Michał A. Piegzik: Bez japońskiego zwycięstwa nie byłoby wojny na Pacyfiku, którą znamy
Rafał Gumiński: Wojna na Pacyfiku, a zwłaszcza jej pierwszy etap, to w Polsce temat niszowy. Dlaczego interesuje się Pan akurat tym teatrem II wojny światowej?
Michał A. Piegzik: Właśnie z tego powodu. Jest to temat niszowy, choć nie wszędzie, więc stosunkowo szybko wzbudził moje zainteresowanie w latach szkolnych. Zaczynałem swoją przygodę od książek S.E. Morisona czy G. Prange’a, po których miałem mnóstwo pytań. To one skłoniły mnie do przemyśleń i samodzielnego poszukiwania odpowiedzi.
Pierwsza Pana książka o japońskiej kampanii w Holenderskich Indiach ukazała się w 2014 roku. Co skłoniło Pana do wydania nowej wersji? Czy pojawiły się nowe ustalenia i perspektywy badawcze?
Przede wszystkim pojawiły się nowe perspektywy badawcze. Nie ma co ukrywać, ale książka z 2014 roku to dzieło z wczesnego etapu mojej twórczości. Można wprost rzec – studenckiej. Choć tomik został dobrze odebrany przez czytelników, już wtedy widziałem swoje ograniczenia badawcze, zwłaszcza jeśli chodzi o dostęp do źródeł historycznych. To, co 10 lat temu napisałem w większości na podstawie opracowań i dokumentów amerykańsko-brytyjskich i częściowo holenderskich prac, mogłem zrewidować poprzez dogłębne studium nad dokumentami japońskimi i holenderskimi, które pozyskałem przez ostatnią dekadę. No i nie ulega wątpliwości, że moja znajomość języka japońskiego umożliwia mi przedstawienie unikalnej na zachodzie perspektywy.
W czasie prac nad książką miał Pan do czynienia nie tylko z alianckimi materiałami źródłowymi, ale także z japońskimi, które siłą rzeczy prezentowały zupełnie inną perspektywę. Jakiego rodzaju były to źródła? Czy napotkał Pan jakieś trudności w czasie badań?
Jeśli chodzi o japońskie źródła, to przede wszystkim są to dokumenty wojskowe i dyplomatyczne. Podstawową trudnością podczas ich badania jest sama objętość materiałów, którą można mierzyć w dziesiątkach tysięcy stron. Z początku większość badaczy wpada w pułapkę ekscytacji i zaczyna przepisywać te dokumenty, podczas gdy wiele pozyskanych informacji jest drugorzędnych lub należy do nich pochodzić z czystą ciekawością, niekoniecznie traktować jako Święty Graal. Czy to pasuje do mojej koncepcji książki? Czy chcę wydać 1000 stron o wszystkim, co udało mi się znaleźć? Myślę, że takie pytania muszą pojawić się w głowie każdego historyka.
Po drugie, wciąż pewną trudność sprawia mi odczytywanie niektórych odręcznie spisanych depesz wojskowych lub dyplomatów, które nie dość, że zostały sporządzone niechlujnie, to jeszcze są zachowane w słabej jakości. Nie wzbudzę chyba kontrowersji, jeśli powiem, że nie przepadam za traceniem czasu nad deszyfrowaniem znaków, które znam od dawna, ale akurat wyglądają jak słynne „pismo lekarskie”.
Czy zbierając materiały do nowej książki, natrafił Pan na informacje, które okazały się dla Pana zaskakujące?
Nazbyt wiele, aby ująć je w jednej odpowiedzi. Przede wszystkim zaskoczyła mnie japońska drobiazgowość w planowaniu operacji w Holenderskich Indiach Wschodnich. Nie spodziewałem się, że w 1941 r. ktoś umiał tak dokładnie przewidywać ruchy wroga i wyznaczać własne siły „na styk” do udanego ataku czy lądowania.
Po drugie, nie ma w tych dokumentach nic, co wskazywałoby na propagowaną od praktycznie zawsze na zachodzie „świętą wojnę” przeciwko aliantom. Ja tam widzę czysto wojskowe podejście – mamy coś zdobyć i to zrobimy. Armia i flota nie bawią się w politykę czy ideologię. One walczą.
W nowej publikacji szczególny nacisk położył Pan na poznanie holenderskiego i japońskiego punktu widzenia. Czym holenderska perspektywa różni się od perspektywy pozostałych członków sojuszu ABDA, tj. Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Australii?
Amerykański i brytyjski punkt widzenia to globalne interesy oraz głębia strategiczna, która może być wykorzystana do walki z Niemcami i Japończykami. Utrata Holenderskich Indii Wschodnich, jakkolwiek bolesna, nie jest jednak końcem świata, a etapem ku zbudowaniu tamy przeciwko przeciwnikowi, którego w końcu pokona się materiałowo. Dla Holendrów była to zupełnie inna opowieść.
Po zajęciu Holandii przez Niemcy w maju 1940, Holenderskie Indie Wschodnie stały się naturalnie centrum ekonomicznym, wojskowym i materiałowym Królestwa Holandii, mimo tego, że rząd przebywał na uchodźstwie w Londynie. Bez swojej rozległej i bogatej w surowce dalekowschodniej kolonii Holendrzy stawali się zwykłym pionkiem w grze, niewiele więcej wartym niż Polska, Czechosłowacja czy Norwegia. Dlatego tak bardzo zależało im na bronieniu się przed Japończykami. Co się zaś tyczy Australijczyków, ich punkt widzenia był bardziej zbieżny z Holendrami, ale dalej ich „centrum” było o wiele bardziej bezpieczne niż Jawa czy Sumatra.
Zainteresował Cię wywiad? Koniecznie sięgnij po książkę Michała A. Piegzika „Holenderskie Indie 1941-1942”.
Jak prezentowały się holenderskie siły zbrojne na tle sojuszników i armii japońskiej?
Na tle sojuszników – całkiem nieźle. Może holenderska flota nie dysponowała krążownikami ciężkimi, pancernikami i lotniskowcami, ale zdecydowanie była najsilniejszą aliancką formacją w regionie po utracie przez Brytyjczyków Prince of Wales i Repulse po Kuantanie. Tak samo jest w kwestii wojsk lądowych. Trudno jest zignorować ponad 120 tys. armię i choć częściowo była ona złożona z lokalnej milicji, na pewno Japończycy jej nie lekceważyli. Najgorzej prezentowało się lotnictwo, ale tu zwyczajnie Holendrom zabrakło czasu, aby zrealizować swoje wszystkie plany zakupowe w Stanach Zjednoczonych.
Mimo wszystko na tle Japończyków, którzy byli zdeterminowani, aby podbić Holenderskie Indie Wschodnie, siły holenderskie były dalece niewystarczające. Zwłaszcza dużo gorzej zorganizowane i ostrzelane siły lądowe.
Kampania w Holenderskich Indiach, licząc od wypowiedzenia Japonii wojny przez Holandię, trwała zaledwie trzy miesiące. Jakie czynniki zadecydowały o sukcesie Cesarstwa?
Japońska przewaga materiałowa i organizacyjna. Koronkowo wykonany plan z elementem zaskoczenia, który zakładał szybkie zajmowanie baz wroga z lotniskami, a następnie sprowadzanie na nie myśliwców i bombowców. Dzięki dominacji w powietrzu Japończycy dominowali też na morzu, co przekładało się na skuteczne desanty. A kiedy japońskie wojska wylądowały, to w większości przypadków było już po wszystkim.
Który epizod kampanii w Holenderskich Indiach uważa Pan za szczególnie interesujący i dlaczego?
Dla mnie zawsze najciekawszym etapem walk były szybkie desanty z morza czy też z powietrza na poszczególne bazy na Borneo i Celebes. Mało się o tym mówi, ale bez nich Japończycy nie zdobyliby przewagi pozycyjnej i nie mogliby zająć Bali i Jawy. To właśnie dzięki błyskotliwym sukcesom na obu tych przyczółkach najważniejsza wyspa holenderskiej kolonii została poważnie zagrożona przez japońskie lotnictwo już na początku lutego.
Jak japońskie zwycięstwo wpłynęło na dalsze losy wojny na Pacyfiku?
Bez japońskiego zwycięstwa nie byłoby w ogóle mowy o wojnie na Pacyfiku, którą znamy współcześnie. Japońska gospodarka bez holenderskiej ropy zatrzymałaby się najpóźniej późnym latem 1942 roku. Bez ropy nie ma nie tylko produkcji wojennej i cywilnej, ale też kursujących okrętów, latających samolotów i jeżdżących czołgów.
Japońska okupacja Holenderskich Indii trwała ponad trzy lata i w znacznym stopniu przypieczętowała ostateczny upadek holenderskich rządów kolonialnych w regionie. Jak wyglądały japońskie rządy i podejście do miejscowej ludności?
Holenderski opór i pewnego rodzaju upartość niestety wpłynęły na negatywny stosunek Japończyków nie tylko do Holendrów, ale też i całej kolonii. Początkowo zakładano tylko militarną okupację w celu eksploatacji surowcowej. Rzeczywistość pokazała jednak zbrodnie wojenne, opresje wobec miejscowych elit niepodległościowych i najbardziej brutalne obozy jenieckie i internowania na całym Dalekim Wschodzie. Japońskie rządy mimo tego, że brutalne i nastawione na totalne posłuszeństwo, skutecznie podsyciły wśród indonezyjskich ludów wizję zrzucenia władzy „białego człowieka”.
Czy będzie Pan kontynuować badania nad kampanią w Holenderskich Indiach? A może planuje Pan pracować nad innym etapem wojny na Pacyfiku?
W najbliższym czasie czeka mnie żmudne tłumaczenie obecnej książki na rynek amerykański. Chciałbym ją przy okazji nieznacznie poszerzyć o wątki personalne i gospodarczo-polityczne, których nie udało mi się zmieścić w polskiej wersji, a amerykański wydawca wyraził nimi zainteresowanie. Jeśli chodzi zaś o badania nad kolejnym tematem związanym z wojną na Pacyfiku, to zdecydowanie będzie to krótka praca o inwazji na Tajlandię w grudniu 1941 r. oraz dokończenie większego opracowania o podboju Filipin w pierwszym etapie wojny, czyli monografii, którą zacząłem pisać już w lipcu 2022 r.
Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w dalszych planach!
Materiał powstał dzięki współpracy reklamowej z Wydawnictwem Bellona.