Koniec stalinizmu w Bydgoszczy

opublikowano: 2016-12-15 09:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Jesienią 1956 r. Polacy mieli po dziurki w nosie komunizmu. Gdy pojawiły się nadzieje na więcej wolności, mieszkańcy Bydgoszczy zniszczyli symbol sowieckiej dominacji. Jak do tego doszło?
REKLAMA

Niedziela 18 listopada 1956 roku. Około godziny 17 przed bydgoskim kinem Bałtyk w Alejach 1 Maja (obecnie ul. Gdańska) kłębi się tłum chętnych do obejrzenia północnokoreańskiego filmu Zwiadowcy o żołnierzach Kim Ir Sena. Frekwencja dopisuje, bo bilety są niemal dwukrotnie tańsze niż na Nikodema Dyzmę z Adolfem Dymszą w położonym nieopodal kinie Pomorzanin; tam wejście kosztuje aż 9 zł.

Tłum ciśnie się w wąskim przejściu prowadzącym na podwórko, na którym mieści się kino Bałtyk. W holu kina ludzie napierają na okienko biletowe z taką pasją, że kasjerka Teresa Koszuda prosi biletera Franciszka Rogiewicza: – Wezwij milicję!

Czerwone parobki

Z interwencją pierwszy dociera do kina patrol oficerski MO, ale podporucznicy Józef Kukulski i Edward Mazurek nie radzą sobie z rozgorączkowanym tłumem, w którym są też żołnierze służby zasadniczej.

Na pomoc przyjeżdża gazikiem kolejny patrol, tym razem trzyosobowy. I choć przed kinem czeka aż czterysta osób, a milicjantów jest tylko pięciu, sprawnie wypychają największych awanturników z holu na ulicę.

Park Henryka Dąbrowskiego w Bydgoszczy. W jego wschodniej części stały zagłuszarki zniszczone przez Bydgoszczan w listopadzie 1956 r. (fot. Pit 1233; domena publiczna)

Na chwilę sytuacja uspokaja się, lecz na miejsce zamieszania dociera trzeci patrol MO. Plutonowy MO Roman Ginter chce aresztować wyłowionego z tłumu osiemnastolatka, który rzekomo uderzył jednego z funkcjonariuszy w twarz.

Tłum się burzy i nie pozwala zabrać chłopaka. Otacza milicjantów, szarpie ich, krzyczy: „Czerwone parobki!”.

Bydgoszczanie atakują również milicyjny gazik: podnoszą go nad jezdnię i puszczają z hukiem, co zmusza milicjantów do uwolnienia chłopaka i sięgnięcia po pałki.

Bicie tylko wzmaga agresję tłumu.

Stefan Pastuszewski, historyk i autor książki o wydarzeniach w Bydgoszczy, mówi, że to była ta iskra. – Zadziałała na beczkę prochu. Ludzie pod kinem byli zaskoczeni, bo po raz pierwszy w dziejach PRL milicja użyła pałek.

„Banan”

Przez jedenaście powojennych lat Polski Ludowej milicjanci nie mieli pałek – komunistom kojarzyły się z granatową policją „burżuazyjnej” Polski przedwojennej. To za pomocą pałek, ale również broni palnej, policja rozpędzała przed 1939 rokiem demonstracje robotnicze, w których brał udział niejeden prominentny polityk późniejszego PRL-u. W państwie robotników i chłopów używanie czegoś takiego było więc wykluczone. Do 1956 roku.

Pałki, które spadły na plecy bydgoszczan w listopadzie 1956, wyprodukowano w NRD. Tamtejsze zakłady przemysłowe dostarczały zresztą więcej sprzętu polskiej milicji – oprócz pałek także tarcze, kaski szturmowe z przyłbicami – aż do końca jej istnienia. Jednak wbrew powszechnemu przekonaniu w pałki nie wyposażył MO Władysław Gomułka. Taką decyzję podjęli jeszcze jego poprzednicy wiosną 1956 roku, czyli pół roku przed powrotem „Wiesława” do władzy.

REKLAMA

„Prawdopodobnie już w kwietniu warszawscy milicjanci otrzymają pałki. Będą to pałki chowane w rękojeść, z której w razie potrzeby wyskakują” – obwieściła dobrze poinformowana „Trybuna Ludu” 25 marca 1956 roku, zaledwie kilka dni po wyborze Edwarda Ochaba na I sekretarza KC PZPR.

W listopadzie „Trybuna” – nieco wstydliwie, w małej notce na dalszych stronach gazety – doniosła o dostawie pałek do jednostek MO.

Milicjanci otrzymali krótkie patrolowe pałki z białej gumy. Nazywali je „bananami”, bo były poręczne i lekkie. I wyginały się, gdy milicjanci nimi wymachiwali. Znacznie krótsze od pałek szturmowych, w które wyposażono później oddziały Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej (ZOMO), stanowiły popularny element milicyjnego ekwipunku – ostatnich egzemplarzy używała jeszcze policja po 1989 roku.

– Kiedy te nowe enerdowskie pałki zaczęły świstać pod kinem Bałtyk, bydgoszczanie byli wzburzeni. Tym bardziej że w tym czasie Gomułka gościł w Moskwie. Ludzie o tym wiedzieli i byli zawiedzeni: po co tam pojechał? Wyczuwali, że Gomułka odchodzi od tego, co obiecywał w Październiku – opowiada Pastuszewski.

Gomułka przemawia na wiecu na Placu Defilad, 24 października 1956 roku (domena publiczna).

Ściśnięci w wąskim przejściu, w ciemnościach listopadowego wieczoru milicjanci nie mają szans. Muszą ratować się ucieczką. Czterech chroni się w restauracji Rybna naprzeciwko kina. Gdy tłum rusza za nimi, kierownik knajpy Stanisław Zengier barykaduje drzwi. Milicjanci alarmują komendę, że potrzebują wsparcia.

Pałowanie nie z tej ziemi

Tego samego dnia po dziewiętnastej ze starej czynszowej kamienicy przy placu Poznańskim wychodzi Józef Borowski. Mówi matce, że do kina. Ma siedemnaście lat, jest prostym pracownikiem, bez wykształcenia, zatrudnionym w fabryce lodówek.

– W domu była nas ósemka, plus mama i tata. Mama była w domu, ojciec pracował w zakładach odzieżowych. Było nam ciężko, bardzo ciężko. Z pieniędzmi gorzej niż źle. Dlatego nie mogłem skończyć szkoły podstawowej, musiałem iść pracować. Robiłem po południu szkołę dla pracujących przy Bernardyńskiej – opowiada Borowski, niski mężczyzna o bystrym spojrzeniu. Przystrzyżone „na szczotkę” siwe włosy, pod szyją granatowy krawat. Dziś jest już emerytem.

Wtedy, gdy opuszcza dom, jest już ciemno. Z placu Poznańskiego do Bałtyku jest jakieś pół godziny drogi.

W Alejach 1 Maja przy Orbisie chłopak widzi jakieś zgromadzenie i dwa samochody z milicją albo KBW. I niesamowity widok: milicjanci biją ludzi! Pałowanie nie z tej ziemi!

Tekst jest fragmentem książki Piotra Bojarskiego „1956. Przebudzeni”:

Piotr Bojarski
„1956. Przebudzeni”
cena:
44,99 zł
Wydawca:
Agora SA
Okładka:
twarda
Liczba stron:
456
Format:
165 x 240 mm
ISBN:
978-83-268-2396-1

– Pochodzę z rodziny katolickiej, mój tata był betonem wobec komuny. Mówił nam: „Pamiętajcie, chłopcy, komunę trzeba niszczyć wszelkimi możliwymi sposobami!”. Był prześladowany i przez Niemców, i przez czerwonych, bo w czasie wojny nie dał się wpisać na folkslistę, a za komuny nie wstąpił do partii. W domu słuchaliśmy stacji Jeziorańskiego, Głosu Ameryki, BBC i zagranicznych audycji katolickich. Zawsze od godziny 22 do 23. Mama była zła. Przestrzegała nas, że ktoś może usłyszeć. To było ciężkie słuchanie, bo zakłócało je takie piszczenie, jakby w zakładzie pracy ktoś pracował na pilarce. A to była zagłuszarka na wzgórzu na Szwederowie – wspomina Borowski.

REKLAMA

Kiedy widzi, że ludzie przeganiają milicjantów, postanawia się przyłączyć do tłumu. – Było nas z 2-3 tysiące. Ludzie krzyczeli za Węgrami, przeciwko Ruskim, ale też: „Niech żyje Gomułka!”. Nie wiem, czy to ktoś prowokował, bo każdy Gomułkę miał w nosie... Ludzie byli w różnym wieku, także wojskowi.

Robotniczy pochód z 28 czerwca 1956 roku (domena publiczna).

Zbiorowisko przed Bałtykiem rośnie, ludzie są podnieceni: „Precz z Ruskimi!”. Pojawiają się plotki, że milicja pałuje także pod kinem Orzeł; że kobiety też; że zastrzelono trzech kolejarzy, którzy nie chcieli prowadzić pociągu do ZSRR.

Około godz. 18 ktoś woła: – Precz z „blacharzami”! Idziemy na MO!

„Blacharze” to milicja. Tłum formuje pochód i rusza w stronę komendy na ulicy Chodkiewicza: „Niech żyje wolna Polska!”, „Precz z Ruskimi!”. Wobec partii i milicji – obelgi.

Pastuszewski: – Ich zachowanie podyktował scenariusz poznański. W Bydgoszczy, tak samo jak w Poznaniu, demonstranci poszli w pierwszej kolejności pod budynki władzy, pod MO i więzienie.

Pochód zamiast westernu

19.30. Z mieszkania przy Gołębiej wychodzi Zdzisław Dzięgielewski. Też do kina, ale na western o 20.15 w kinie Polonia. Ma dwadzieścia lat, jest wysoki i silny, od roku sortuje i kontroluje skóry z lisów i nutrii w Pomorskim Przedsiębiorstwie Skupu Surowców Włókienniczych i Skórzanych w Bydgoszczy.

– Pracowałem od piętnastego roku życia. Mojego ojca zamordowali Niemcy, matka była chorowita, więc od razu po podstawówce poszedłem do pracy w zakładach rowerowych, na produkcji. Ale zwolniłem się, jak mnie wpisali do Związku Młodzieży Polskiej. Widziałem, jak co chwila coś w tym statucie ZMP zmieniali. Mój dziadek, który jeszcze za zaborów należał wraz z Emilem Warmińskim do Towarzystwa Patriotów Polskich, uczył mnie: „Pamiętaj, żebyś za dużo nie gadał. Wróć do domu, to ci ktoś zawsze wytłumaczy” – wspomina.

Dziś jest osiemdziesięciolatkiem z siwym wąsem. Kiedy opowiada, rozkłada potężne, silne dłonie. – Legitymację ZMP spaliłem w czasie tego protestu w 1956, na Mostowej. Doszedłem do wniosku, że prędzej zrobią ze mnie komsomolca niż zetempowca. Wcześniej chodziłem na różne czyny społeczne, pracowałem też w Służbie Polsce: na wykopkach kartofli, w koszeniu żyta, pieleniu buraków... Byłem młody i głupi, robiłem, co potrafiłem. W tym wieku nie nadużywałem swojej mądrości.

REKLAMA

Gdy stoi w kolejce przed kasą kina Polonia, z oddali słyszy okrzyki.

– Jak ludzie usłyszeli hasło „Niech żyją Węgry!”, zaraz pobiegli z kolejki na Aleje 1 Maja, do pochodu. Ja oczywiście też. Wiedziałem z Wolnej Europy, co się działo na Węgrzech. A wiadomo: Polak, Węgier, dwa bratanki... Ruskich ludzie nie cierpieli.

Po czterdziestu minutach tłum dochodzi pod gmach Komendy Wojewódzkiej MO przy ulicy Chodkiewicza 30. To dwa długie bliźniacze budynki z czerwonej cegły; dziś mieści się w nich Uniwersytet Kazimierza Wielkiego. Ludzie forsują bramę i demolują dyżurkę.

Borowski widzi, jak wartownik z dyżurki ucieka do komendy. Zanosi się na szturm gmachów, w których przebywa dziesięciu funkcjonariuszy kompanii ochronno-konwojowej. Na dziedziniec wychodzi jednak naczelnik wydziału kadr, któremu udaje się nakłonić do wycofania się ludzi próbujących wedrzeć się do komendy.

– Idziemy na radiostację! – rzuca wtedy stojący na czele pochodu Tadeusz Gulcz, mężczyzna w jasnym trenczu, z obandażowaną, poparzoną kilka dni wcześniej dłonią. Ma na myśli zagłuszarkę zachodnich rozgłośni radiowych, która stoi na Wzgórzu Dąbrowskiego na Szwederowie – tę samą, która utrudnia Borowskim słuchanie BBC. Ludzie z entuzjazmem podchwytują pomysł.

Czołgi w rejonie Placu Stalina w czasie poznańskiego Czerwca (domena publiczna).

– Jakieś 150 metrów od Chodkiewicza jechał tramwaj – pamięta Borowski. – Zatrzymaliśmy go, mówię, jak było, niczego się nie wyrzekam. W tramwaju było kilku milicjantów. Weszliśmy do środka, dostali po karku. Nic im się nie stało, ale swoje oberwali.

Podczas przemarszu demonstranci wpadają do siedziby Komendy Miejskiej MO i gmachu kasyna MSW, który jeszcze do niedawna był Klubem Milicjanta i Pracownika UB.

Borowski woła: „Idziemy na więzienie!”. – Miałem na myśli uwolnienie politycznych.

Gdy demonstracja dociera pod sąd i więzienie na Nowogrodzkiej, ludzie skandują: „Uwolnić więźniów politycznych!”, ale sądu nie atakują. – Nie mieliśmy żadnych szans, bo milicja już tam z bronią czekała. Widocznie ich powiadomili.

Tekst jest fragmentem książki Piotra Bojarskiego „1956. Przebudzeni”:

Piotr Bojarski
„1956. Przebudzeni”
cena:
44,99 zł
Wydawca:
Agora SA
Okładka:
twarda
Liczba stron:
456
Format:
165 x 240 mm
ISBN:
978-83-268-2396-1

Tłum kieruje się więc Wałami Jagiellońskimi ku wzgórzu na Szwederowie. To tam, na działce Głowińskich, stoi widoczny z daleka 25-metrowy maszt z anteną zagłuszarki.

Płonąca zagłuszarka

Zagłuszanie audycji radiowych w PRL trwa od 1950 roku. Najpierw na celowniku znajdują się audycje Radia Madryt – antykomunistycznej rozgłośni nadającej po polsku z Hiszpanii, wspieranej przez generała Franco (jednym z jej redaktorów był poeta i prozaik Józef Łobodowski). Od 1 grudnia 1951 roku radiostacje komunistyczne zagłuszają też polskie audycje Serwisu Światowego BBC. Potem na listę wrogów wpisana zostaje również Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa, zagłuszana od dnia nadania pierwszej audycji – 3 maja 1952 roku.

REKLAMA

Nic dziwnego, że 28 czerwca 1956 roku demonstranci w Poznaniu niszczą zagłuszarkę znajdującą się na dachu budynku ZUS.

Wynoszenie ofiar z miejsca walk na ul. Kochanowskiego (domena publiczna).

Bydgoskim symbolem cenzury jest Szwederowo, gdzie maszt zagłuszarki stoi od początku lat pięćdziesiątych. Obok, nieco niżej, znajduje się – ocalały do dziś – jednopiętrowy budynek ze szklaną nadbudówką, w której urzęduje wartownik z karabinem. Na parterze budynku, w wy-najmowanym mieszkaniu – metalowe szafy z aparaturą zagłuszającą.

Teren jest ogrodzony siatką.

Urządzeń zagłuszających próbuje bronić pracownik ochrony Ignacy Bielak, strzela nawet na postrach w powietrze, jednak szybko zostaje rozbrojony przez tłum. Ludzie przeskakują przez siatkę, która otacza działkę Głowińskich na Wzgórzu Dąbrowskiego, wdzierają się do wnętrza radiostacji, niszczą sprzęt zagłuszający i centralę telefoniczną. Zabierają cztery karabiny, ale w emocjach gubią do nich zamki, więc broń jest bezużyteczna.

Borowski pamięta, że wszedł do radiostacji, ale jak: nie ma pojęcia. – Ale te urządzenia pamiętam. Takie szafy były, że ho, ho! Dwie wysokie na półtora metra! Waliliśmy w nie pięściami, a potem podpaliliśmy.

– Nasze działania nie były zorganizowane, raczej chaotyczne – przyznaje Dzięgielewski.

Demonstranci podpalają budynek radiostacji i przewracają drewniany maszt z budką fiderową [urządzenie techniczne związane z pracą zagłuszarki – red.] u podstawy słupa.

Dzięgielewski: – Ktoś zniszczył skrzynię fiderową, rozbił ją, więc zaczął z niej wyciekać olej. Ktoś inny przyniósł z budynku obok starą kanapę. Wymoczyli ją w tym oleju i podpalili. A potem dokładali do ognia, co się dało, ludzie z pobliskiej kamienicy.

Od płonącej kanapy zajmuje się cały maszt. Stoi jednak nadal dzięki czterem grubym stalowym linom.

– Ludzie się obawiali, że się wywróci na nich. Przyleciał jakiś starszy facet z siekierą, z pobliskiego domu. Wziął ją Tadeusz Gozdecki, zatrudniony, zdaje się, w energetyce. Miałem przy sobie latarkę na trzy baterie, to mu przyświecałem, a on rąbał siekierą w te liny, aż iskry szły! Jak dwie liny zerwał, to się zagłuszarka przewróciła na zbocze. Zaraz ludzie z kamienicy przybiegli, zaczęli krzyczeć: „Niech żyje Polska!” i śpiewać Mazurka Dąbrowskiego !

Gozdecki przytomnie wskazuje ludziom, które liny mają ciągnąć, żeby maszt nie przewrócił się na domy. Maszt opada na zbocze od strony ulicy Filareckiej.

REKLAMA

„Ludzie, którzy tutaj przyszli z centrum miasta, potrzebowali najzwyklejszego sprzętu, żeby móc zniszczyć zagłuszarkę, i tak się złożyło, że mój dziadek był człowiekiem, który użyczył im siekiery” – wspominał w lokalnej gazecie Leszek Latosiński, mieszkaniec Szwederowa. Kiedy na Wzgórze Dąbrowskiego przyjeżdżają strażacy, demonstranci nie dopuszczają ich do ognia. – Ludzie im te węże siekierami poprzecinali. A straż wyglądała tak, jakby wcale nie chciała gasić – przypomina sobie Dzięgielewski.

Do demonstracji dołączają mieszkańcy okolicznych domów. Wywieszają flagi w oknach, wykrzykują patriotyczne hasła, śpiewają patriotyczne pieśni. – Była euforia, panie – przyznaje Borowski.

– Ale to była radość na zapas, bo chyba każdy rozsądny człowiek wie, że przez taką drobną rzecz nie zmieni się ustroju w Polsce. Taka euforia niepotwierdzona logiką – komentuje dziś Dzięgielewski.

Kontratak

Gdy tłum idzie na zagłuszarkę, siły porządkowe zwierają szyki. Około godz. 19 sztab 9. Pomorskiego Pułku Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego zarządza ochronę sześciu państwowych obiektów uznanych za zagrożone. Radiostacja zagłuszająca ma być jednym z nich. W Komendzie Wojewódzkiej MO zmobilizowano dwie piętnastoosobowe grupy funkcjonariuszy uzbrojonych w pałki i chemiczne środki obezwładniające. Dostają rozkaz „rozpędzenia chuliganów przy radiostacji” na Szwederowie.

Funkcjonariusze nie mają samochodów, maszerują więc na Wzgórze Dąbrowskiego, co opóźnia interwencję. Około 20.10 grupa manewrowa KBW powiadamia milicjantów, że bezpośrednio pod stację zagłuszającą podejść się nie da, bo została już zajęta przez demonstrantów i podpalona.

Po godz. 20.10 siły MO i UB atakują od strony ulic Filareckiej i Podgórnej. Manifestanci zostają rozproszeni, ale część z nich ponownie gromadzi się na placu Pawła Findera (dziś Nowy Rynek). Na Komitet Miejski PZPR lecą kamienie, słychać brzęk tłuczonych szyb.

Zniszczona czołg T-34 w Budapeszcie (fot. ismeretlen, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported).

– Niech żyją Węgry! – krzyczą bydgoszczanie. – Niech żyje Poznań!

Milicja znowu ich rozpędza, a oni znowu nie dają za wygraną – raz jeszcze próbują zebrać się w Alejach 1 Maja. Atakują Komendę Dzielnicową MO Śródmieście i kasyno, więc dowódca oddziału KBW wysyła tam kompanię wojska. Żołnierze do spółki z ubowcami i milicjantami idą w zwartym szyku, rzucają petardy i środki chemiczne, potem pałkami rozpraszają zgromadzenie. Około dwudziestej drugiej sytuacja jest już opanowana.

Borowski i Dzięgielewski chyłkiem przedostają się do domów, udaje im się uniknąć patroli milicji. Dzięgielewski jest w domu, na Gołębiej, około dwudziestej trzeciej. – Matka się nie denerwowała, bo wiedziała, że idę do kina.

Borowski dociera na plac Poznański po północy. – Rodzice już na mnie czekali. Przyznałem się, gdzie byłem, w końcu byłem z tego dumny. Mama była na mnie zła, ale mój świętej pamięci tata poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Dobrze, mój synu. Dobrze zrobiłeś!”.

Tekst jest fragmentem książki Piotra Bojarskiego „1956. Przebudzeni”:

Piotr Bojarski
„1956. Przebudzeni”
cena:
44,99 zł
Wydawca:
Agora SA
Okładka:
twarda
Liczba stron:
456
Format:
165 x 240 mm
ISBN:
978-83-268-2396-1
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Piotr Bojarski
Historyk z wykształcenia, pracuje jako reporter „Gazety Wyborczej” w Poznaniu. Przez kilkanaście lat opisywał kulisy polityki, ostatnio odkrywa tajemnice historii. Autor zbioru reportaży „Cztery twarze Prusaka”, serii powieści retro z cyklu „Kryptonim Posen” (m.in. „Mecz” i „Pętla”) oraz kryminału „Ściema”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone