Wiktorze, ale pod jednym warunkiem: jeżeli Roki mnie przeżyje, on będzie musiał zaopiekować się mym psem.
Zawsze kochałem psy, bardziej niż ludzi. Ludzie z reguły rozczarowują. Okazują się kłamcami, zdrajcami, bufonami, mętami, krętaczami, idiotami, bydlakami, pozerami i tak dalej. Jednym słowem – gnojkami. W jednej ręce ściskają twoją prawicę, a w drugiej trzymają nóż, by cię nim ugodzić. Powiecie, że przesadzam. Bynajmniej. Zresztą sam doskonale umiałem obchodzić się z nożem, najlepiej sprężynowym. Kto z nas nie rozczarował się przyjacielem, z którym przez lata zjadło się beczkę soli? Pokażcie mi mężczyzn, których nigdy nie zdradziła albo nie zawiodła ukochana kobieta. Dajcie mi jeden powód, by nie wierzyć w to, że zdrajcą może okazać się człowiek, do którego kiedyś wyciągnęło się pomocną dłoń. Owszem, może tacy porządni i istnieją, ale rzadko, i to właśnie tylko potwierdza wspomnianą przeze mnie regułę.
Pies, jeżeli oddasz mu swoje serce, odda tobie całego siebie. Nie ma dla niego żadnego znaczenia, czy jesteś bogaczem, czy żebrakiem. W ogóle go nie interesuje, jaką masz aparycję, możesz być klonem Quasimodo, a pies i tak będzie cię kochał. Jednego, czego się boję, to tego, że Roki zachowa się jak tamten pies, którego Napoleon zobaczył w blasku księżyca na polu bitwy pod Castiglione. Pies zwietrzył ludzi i wyskoczył spod zabitego wojaka, by zaatakować gapiących się na niego i jego pana. Wierny towarzysz szczekał tak, jakby wzywał pomocy i błagał o zemstę. Na Napoleonie jego zachowanie wywarło ogromne wrażenie. Nie pobojowisko, jedno z wielu byłych i następnych, ale właśnie zachowanie tego psa. Wyjącego nad zwłokami swego przyjaciela i broniącego ich. Wszyscy opuścili tamtego żołnierza, ci, z którymi pił i walczył, z którymi śmiał się i kłócił, których kochał i z którymi bywał po lupanarach. Został tylko pies. Napoleon widział wiele śmierci i bólu, ale dopiero widok tego psa spowodował, że Mały Kapral uronił łzę. Spłynęła po jego ogolonym policzku i żłobiła ścieżkę wśród bitewnego kurzu osiadłego na twarzy wodza. Łza spadła na ubitą ziemię. Pies przestał ujadać i położył się przy ciele. Polizał swego właściciela z nadzieją, że go obudzi, jak zawsze do tej pory, ale Kostucha była nieubłagana…
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sebastiana Reńcy „Wykidajło” bezpośrednio pod tym linkiem!
Przypomniała mi się tamta historia, gdy przeczytałem w gazecie, że pewien robotnik spadł z rusztowania. Gdy przyjechało po niego pogotowie, owczarek wskoczył do karetki i nie dał się z niej wyrzucić ratownikom. Do szpitala jednak nie wszedł, robotnik kazał mu czekać, a sam trafił na stół operacyjny. Mężczyzna nie przeżył, pies jeszcze przez kilka lat mieszkał pod szpitalem i czekał na swego pana, póki sam nie odszedł z tego świata.
Mój przyjaciel również miał swego ukochanego psa – Dzwoneczka, szkockiego teriera. Matka chciała, by zwierzę wabiło się Towarzysz, ale ojciec Leo postawił na swoim, bo słowo „towarzysz” oburzało go samo w sobie.
Dzwoneczek spał przy łóżku Leo, razem z nim chodził do szkoły i tam czekał na niego, aż będzie wracał do domu. Leo był małym chłopcem, gdy odszedł jego przyjaciel. Po prostu któregoś dnia zniknął. Była zima. Odnalazł się wiosną pod werandą sąsiadów. Psy towarzyszyły Leo również później, jak te, z którymi żył w domu w Los Angeles, czy czworonóg wabiący się Hannah mieszkający w klasztorze buddyjskim razem z mnichami i Leo.
Wiem o Dzwoneczku, ponieważ w domu na wyspie, w którym Leo mieszkał z Marianne, było jego zdjęcie oprawione w ramki. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem tamtą fotografię, zapytałem Leo o psa. Leo powiedział mi, że to najlepszy przyjaciel z czasów jego dzieciństwa. Gdy Dzwoneczek zniknął z tego świata, Leo płakał bardzo długo. Później Leo napisał pieśń o tym, że „Każdy to niemiłe zna uczucie. Jakby ojciec umarł mu lub pies”.
W dniu pogrzebu ojca jego trumna stała w salonie. Leo zszedł z góry po schodach. Zobaczył martwego tatę, bo wbrew żydowskiemu zwyczajowi pracownicy pogrzebowi zostawili ją otwartą. Leo pomyślał, że teraz, a była zima, grabarze namęczą się z wykopaniem dołu w zmarzniętej ziemi. Gdy rodzina wróciła do domu, Leo wszedł do pustego pokoju. Otworzył szafę, wyjął z niej muszkę ojca. Odciął jedno ze skrzydeł muszki. Napisał na kartce pożegnanie z ojcem. Wyszedł na dwór, wykopał w ziemi dziurę i zakopał w niej muszkę z kawałkiem zapisanego papieru. Może w tamtym momencie uznał, że słowa to nie tylko litery, sylaby i zdania, którymi można artykułować swoje myśli i uczucia. Słowa to coś więcej. Język nie jest tylko od tego, by mielić ozorem. U Leo zawsze czuło się odpowiedzialność za słowo, gdy się z nim rozmawiało, gdy czytało się jego wiersze lub słuchało jego pieśni.
Notabene, gdyby książkom towarzyszyła muzyka, jak filmom czy serialom, to czytelnik tej książki powinien ją czytać w towarzystwie zapisu londyńskiego koncertu Leo i jego zespołu. Nobla dostał Dylan, nie dostał go Leo, który według mnie zasługiwał na to wyróżnienie po stokroć bardziej od Boba.
Bez słów bylibyśmy bezmyślni niczym motyl. Obdarzeni przez Boga językami, jesteśmy nieco na wyższym poziomie niż motyle. Słowami umiemy wyrazić miłość i nienawiść, gniew i zadowolenie, strach i odwagę, złość i radość, smutek i wniebowstąpienie… Z psami porozumiewamy się nie tylko gestami, ale również właśnie słowami. Ludzie, którzy robią krzywdę psu, powinni trafić do piekła. Również ci, którzy uczą swoje psy zabijania. Tak, psy również zabijają, mordują, zagryzają, rozszarpują.
Gustaw więc dostanie spadek, ale musi spełnić drugi warunek: opublikować ten rękopis.
Roki to skała, głaz, który wiernie towarzyszy mi od lat. Skąd go mam? Pewna rodzina wyjechała na wczasy. Dzieci zachwyciły się szczeniaczkami sprzedawanymi pokątnie na ulicy górskiej mieściny. Tatuś z mamusią, mając miękkie serca wobec pragnień swych pociech, kupili szczeniaczka. Był fajny, miły, kochany, miękki i pachnący, ale po kilku miesiącach zaczął rosnąć, szczekać, gryźć, pokazywać, kto tu rządzi, jak to owczarek niemiecki. Ani rodzice, ani tym bardziej dzieci nie potrafili utemperować psa i się nim znudzili. Gdy zobaczyłem, jak tamten facet traktuje owczarka na spacerze, ciągnie go na smyczy, bije i krzyczy na niego, zaproponowałem, że odkupię psa. Gnojek zgodził się w sekundę. Kolejnych dziesięć sekund zajęło mi wyjęcie z portfela kilku banknotów o wysokich nominałach i stałem ze smyczą w dłoni, a na jej końcu ujadał owczarek, gapiąc się na swego dotychczasowego właściciela. Dziś, kiedy piszę te słowa, Roki leży obok mnie i tylko od czasu do czasu podnosi łeb, by spojrzeć na mnie swymi wiernymi ślepiami.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sebastiana Reńcy „Wykidajło” bezpośrednio pod tym linkiem!
Zamykam oczy i widzę obrazy sprzed dziesięcioleci: tamte twarze, miejsca, barwy… Zdarza się, że i zapachy świdrują mi nozdrza. Nie da się zapomnieć zapachu lokalu Roberta. Na początku dominował w nim smród tysięcy spalonych papierosów, rozlanego alkoholu i potu. Mieszał się on z zapachami dochodzącymi z kuchni, wśród których dominowała woń z gotowanego przez panią Zosię bigosu – początkowo było to jedyne danie podawane na ciepło. Z czasem, gdy interes się rozkręcił i wśród naszych bywalców pojawili się klienci z lepszych sfer, bo Robert uruchomił kasyno, opary biedy zaczęły mieszać się z aromatem drogich perfum, wód kolońskich i wonnym dymem cygaretek, okraszonym lekkimi zapachami dobrych alkoholi. Zmienił się wystrój rozbudowanego lokalu, zmieniła się również nasza nazwa, bo do tej pory klienci przychodzili po prostu „do Roberta”. Teraz gości witał szyld przedstawiający nagą kobietę trzymającą w prawej dłoni swą głowę, a nad nią widniał napis wypisany szwabachą: „Stille Frau”. Zastanawiacie się, skąd taka nazwa? Po prostu któregoś dnia Robert spytał mnie, czy coś przychodzi mi do głowy, bo on wciąż o tym myśli, myśli i nic z tego. Żadna nazwa lokalu mu nie pasowała. Przypomniał mi się wówczas angielski pub The Silent Woman w Hongkongu, w którym pracowałem.
– Skąd u Angoli taka nazwa? – zapytał Robert.
– Po prostu w pubie pracowała kiedyś kobieta, która słuchała wszystkiego, co mówią klienci, a później sprzedawała informacje policji. Skończyła z uciętym językiem, a gdy nie zaprzestała swego procederu, gdyż zamieniła jęzor na papier i pióro, ktoś obciął jej głowę. Już niczego nie podsłuchała i niczego nie sprzedała glinom.
Robert, jako charakterny syn miasta, uważał, że donoszenie jest najgorszą formą skundlenia, chyba że donos trafia do niego. Taka moralność Kalego.
Robert znał się na Katechizmie, Biblii i tym wszystkim, wokół czego kręci się Kościół. Dla niego ósme przykazanie w Dekalogu („Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”) było na pierwszym miejscu. Pozostałe spadały na niższe pozycje, a niektóre, jak piąte („Nie zabijaj”), szóste („Nie cudzołóż”) i siódme („Nie kradnij”), chyba w ogóle dla niego nie istniały. Kradł, zabijał i cudzołożył. O ile w tych dwóch pierwszych przypadkach z czasem wyręczał się swoimi ludźmi, to jeśli chodzi o cudzołóstwo – tutaj grzeszył sam jeden. Nie wiem, skąd się brało jego powodzenie u kobiet. Baby lgnęły do niego jak ćmy do naftowej lampy. Wszystkie, bez wyjątku: ładne i brzydkie, grube i chude, katoliczki i żydówki, prawosławne i niewierzące, biedne i bogate, stare i młode, blondynki i brunetki, wysokie i niskie…
Robert mawiał, że jest potomkiem słynnego Casanovy, mieszkającego swego czasu w Polsce, która wkrótce miała zniknąć z mapy Europy na ponad sto lat. Ile potomstwa miał on sam? Oficjalnie nigdy nie został ojcem. Nieoficjalnie – wspierał niektóre kobiety, które samotnie wychowywały dzieci.
Fakt faktem, facet miał słabość do dzieci (tylko nie do Marysi, ale o tym opowiem później). Gdy szedł ulicą, zawsze sypnął małym gawroszom drobniakami lub cukierkami, które trzymał w kieszeniach. Potem przez przypadek dowiedziałem się, że w naszej drukarni powstają nie tylko „zielone” czy kartki na żarcie, lecz także dokumenty, które trafiają do rodzin przemyconych z getta lub dla tych, którym samym udało się zwiać na aryjską stronę. Wiem, Robert nie robił tego za darmo, bo podziemie płaciło mu za każdy papier grubą forsę, ale wiem też, że w tych przypadkach ceny były o wiele niższe. Jak się dowiedziałem?
W Cichej Kobiecie pracowałem jako wykidajło. Moim zadaniem było wpuszczać do lokalu tylko odpowiednich gości i pilnować spokoju na sali. Gdy wybuchała awantura, wchodziłem w jej środek i pozbywałem się niepotrzebnych klientów, wyrzucając ich z lokalu. Początkowo sam pracowałem, ale z czasem zacząłem szefować ekipie ochroniarzy.
Jednej nocy kiblowałem na bramce, gdy stanęła przede mną filigranowa dziewczyna, która nijak nie pasowała do towarzystwa bawiącego się za drzwiami.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sebastiana Reńcy „Wykidajło” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Dobry wieczór, czy mogę wejść? – zapytała cieniutkim miłym głosem.
– Panienka chyba się zgubiła – odparłem, a ona pokręciła głową.
– Mam pieniądze – oznajmiła i uchyliła torebkę wypchaną dolarami.
Chwyciłem ją za dłoń i delikatnie zamknąłem torebkę.
– Niech panienka wraca do tatusia i mamusi, tutaj panienka raczej wszystko przegra – ostrzegłem ją szeptem, a ona znów zaprzeczyła ruchem głowy.
– Moi rodzice nie żyją, a ja chciałam kupić dokumenty…
Poprosiłem Chudego, by stanął za mnie na bramce, a sam poszedłem z dziewczyną do Roberta. Siedział w swoim gabinecie, którego największa ściana była z weneckiego lustra, dzięki czemu Robert przez cały czas miał na oku to, co działo się na sali. Obok lustra stał również aparat fotograficzny na statywie. Robert od czasu do czasu robił nim zdjęcie naszym klientom.
– Ktoś do ciebie, szefie – stwierdziłem, wprowadzając dziewczynę.
Robert akurat siedział przy biurku, a przed nim na gazecie leżał rozłożony luger.
– Dobry wieczór. – Dziewczyna grzecznie dygnęła. – Chciałam kupić dokumenty…
Robert nic nie powiedział, zanim nie złożył pistoletu, na koniec wsunął magazynek na swoje miejsce i przeładował broń.
– Dobry wieczór. – Wstał i podszedł do nas wolnym krokiem z pistoletem w dłoni. – Dlaczego panienka sądzi, że zajmuję się nielegalnym procederem, jakim jest fałszerstwo?
– Wiem, po prostu – odparła rezolutnie dziewczyna. – To nieprawda?
– Prawdą jest to, że zaraz rozwalę ci twoją ładną buzię, a Franz wrzuci twoje truchło do rzeki, jeżeli nie powiesz, dlaczego przyszłaś z tym akurat do mnie. – Robert, mówiąc to, przyłożył lufę pistoletu do podbródka dziewczyny.
Kilka razy tak robiłem, pozbywałem się ciała, wrzucając trupa do rzeki, gdy na przykład w czasie interesów coś poszło nie tak albo gdy Robert kazał mi się pozbyć kogoś, kto mu przeszkadzał lub na kogo było zlecenie. Ciało pakowało się wtedy z kamieniami do wora i wrzucało do wody. Nawet jeżeli trup wypłynął, to i tak nikt nie zajmował się śledztwem. Niemcy mieli na głowie ważniejsze sprawy niż przejmowanie się zabójstwami wśród Polaków.
– Powiesz? – Szef powtórzył pytanie.
Dziewczyna pokiwała głową, a Robert odsunął pistolet.
– Organizacja wie o panu i pańskim procederze, ale nikt nie chciał tutaj przyjść, bo to byłoby niezgodne z honorem polskiego żołnierza…
Szef uśmiechnął się i wsunął pistolet do kieszeni.
– Dlatego nasi mężni i honorowi konspiratorzy przysłali taką lalkę jak ty? Odważni jak jasna cholera – skwitował Robert. – Twoi dzielni koledzy nie pomyśleli, że po prostu pozbędę się ciebie, a pieniądze sobie zabiorę?
– Nie zrobi pan tego.
– Ja? Ja nie zrobię? A dlaczegóż to miałbym tego nie zrobić? – Robert miał sardoniczny uśmiech na twarzy.
– Bo… bo wtedy nasza organizacja wyda na pana wyrok – wypaliła dziewczyna, czym spowodowała, że uśmieszek Roberta zamienił się w śmiech.
– Ha, ha, to teraz rozśmieszyłaś mnie, dziewczyno. I wiesz co, tak sobie myślę, że fakt, nie zabiję ciebie…
– Dziękuję…
– Nie zabiję, bo szkoda byłoby takiej lalki jak ty, co nie, Franz?
– Święta racja, szefie. Panienka jak malowana – odparłem zgodnie z prawdą.
– Właśnie, taki tyłeczek mógłby zarobić dla nas krocie. Szkoda tyłeczka. – Robert mocno ją klepnął i ponownie się zaśmiał.
Dziewczyny wcześniej nie wystraszyła groźba śmierci, ale perspektywa wylądowania w burdelu wywołała u niej płacz.
– Ja… ja się zabiję – oznajmiła nam przez łzy, a Robert nie mógł opanować śmiechu.
W końcu wrócił do biurka, nalał sobie do literatki wódkę i wypił ją jednym haustem. Wrócił do dziewczyny z papierosem w zębach, a ja podałem mu ognia. Dym wydmuchał jej prosto w twarz, a ona zakaszlała.
– Jeżeli w tej waszej organizacji mamy takich odważniaków jak twoi kumple i takie delikatne istoty jak ty, lalka, to coś czuję, że władza szwabów prędko się nie skończy. Tak coś czuję… Dobra, koniec żartów… – Dziewczyna jakby skuliła się w sobie. – Przejdźmy do interesów. Co tam masz? – Robert wyrwał torebkę z rąk dziewczyny i zajrzał do środka. – Co ty byś chciała za ten kowbojski szmal?
– Dziesięć kenkart…
Robert znów sardonicznie się uśmiechnął.
– Osiem?… – zapytała niepewnie, a Robert dalej się uśmiechał. – Sześć?…
– Zrobimy tak, lalka. Sprzedam ci za te zielone pięć kenkart – stwierdził stanowczo.
– Ale…
– Zgadzasz się albo spieprzasz i więcej nie chcę cię widzieć, bo… – Robert pokazał palcem na weneckie lustro, za którym na najbliższym planie dwie panienki adorowały jakiegoś grubasa z sumiastym wąsem. – Bo wtedy zostaniesz już tutaj na zawsze, ale po drugiej stronie. Będziesz pracowała dla mnie, a nie dla tej swojej, pożal się Boże, konspiracji.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sebastiana Reńcy „Wykidajło” bezpośrednio pod tym linkiem!
Dziewczyna się zgodziła, ale zanim ją wyprowadziłem, zostawiła Robertowi informacje, dla kogo mają być kenkarty. Podała, że dla trzech kobiet i dwóch mężczyzn. One miały lat dwadzieścia, dwadzieścia siedem i trzydzieści dwa. Jeden mężczyzna miał mieć dwadzieścia pięć, a drugi czterdzieści osiem lat. Szef wszystko skrupulatnie zapisał. W dniu, w którym miała odebrać papiery, Robert wysłał mnie do piwnicy, bym zabrał z drukarni dokumenty.
Podziemia pod naszą kamienicą miały dwa poziomy. Na pierwszym mieściła się bimbrownia i magazyn żywności. Drukarnia była ulokowana w piwnicy na niższej kondygnacji. Tam też znajdował się nasz arsenał składający się nie tylko z broni, którą nasi porzucili we wrześniu trzydziestego dziewiątego, lecz także były tam pistolety, karabiny, granaty i amunicja, wszystko ukradzione lub kupowane zarówno od Niemców, jak i Hiszpanów, Włochów, Rumunów czy Węgrów, których tysiące ciągnęło na wschód, by pokonać „Iwana”.
Ruskie jak to ruskie, ludzi u nich zawsze mnogo, to pokonać się nie dali. Wręcz przeciwnie, pociągnęli na zachód. Do naszego miasta też doszli, ale to było nieco później.
Dodatkowym źródełkiem, dzięki któremu uzupełnialiśmy swój arsenał, była banda apaszów, wyuczona doliniarstwa od mistrzów w tym fachu. Nie było dnia, żeby któryś małolat nie przyniósł z roboty pistoletu zaiwanionego jakiemuś zawianemu żołnierzowi.
Pamiętam, że nasi niemieccy goście najbardziej pili po tym, jak w Stalingradzie skapitulowała armia generała Paulusa. Wtedy pili, płakali, znów pili i pieprzyli nasze dziewczyny, jakby miał nastąpić koniec świata, a był dopiero luty 1943 roku. Choć nikt tego wtedy nie wiedział, to do końca wojny zostało ponad dwa lata. W następnych miesiącach jeszcze bardzo wiele się wydarzyło…
Robert w tym czasie coraz bardziej rósł w siłę, miał układy z podziemiem – zarówno tym londyńskim, jak i moskiewskim – oraz ze szwabami. Przede wszystkim to dzięki nim mógł działać i handlować. Bez ich zgody nasza Cicha Kobieta nie przetrwałaby tygodnia. To oczywiście kosztowało, ponieważ trzeba było płacić Niemcom łapówki. Robert jednak i tak nie tylko wychodził na swoje, lecz także zarabiał krocie. Był niczym mitologiczny król Midas, ponieważ nawet gówno potrafił zamienić w złoto. Wszyscy trudniący się opróżnianiem szamb w mieście musieli odpalać działkę właśnie Robertowi.
Niestety, w pewnych sytuacjach i on był bezsilny. Tak było na przykład wtedy, gdy Chudy wpadł w łapankę. Owszem, papiery miał mocne, aryjskie, ale i tak trafił do Auschwitz. Pół roku trwało, zanim Robert wyciągnął go z tego piekła na ziemi. Dawał za niego pieniądze, i to niemałe, wiem, bo sam wiozłem do Oświęcimia jedną walizkę z zapłatą, ale nic z tego wtedy nie wyszło, bo Chudy okazał się na miejscu maszynką do robienia jeszcze większego szmalu. Robert wysłał mnie tam, bo jako volksdeutsch mogłem swobodnie przemieszczać się po kraju. Pojechałem jego bryką, garbusem z trzydziestego ósmego, którego pierwszy właściciel miał pecha podczas gry w pokera i musiał zostawić kluczyki szefowi.
Zapytacie mnie, dlaczego ja, obywatel Tysiącletniej Rzeszy, nie walczyłem na froncie za Führera. Odpowiedź jest banalnie prosta, Robert załatwił mi odpowiedni glejt, który mówił, że jestem inwalidą niezbędnym dla potrzeb przemysłu wojennego. Przynajmniej w połowie było to prawdą, bo bez naszego lokalu mogłoby gwałtownie spaść morale wyższej kadry oficerskiej w szwabskich wojsku i policji.
Gdy dojechałem do miasta, na miejscu nie zauważyłem niczego szczególnego. Ludzie jak ludzie, na ulicach wszędzie wyglądali tak samo. Gdy jednak zapytałem jednego gościa, jak dojechać do obozu, to popatrzył na mnie jak na wariata, ale pokazał mi drogę. Zaparkowałem przed obozem i z walizką w łapie idę na pewniaka do strażnika. Spokojnie mu mówię, z kim jestem umówiony, i patrzę na bramę z zawieszonym nad nią hasłem, iż praca czyni wolnym. Za bramą latają z taczkami jak oparzeni faceci w kretyńskich pasiastych wdziankach. Jedni wrzucają żwir do taczek, ci z taczkami biegną na aleję, tam drudzy rozgarniają żwir, a trzeci ciągną walec, którym ugniatają żwir. Wszystko biegiem i przy krzykach, psim jazgotaniu oraz muzyce granej przez pasiastą orkiestrę ustawioną niedaleko za bramą na niewielkim podwyższeniu. Najbardziej zdziwiło mnie to, że między robotnikami biegali jak opętani inni więźniowie z pałkami, którzy okładali nimi swoich współtowarzyszy niedoli. Istny dom wariatów. Tak to wyglądało, choć doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że dla tych biedaków to katorga, a ta praca – owszem – uczyni ich wolnymi, ale gdy zejdą z tego świata.