Lechosław Herz – „Wardęga. Opowieści z pobocza drogi” – recenzja i ocena

opublikowano: 2010-09-13 14:54
wolna licencja
poleć artykuł:
„Wardęga: opowieści z pobocza drogi” Lechosława Herza jest – jak czytamy na obwolucie – „zbiorem esejów i minireportaży z wypraw do mało znanych, często zapomnianych miejsc na nizinie mazowieckiej i w górach, związanych z polską historią, kulturą i tradycją”. Autorowi zdarza się przy tym zajrzeć kilkakroć na moje rodzinne Podlasie, m.in. zamieszczając „barwne opisy współczesności szlacheckich zaścianków” (znów obwoluta). Sprawia to, że ze szczególną uwagą i zaciekawieniem przystąpiłem do lektury.
REKLAMA
Lechosław Herz
Wardęga. Opowieści z pobocza drogi
cena:
99 zł
Wydawca:
Iskry
Rok wydania:
2010
Okładka:
twarda
Liczba stron:
322
Format:
170x240
ISBN:
978-83-244-0126-0

Nie pozna nigdy tego, jak trudnym jest zadanie recenzenta ten, kto nigdy po przeczytaniu książki odłożywszy zakładkę nie sięgał po pióro-skalpel, by też, świeżo ukończoną, poddać wnikliwym i – w miarę możności – obiektywnym badaniom. Świadom tej odpowiedzialności, mimo chęci najszczerszych, powtórzę za autorem pewnej książki (Wawrzyniec Konarski, Nieprzejednani: rzecz o IRA, Warszawa 1991), że poniższa recenzja nie pretenduje do zaszczytnego miana obiektywnej. Lecz zawsze nie zaszkodzi spróbować.

Lechosław Herz już z imienia jawić się może jako postać niebanalna (notabene, nazwisko autora można spotkać też w pisowni Hertz, jednak za formę obowiązującą uznamy tę z okładki). Wrażenie to potęguje fakt, że nawet z pomocą poczciwego „wujka Google’a”, nieocenionego w wakacyjnych realiach ersatzu biblioteki, nie mogłem natrafić na datę urodzenia naszego autora. Tylko informacje przez niego podane w eseju „Wspomnienia z krainy dzieciństwa” pozwalają terminus post quem ustalić gdzieś w połowie lat 30. ubiegłego wieku, ante quem – w pierwszej połowie 40-tych. Z wykształcenia aktor (skończył łódzką PWST w 1958 r., później związany z Teatrem Dramatycznym w Warszawie), znany jest bardziej jako zapalony podróżnik, krajoznawca, publicysta i przyrodnik, autor kilkunastu przewodników, map turystycznych, etc. Na szczególną uwagę zasługuje to, że będąc, wedle słów własnych, „Galicjuszem”, zasłynął jako nie tylko znawca, ale i miłośnik Mazowsza. Fakt to godzien uznania w realiach bardziej już śmiesznej niż irytującej, nigdy niewypowiedzianej „świętej” (i zimnej) wojny warszawsko-krakowskiej. Czytając „Wardęgę” nie natrafiamy jednak nawet na ślad jakichkolwiek uprzedzeń prowincjonalno-dzielnicowych. Przeciwnie. Z kart tej książki tchnie silne uczucie do wszystkiego, co polskie. A szczególnie – do polskiego krajobrazu. Tak nizinnego, jak górskiego. Tak małopolskiego, jak mazowieckiego.

REKLAMA

„Wardęga”, jako się rzekło, stanowi zbiór tekstów, którym ostrożnie (i ogólnie) można by przypisać szyld „krajoznawczych”. Jest ich, łącznie ze wstępnym i końcowym, 57. Razem z indeksem, którego zamieszczenie odnotowujemy po stronie plusów, książka zawiera w sobie stronic 324. Z techniczno-prozaicznych informacji warto też rzec, iż cena wydawcy to 39,90 zł. Pozwolę sobie zauważyć, że wydatek to niemały na przysłowiową „studencką kieszeń”, lecz impresja ta wpisuje się raczej w ogólne kwękanie przeciw drożyźnie na rynku księgarskim. Trzeba bowiem zaznaczyć, że książka jest ładnie wydana, z wielce pasującą i barwną fotografią na obwolucie i takąż, acz nie tożsamą, na twardej [sic!] okładce. Autora obu możemy się domyślać w panie Herzu. Szkoda tylko, iż fotografie wewnątrz tekstu są czarno-białe i dość niewielkiego formatu, co – w moim odczuciu – sprawia, iż w nieco mniejszym stopniu niż można by się spodziewać z cytowanej już tu „zachęty” na obwolucie „ukazują piękno i urok miejsc często pomijanych przez wędrowców i badaczy przeszłości naszego kraju”. Co do papieru – choć znawcą nie jestem – zdaje mi się być znacznie lepszy pod względem jakości od tego spotykanego w wydaniach mniej ambitnych może, lecz bardziej komercyjnych „nazwisk”, za to zbliżonych cenowo. Na zakończenie tej części mojego tekstu uspakajam ludzi małej wiary (choć ufam, że takich wśród moich Czytelników jest na lekarstwo – zwłaszcza, jeśli dobrnęli aż tutaj) – nie oceniam książki po okładce. Tak więc – ad rem.

Autor zaprasza nas do wardęgi po Polsce „poboczem drogi”, a więc do miejsc mniej uczęszczanych, może trochę zapomnianych, odkrywając je przed czytelnikiem na nowo. Zaznaczyć wypada, że przynajmniej część z tekstów tu zawartych była już publikowana, w „Gościu Niedzielnym” z lat 2002-2004, notabene: w cyklu „Notatnik z pobocza drogi”. Niektóre z esejów zostały nieznacznie zmienione, np. tekst „Na drobnoszlacheckiej ziemi” zaczyna się w „GN” z 2004 r.: „Z Suchej ku Polkowi-Pobratymom wiedzie droga, prowadząca pośród pól, gdzie okiem spojrzeć. Jest kamienista, gliniasta i trawiasta”, w „Wardędze” zaś: „Polna droga z Suchej ku Polkowowi [sic!]-Pobratymom jest kamienista, gliniasta i trawiasta”.

REKLAMA

Wszystkich zapalonych etymologów w tym momencie proszę o zasłonięcie oczu – otóż, słowo „wardęga” w staropolszczyźnie znaczyło tyle, co „włóczęga”. Niepostrzeżenie, po trącającym nieco postmodernistyczną dekadencją (ach, jak uwielbiam te wymyślne słowa!) wstępie czytelnik daje się „uprowadzić” autorowi, włócząc się wzrokiem i myślą ścieżkami przez niego wytyczonymi. Dobór i kolejność poszczególnych „wędrówek”, trzeba przyznać, sprawiać może wrażenie dość przypadkowego i chaotycznego. Choć da się z grubsza wykroić część mazowiecko-podlaską i „górski” koniec, to trudno mówić o jakimś płynnym przejściu między tymi, jak by nie było, odmiennymi pejzażami. Zresztą, o takim chyba nie może być mowy. Wspólnym mianownikiem jest tu, mówiąc najprościej i nieco afektowanie, piękno Polski. Zasadniczy bowiem cel, jaki przyświecał autorowi, jest, zda się, podobny jak w pewnej irlandzkiej piosence, która mimo całej niestosowności mi się tu ciśnie, a której początek w szantowej translacji brzmi mniej więcej tak: „Byłem dzikim włóczęgą przez tak wiele dni”. Zgrzyt tematyczny więc wydaje się tylko pozornym, pejzaże bowiem, jak i sama włóczęga, stanowią – obok okazji do opiewania ich niewątpliwych walorów – także pretekst do rozważań głębszych, a sięgających właśnie w głąb polskiej kultury, historii, tradycji i zwyczajów (wiejskich i miejskich zresztą).

REKLAMA

Lechosław Herz jest wędrowcem przygotowanym. I nie chodzi tu o prozaiczny śpiwór, kostur pątniczy czy, powiedzmy, mapę sztabówkę. Nasz autor oprowadza nas po każdej stronie swej „Wardęgi” uzbrojony w atlas botaniczny, jak i w zawsze świeżą garść historycznych oraz prywatnych anegdot, tudzież miejscowych podań i klechd. Jako człowiek wychowany na wsi, w bliskości przyrody, acz z innego już całkiem pokolenia, z pewnym zdziwieniem reagowałem na tę skłonność autora do pochylania się nad każdym źdźbłem i kwiatem, które znał po imieniu. Ze zdziwieniem i lekkim zawstydzeniem. Wiem dobrze, że autor ma rację, mówiąc wciąż o przemijaniu, wymieraniu, znikaniu polskiej wsi, nieważne: chłopskiej czy szlacheckiej, wraz z jej tradycjami, jej niepowtarzalną kulturą. Bo ja większości tych nazw nie znam. Lecz nie jestem pewny, czy i w tym przypadku z owym zjawiskiem właśnie mamy do czynienia. Lechosław Herz, jak mi się zdaje, patrzy na wieś i jej mieszkańców mimo wszystko z perspektywy wielkomiejskiego inteligenta. Przyznam, że z tego też względu dziwno mi było, czytając w początkowej części książki udane „nie do końca” imitowanie gwar mazowieckich i podlaskich. Zwłaszcza, że – czy celowo, czy nie – mieszało się z cytatami tworząc drobny chaos poznawczy. Jednak dystans pozwala w wielu przypadkach dostrzec więcej i więcej zrozumieć. Czasem zaś – odwrotnie. W oczy bowiem obserwatora z daleka, z innego środowiska, wrzuca się przede wszystkim to, co niezwykłe, inne, niespotykane, wymierające. Człowiek „tutejszy” (jakkolwiek ten epitet brzmieć może z poleska obelżywie) zajmuje się raczej codziennością, której elementami są również właśnie te „dziwy”. W centrum jego życia wciąż jeszcze znajduje się ciężka praca, nie ma czasu podziwiać piękna przyrody, gdy zajęty jest, dajmy na to: żniwami. Lecz prawdą jest i to, że obecnie, wbrew pozorom, mniej jest na to wszystko czasu. Świetnie zresztą obrazuje owe przemiany historia opowiedziana przez autora, o woźnicy uchylającym czapki każdej przydrożnej kapliczce. Ów na furmance wyglądał dostojnie, w mknącym samochodzie – co najmniej dziwnie. A może tylko naciągam swój własny pogląd, gdyż, podobnie jak autorowi, „przyroda, z całym jej bogactwem, została mi dość dobrze obrzydzona na lekcjach biologii w czasie analizy życia płciowego pantofelków i stułbi”, może wiele muszę przeżyć i zobaczyć, by za nim powtórzyć, że „o oglądzie całości decyduje szczegół?”.

REKLAMA

Zgodnie z zapowiedzią, jedną z pierwszoplanowych bohaterek owej książki jest historia. Uprzedzam jednak, że nieporozumieniem byłoby uważanie w jakimś stopniu tej książki za historyczną. Autor ma swój własny klucz do historii. I choć wciąż z nią obcuje, traktuje ją nieraz – nie mogę się powstrzymać – z nonszalancją publicysty. Na jego obronę trzeba tu jednak zaraz skorygować, że jest publicystą w „swojej” historii mocno rozmiłowanym, tę – po swojemu rozumianą – czczącym z autentyzmem prawdziwego, mądrego patrioty. Z racji, że pod historyczną banderą płyniemy, pozwolę sobie na koniec obszerniej o tej stronie książki powiedzieć. Niezbędnym jest tu cytat: „A co to jest historia? To dzieje mojej ziemi, mojej chaty, moich bliskich... i moja [pisownia oryginału – E.K.] również! To dla mnie normalne, bo programowa nauka historii prawie nie da się polubić! Bitwa..., data..., kto z kim..., kto zwyciężył...., partia..., przywódcy..., program..., król..., żył w latach... Takiej historii i ja nie znoszę”. Brzmi to prawie jak wypowiedzenie wojny. Ale brzmi też do bólu sztampowo. Jako historyk raczkujący wielokroć się z podobnymi opiniami spotykałem. Tym bardziej może dziwi ona pod piórem znawcy historii regionalnej, przy tym dzielnego antykwarysty i wielkiego erudyty. Nie mam jednak autorowi za złe tej wypowiedzi, sądzę, że wpisuje się w jego wyraźnie zarysowane poglądy na temat ułomności naszej polskiej szkoły (por. wyżej), z którymi nie powiem, bym się nie zgadzał. Tak czy owak, nie potrafię się jednak powstrzymać od drobnej złośliwości: otóż, ilustracją do wyżej cytowanego zdania może być miejsce, gdzie autor, tak znużony aptekarską dokładnością wykładów, nazywa Albrechta Gasztołda pierwszym mężem Radziwiłłówny, najsłynniejszej chyba polsko-litewskiej Barbary, podczas gdy ta była żoną jego syna, Stanisława. Historyka irytować może w tej książce też często spotykana publicystyczna przypadłość, tzw. APAN (Absolutne Pozbawienie Aparatu Naukowego). Widząc nieraz gąszcz cytatów, a nie dostrzegając przypisów, każdy adorator Klio bliski być może rytualnego seppuku. To jednak na karb zboczeń zawodowych, ogółowi czytelników nieznanych, trzeba złożyć. Małostkowością natomiast byłoby czepianie się korekty, acz folgując „prawdzie historycznej” nie zmilczę, iż kilka, niegroźnych jednak i niewyrośniętych, byczków dopatrzyć się można. Ale przecież „o oglądzie całości decyduje szczegół”!

REKLAMA

Książka ta jest także opowieścią o przemijaniu, o zmianach w kulturze, o zmierzchu dawnego świata. Wzruszająco brzmią kilkakroć powtarzane słowa, w których autor żegna się z niektórymi miejscami, wiedząc, że już tam nie wróci. Inne zgoła uczucia towarzyszą z kolei, mimo naszego zaznajomienia z tym zjawiskiem, opisom pomalowanych przez wandali zabytków, pociągów, zwykłych domów. Scena kończąca ów zbiór esejów ma być, na ile ją zrozumiałem, symbolicznym zamknięciem tego tematu, zrekapitulowaniem owych rozważań wokół działania nieubłaganego czasu i nie zawsze w dobrą stronę zmierzających przemian. Lecz mógłby to być również znów ten wzmiankowany już przeze mnie wyżej konflikt między pojmowaniem świata przez inteligenta oraz przez prostego człowieka. A może jedno i drugie? Chociaż nie jest to długo czekana powieść, gdzie za zdradzenie zakończenia zyskałbym niejeden wyrok śmierci, wzdragam się przed bardziej szczegółowym opisywaniem tegoż momentu. Zapraszam do lektury!

„Wardęga” Lechosława Herza to, moim zdaniem, książka dobra, napisana barwnym językiem, z polotem i znawstwem. Idealna do pociągu czy parku, w wieczór deszczowy czy w pogodny poranek. Entuzjazm wobec polskiego krajobrazu i – że się powtórzę – zdrowy, mądry patriotyzm udzielają się czytelnikowi. Tak, że – grzesząc przeciw oryginalności – wypada się zgodzić z autorką recenzji w „GN”: „konia z rzędem temu, kto skończywszy lekturę, nie westchnie i nie powie o którymś z opisanych miejsc: tam pojadę!”. A wiem, co mówię: czytając tę książkę kilka dni temu, czasem odrywałem na chwilę wzrok, by spojrzeć za okno, gdzie mazowieckie pola z wolna przechodziły w podlaskie. W nieco ponad dwie godziny od wyruszenia pociągu z Warszawy stanąłem u siebie, „na drobnoszlacheckiej ziemi”.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Emil Kalinowski
Magister historii i doktorant na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Interesuje się historią nowożytną oraz dziejami i kulturą Irlandii. Podlaski patriota. Naukowo zajmuje się badaniem historii własnej rodziny – Kalinowskich herbu Ślepowron.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone