Maria - zapomniana bohaterka „Solidarności”

opublikowano: 2017-06-10 09:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Trudno nakłonić panią Marię, by o swej działalności konspiracyjnej opowiedziała dokładnie, z uwzględnieniem istotnych szczegółów. Nie dlatego, iżby mówić nie lubiła czy była zamknięta w sobie, ale z przyczyn głębszej natury.
REKLAMA

Coś tam się przepisywało, coś drukowało, a potem rozwoziło, kogoś ukrywało, a następnie przewoziło w inne miejsce, bo to poprzednie było spalone, kiedyś tam zamiast w domu spało się na komisariacie, a innym razem z paczkami wędrowało się do więzienia. Ot, mało istotne drobiazgi ówczesnego codziennego bytowania. Taka niezobowiązująca, pozbawiona konkretów narracja wyrosła na pniu zasilanym przez jeden, ale głęboko sięgający korzeń. Jest nim przeświadczenie, iż aktywność w opozycji demokratycznej to nic nadzwyczajnego, lecz spełnienie obywatelskiego obowiązku, takiego jak choćby udział w wyborach czy szanowanie flagi państwowej. Owo, wcale nie tak powszechne, mniemanie wzięło się u Marii z przeżyć czasu dzieciństwa, kiedy to otarła się o konspirację, a właściwie nie w pełni świadomie brała w niej udział. Z tego okresu pochodzi też niechęć do ujawniania konkretów, wszak są temu przeciwne zasady konspiracji. Dziesięcioletnia Marysia nauczona była, co wolno jej mówić, a czego nie i jak się zachowywać w różnych kryzysowych sytuacjach.

Lwów, plan miasta z 1923 r. (domena publiczna).

Ojca zmobilizowano we wrześniu 1939 roku. Ze Lwowa przeszedł na Węgry, a tam został internowany. Potem, razem z kolegami, uciekł, chcąc się dostać do Wojska Polskiego na Zachodzie. Zdążył na ostatni transport wojskowy płynący z Francji do Anglii, gdzie przez kilka lat służył w armii. Zniknął z życia córki i żony na całe sześć lat. Musiały sobie radzić we dwie, utrzymując się głównie ze sprzedaży różnych, mniej lub bardziej wartościowych, pozostałych z czasów rodzinnej prosperity, rzeczy. Mieszkały w dużym, dwupiętrowym domu z ogrodem, wybudowanym przez dziadka, przedwojennego adwokata, dla trójki dzieci. Niedługo się jednak cieszyły swobodą, gdyż Sowieci szybko dokwaterowali im żołnierzy, a z czasem całe ich rodziny.

– Wojna to czas błyskawicznego dojrzewania – zauważa pani Maria. Poznawanie jej wszelkich okropności sprawia, że w ciągu kilku dni rozmazany malec przeistacza się w aktywnego partyzanta, a hulaszczy młodzian staje się w pełni odpowiedzialnym mężczyzną.

Nie inaczej było z jedynaczką Marysią, wiodącą do jesieni 1939 roku spokojną, radosną, dostatnią egzystencję, korzystającą ze wszelkich dobrodziejstw szczęśliwego dzieciństwa. Teraz nie tylko zabrakło jej ojca, ale matka nie była już na jej wyłączność, bowiem zaangażowała się w działania Armii Krajowej. Dziewczynka pilnie strzegła wszelkich tajemnic, czuła się współodpowiedzialna za ich dochowanie, bowiem na tyle już dojrzała, by zdawać sobie sprawę z faktu, iż może od tego zależeć czyjeś życie. A strzec było czego, gdyż działalność mamy wkraczała pod ich dach. Przez dłuższy czas ukrywała się u nich Żydówka, a później jej miejsce zajął uciekinier z obozu w Dachau.

REKLAMA
Heinrich Himmler wizytuje obóz w Dachau, 8 maja 1936 roku (fot. Friedrich Franz Bauer, ze zbiorów Bundesarchiv, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Germany)

Czyszczenie broni dla partyzantów stało się częstym i nawet lubianym zajęciem Marysi. Najcięższym wyzwaniem był moment, kiedy mamę aresztowało NKWD. Została całkiem sama, czym funkcjonariusze oczywiście się nie martwili, i w ogóle głowy tym sobie nie zawracali. Musiała sobie radzić z wyzwaniami dnia codziennego i wtedy właśnie stała się osobą całkowicie dojrzałą. Po wyjściu z więzienia matka była znerwicowana, a stan ten pogłębiał wydany jej na odchodnym nakaz, by co miesiąc zdawała NKWD relację z tego, co się dzieje w mieście. Chciano zrobić z niej donosicielkę, na co oczywiście nie zamierzała się zgadzać. Nie było to jednak proste, bowiem otrzymała wyraźne ostrzeżenie, że alternatywą dla współpracy z NKWD jest tylko wyjazd za wschodnią granicę. Przy udziale pomysłowej córki robiła więc różne uniki, by nie spotykać się z funkcjonariuszami, którzy oczekiwali od niej relacji. Przeważnie gdy przychodził czas ich wizyt, nie nocowała w domu, a dziewczynka tłumaczyła, że mama musiała wyjechać do ciężko chorej cioci, babci czy koleżanki. Takie „zabawy” na dłuższą metę były jednak nie do zaakceptowania. Nie tylko enkawudziści już przestawali je tolerować, co samo w sobie stawało się groźne, ale za bardzo wyczerpywały mamę psychicznie.

Miała świadomość, że długo tego nie wytrzyma. Traf chciał, że miejscowemu pułkownikowi NKWD na tyle spodobał się ich dom, iż zamarzył, sobie, by w nim zamieszkać wraz z rodziną. Podczas każdej wizyty u nich, a było ich niestety sporo i nie należały do przyjemności, rozglądał się po wnętrzu chciwym okiem, w wyobraźni pewnie już widząc siebie w roli pana domu. Wyczuwając, iż nadarza się okazja ku temu, zaproponował, że w zamian za pozostawienie mu willi, załatwi kobietom wyjazd do Polski. Matka, umęczona sytuacją do granic możliwości, nie zastanawiała się ani chwili, widząc w tych przenosinach wyzwolenie dla siebie i możliwość odzyskania wewnętrznego spokoju. Marysia podchodziła mniej entuzjastycznie do tego pomysłu, tym bardziej że chyba nie do końca zdawała sobie sprawę ze stanu psychicznego mamy.

REKLAMA

Tekst jest fragmentem książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol pt. „Dziewczyny z konspiry”:

Agnieszka Lewandowska-Kąkol
„Dziewczyny z konspiry”
cena:
39,90 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Fronda
Okładka:
zintegrowana
Liczba stron:
360
EAN:
9788394613198

– Wyrwano mnie z mojego środowiska – wspominała po latach. – Zabrano z jedynego dla mnie dotychczas istniejącego świata, pozbawiono przyjacielskich więzów i ukochanego, od urodzenia swojskiego, bliskiego otoczenia. Nigdzie już tak naprawdę się nie zadomowiłam, żadne miejsce na ziemi nie było mi tak drogie.

Czortków, kościół św. Stanisława (fot. Temporary1900; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

Pułkownik słowa dotrzymał i zorganizował dla nich luksusowy, jak na tamte czasy, niemal indywidualny transport. Oprócz nich w całym wagonie towarowym znajdowała się jeszcze tylko jedna rodzina. I tak w lipcu 1945 roku opuściły Czortków, nieduże, ale urokliwie miasto na Podolu, położone pomiędzy Czerniowcami a Tarnopolem, nad wpadającą do Dniestru, ujmującą swymi zakolami i głębokim jarem, rzeką Seret. Lokowane na początku XVI wieku jako miasto prywatne przez Jerzego Czortkowskiego herbu Korab, doczekało się „upaństwowienia” za panowania Zygmunta I Starego. Właśnie tam, w tej niewielkiej społeczności, miał miejsce w styczniu 1940 roku pierwszy powstańczy zryw przeciwko sowieckiemu okupantowi, pierwszy sprzeciw wobec aneksji tych terenów, połączony z żądaniami wypuszczenia więzionych przez NKWD obywateli miasta i okolic. Świadczyło to niewątpliwie o niezależności i bojowości tamtejszych mieszkańców. Jak twierdzi pani Maria, ona nigdy nie przestała być czortkowianką. Jej dalsze losy dowodzą, iż nasiąkła atmosferą tamtej krainy na całe życie.

W Tarnopolu dołączono ich wagon do pociągu repatriacyjnego, w którym podróżowali głównie ludzie ze wsi, wraz z pokaźną ilością zwierząt gospodarskich. Po dziesięciu dniach wysiadły w Koźlu, mieście położonym na Opolszczyźnie, dziś stanowiącym wspólną aglomerację z Kędzierzynem. Choć nie umywało się ono do malowniczego, a przede wszystkim bliskiego ich sercu Czortkowa, musiały przyznać, że było urokliwe i do zaakceptowania przez Kresowianki, tym bardziej że mama bez większych trudności dostała pracę w PUR-ze, organizacji zajmującej się repatriantami. Szybko okazało się jednak, że to tylko przystanek na ich drodze, choć obie były zgodne co do tego, że chętnie uznałyby go za miejsce docelowe. Oto bowiem po sześciu latach nieobecności powrócił do Polski ojciec Marii.

REKLAMA

Najpierw zaczął je szukać, a po szczęśliwym odnalezieniu rodziny, być może szacując, gdzie najłatwiej znajdzie zatrudnienie, zdecydował o wyjeździe do Wałbrzycha. Tam zaczął wkrótce po przybyciu pracować jako prawnik w Dolnośląskim Zjednoczeniu Węglowym. To ciemne wówczas, brudne, pełne sowieckich żołnierzy i wojennych pozostałości miasto zrobiło na Marii fatalne wrażenie i do dziś nie jest w stanie zaakceptować ojcowskiego wyboru, tęskniąc do zatopionego w roślinności, pachnącego naturą Podola. Nie była też szczęśliwa w domu. Przez okres wojny, gdy we dwie z mamą walczyły o przeżycie, przyzwyczaiła się, mimo młodego jeszcze wieku, do partnerskiego traktowania. Nie mogła znieść autorytarnego rygoru wprowadzonego przez ojca i ciągle wybuchały na tym tle konflikty. Starała się więc jak najszybciej usamodzielnić. Do tego planu przyczyniła się też przedwczesna śmierć mamy, która okupacyjne stresy i ciągłe zdenerwowanie spowodowane brakiem akceptacji powojennej polskiej rzeczywistości przepłaciła ciężką chorobą serca. Maria naukę zakończyła na maturze i poszukała zatrudnienia.

– Po skończonej szkole gdzież ja mogłam pójść w Wałbrzychu do pracy? No przecież tylko do kopalni.

Mimo boleści od czasu do czasu dopadających duszę, zżyła się jednak z tym miastem, a kiedy trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce, gdyż nadarzała się okazja, by coś pozytywnego zrobić dla lokalnej społeczności, nie cofnęła się przed działaniem, lecz zaangażowała się z energią i entuzjazmem. Bierność nie leżała w jej naturze. Kiedy rozważała, czy warto wziąć w udział w jakimś przedsięwzięciu, zawsze stawała przed nią nieodżałowana mama. Ona na pewno by się nie zawahała, myślała Maria i podejmowała kolejne wyzwanie.

Zamek Książ (fot. Spoko ws, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported).

W górnictwie przepracowała trzydzieści pięć lat, najpierw w kopalni „Mieszko”, a potem „Wałbrzych”, w obydwu przypadkach w dziale mierniczo-geologicznym. Ta gałąź przemysłu nie miała dla niej tajemnic, świetnie też znała całe związane z nią środowisko.

– Tak jak mama, stać z boku nie potrafię, gdy dzieje się coś, co uważam za ważne – stwierdza z silnym przekonaniem w głosie. – Nasz strajk w ‘80 roku był wyłącznie solidarnościowy, bo nasi górnicy źle nie mieli, a i dyrektorowi nic nie groziło. Z podniesioną do góry głową chodził po kopalni, podczas gdy inni dyrektorzy chyłkiem opuszczali swoje przedsiębiorstwa, nie ryzykując wywiezienia na taczkach. Pamiętam nawet, że było go wtedy wszędzie pełno i nosił śnieżnobiałą koszulę z podwiniętymi rękawami. No ale przecież trzeba było poprzeć tych z Jastrzębia i innych kopalni, w których działo się źle. Od tego była „Solidarność”.

REKLAMA

Tekst jest fragmentem książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol pt. „Dziewczyny z konspiry”:

Agnieszka Lewandowska-Kąkol
„Dziewczyny z konspiry”
cena:
39,90 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Fronda
Okładka:
zintegrowana
Liczba stron:
360
EAN:
9788394613198

Do związku zapisała się jako jedna z pierwszych w zakładzie, myśląc, że jego działania skupią się na obronie praw pracowniczych i wciąż przestrzegając kolegów przed mieszaniem się do polityki. Była też za tym, by etatowi pracownicy „Solidarności” otrzymywali pensje ze związku, a nie z zakładu, w którym pracowali. Za idealną uważała sytuację, w której związek mógłby utrzymywać się wyłącznie ze składek. Na tym tle wciąż powstawały niesnaski, nad którymi bolała. Wybrano ją delegatem na zjazd do Wrocławia, a tam pewnie awansowałaby i wyżej, ale zrezygnowała z kandydowania. Wtedy bowiem najważniejszym zadaniem było dla Marii wychowanie, malutkiego jeszcze, dziecka. Chciała działać nadal, ale nie z taką intensywnością, jakiej wymagałaby aktywność w gremiach kierowniczych „Solidarności” na najwyższym, krajowym szczeblu.

Podpisanie porozumień sierpniowych w Szczecinie (fot. Stefan Cieślak; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.

Kiedy „Solidarność” zmuszona była zejść do podziemia, oczywiście Maria poszła razem z nią. Poetyka takiego działania nie była jej obca, a nawet w pewnych momentach nostalgicznie przyjemna, bo przypominała dzieciństwo. Zajęła się rozprowadzaniem książek i pism drugiego obiegu. Przede wszystkim w Wałbrzychu, ale czasem wyjeżdżała też do innych miast regionu. Była współtwórczynią, redaktorem i kolporterem jedynej gazetki podziemnej w Wałbrzychu, o oryginalnym tytule „Węgielki Wałbrzyskie”. Trzon jej treści stanowiły relacje z pierwszej ręki, a więc sporządzane przez górników, o tym, co dzieje się w poszczególnych kopalniach i miejscowościach. Informacje przysyłali na kartkach do redakcji, a tam Maria przepisywała je – specjalnie w tym celu kupiła sobie maszynę do pisania – redagowała, dokonywała korekty i przez umyślnych wysyłała do druku. Potem pismo do niej wracało i zajmowała się jego dystrybucją. Po pewnym czasie gazeta przeszła, za porozumieniem stron, pod egidę „Solidarności Walczącej”, do której Maria też z czasem się zapisała.

REKLAMA

Nie składała tam żadnej przysięgi, ale wiele z programu tej organizacji zgadzało się z jej poglądami. Systematycznie uczestniczyła w spotkaniach zdelegalizowanych związków, co kilkakrotnie skończyło się dla niej przymusową wizytą w siedzibie Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie po nad wyraz szczegółowej rewizji osobistej przetrzymywano ją przeważnie dwadzieścia cztery godziny. Z reguły zatrzymanie odbywało się niespodziewanie, więc syn Marii, nie mając kluczy, musiał wchodzić wówczas do domu przez okno i radzić sobie sam, podobnie jak jego mama, gdy była jeszcze dziewczynką. Dom Marii, usytuowany w dosyć wówczas spokojnej, północnej części miasta, na Piaskowej Górze, doskonale nadawał się do przechowywania osób zagrożonych rządowym terrorem. Podobnie jak w czortkowskiej przystani jego goście często się zmieniali, ale byli i tacy, którzy przebywali tam dosyć długo. Kiedyś ostrzeżono Marię, że esbecja obserwuje dom. Akurat mieszkał w nim prominentny działacz „Solidarności Walczącej”, więc musiała przeprowadzić go w przebraniu do innego lokum. Spora ilość zieleni otaczającej dzielnicę, która kiedyś była częścią uzdrowiska, Szczawna Zdroju, ułatwiała tego typu akcje.

Często odbywały się tam również zebrania, w których uczestniczyli czołowi konspiratorzy, jak Józef Pinior czy Jan Lityński. Mimo przejścia w 1984 roku na emeryturę Maria działała nadal w podziemiu, choć jej zabiegi skupiły się wówczas na nieco innej sferze. Stała się aktywną członkinią Duszpasterstwa Świata Pracy. Uczestniczyła w organizacji comiesięcznych mszy za ojczyznę, które miały uroczystą, podniosłą oprawę i atmosferę. Przyjeżdżały na nie tłumy, również z innych, sąsiednich, ale czasem i odległych parafii. Brała udział w licznych pielgrzymkach oraz spotkaniach dyskusyjnych i wykładach, często wygłaszanych przez wybitnych, przyjezdnych specjalistów z różnych dziedzin: nauki, polityki i kultury. Salka parafialna pękała wtedy w szwach, nie dając rady pomieścić wszystkich chętnych. Odbywały się tam też seminaria specjalistyczne z zakresu wielu dyscyplin, prowadzone na wyśrubowanym poziomie, a kończące się dla chętnych surowymi egzaminami. Wałbrzyskie Duszpasterstwo Świata Pracy nawiązało prężną współpracę z tak zwaną „Czwórką”, która zajmowała się udzielaniem realnej pomocy aresztowanym, internowanym i ich rodzinom. Maria zbierała więc żywność, odzież i inne niezbędne w danej sytuacji rzeczy, przygotowywała je do transportu, a potem wędrowała z paczkami do potrzebujących. Nierzadko z opłatkiem, święconką, ciastami i ubraniami przekraczała szereg z hukiem zamykających się za nią bram, bowiem Duszpasterstwu udało się uzyskać prawo wstępu swoich członków do zakładów karnych. Pomijając wartość tego, co przynosiła, sama życzliwa rozmowa z kimś przybywającym spoza murów była dla więzionych ważna i podtrzymująca na duchu.

Po obradach Okrągłego Stołu pani Maria dalej była aktywna i nie zamierzała wieść emeryckiego życia. Zaangażowała się intensywnie w pracę komitetu obywatelskiego, by „jak najwięcej naszych”, jak mówiła, znalazło się w Sejmie i Senacie. Choć nie obowiązywały już konspiracyjne reguły, do których od dziecka przywykła, zwierzać się na te tematy nie za bardzo lubiła. Wolała robić coś konkretnego, niż o tym opowiadać.

– Tak to jest. – Tym zwrotem często podsumowywała całe, długo toczące się dyskusje. – Trzeba działać, a nie oglądać się na innych.

Tekst jest fragmentem książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol pt. „Dziewczyny z konspiry”:

Agnieszka Lewandowska-Kąkol
„Dziewczyny z konspiry”
cena:
39,90 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Fronda
Okładka:
zintegrowana
Liczba stron:
360
EAN:
9788394613198
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Agnieszka Lewandowska-Kąkol
Muzykolog i dziennikarz. Przez piętnaście lat pracowała w redakcji muzycznej Polskiego Radia. Potem wybrała drogę „wolnego strzelca” i współpracowała m.in. z pismami: „Tygodnik Kulturalny”, „Poradnik Muzyczny”, „Twoja Muza”, „Przegląd Powszechny”. Pisze teksty o muzyce artystycznej, jej twórcach i wykonawcach, oraz reportaże i opowiadania o tematyce współczesnej oraz historycznej. Z tego drugiego zakresu szczególnie interesują ją losy Polaków zamieszkujących przed II wojną światową na kresach wschodnich. Wolny czas najchętniej spędza z rodziną i psami, które zajmują ważne miejsce w jej życiu.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone