Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny NSZZ „Solidarność”
Warunki stanu wojennego sprawiły, że właściwie jedyną możliwość zamanifestowania sprzeciwu wobec polityki ekipy Wojciecha Jaruzelskiego dawało prowadzenie działań opozycyjnych w konspiracji. „Solidarność” nie mogła już działać tak jak dotychczas. Nadal formalnie utrzymywała charakter związku zawodowego, ale jej struktury funkcjonowały w podziemiu. Prawo stanu wojennego przewidywało za nielegalną działalność związkową, organizacyjną czy polityczną surowe kary. Działacze nadal aktywni nie ujawniali swoich nazwisk, chyba że – tak jak liderzy ruchu ze Zbigniewem Bujakiem i Władysławem Frasyniukiem na czele – ukrywali się poza swoimi miejscami zamieszkania. W tej sytuacji odgrywanie przez „Solidarność roli związku zawodowego było trudne, mimo to przez całą dekadę utrzymywała ona taki charakter, dzięki czemu miała zapewnione wsparcie zachodnich związków zawodowych, Kościoła i mogła utrzymywać przynajmniej częściowy kontakt z zapleczem w postaci dużych zakładów pracy. Działalność polegała na organizowaniu pomocy dla represjonowanych, zbieraniu składek związkowych, tworzeniu niezależnego ruchu wydawniczego, wspieraniu kultury niezależnej oraz organizowaniu strajków i demonstracji. Spośród niemal dziesięciomilionowej grupy członków związku zawodowego w szczytowym momencie 1981 r. w kolejnych latach aktywnych pozostawało najpierw kilkadziesiąt, a później kilkanaście tysięcy osób.
Opozycyjne organizacje, pisma i wydawnictwa powstawały oddolnie na ogół dzięki szybkiemu podjęciu aktywności przez pojedyncze osoby. Tak też było w przypadku struktur, których historii dotyczy ta książka. Szczególną rolę w początkach stanu wojennego odegrał Marek Hołuszko. Wówczas było dla niego oczywiste, że trzeba zacząć się ukrywać. Jako członek regionalnych władz „Solidarności” mógł być pewien, że zostanie internowany. Jednocześnie od pierwszych dni po 13 grudnia 1981 r. starał się robić znacznie więcej niż tylko dbać o swoje własne bezpieczeństwo. Już pierwszego dnia stanu wojennego wziął udział w strajku okupacyjnym w Hucie „Warszawa”. Mimo że protest w tym zakładzie został już następnego dnia spacyfikowany przez władze, Hołuszce udało się uniknąć zatrzymania i dalej się ukrywać. Miał on wówczas pomysł koordynowania działalności opozycyjnej z udziałem pracowników różnych warszawskich zakładów pracy. Struktury NSZZ „Solidarność” zostały rozbite, a większość jej czołowych działaczy internowana lub aresztowana, więc nawiązywanie kontaktów między pozostającymi na wolności ludźmi skłonnymi nadal prowadzić działalność opozycyjną nie było łatwe. Nie znano losu wielu z nich; nie było też jasne, czym właściwie jest ogłoszony przez władze stan wojenny. Ogromna większość członków władz NSZZ „Solidarność” z Lechem Wałęsą została internowana. Ci, którzy pozostali na wolności, jak Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk, musieli się ukrywać. W pierwszych tygodniach po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce panował klimat niepewności i strachu. W tej sytuacji liczba osób, które gotowe były się zaangażować, gwałtownie stopniała.
Dotarcie do gotowych do aktywności działaczy „Solidarności” stanowiło dużą trudność nawet w jej niedawnych warszawskich bastionach, czyli największych zakładach pracy. Hołuszko należał jednak do osób, które próbowały takie kontakty nawiązywać. W kolejnych dniach organizował on spotkania z przedstawicielami „Solidarności” z największych zakładów, m.in. z Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu, Zakładów Mechanicznych „Ursus” i wspomnianej już Huty „Warszawa”. Tak jak wielu działaczy opozycji Hołuszko zapewne miał świadomość, że aktywizacja „Solidarności” w takich miejscach może mieć kluczowe znaczenie dla organizowania oporu przeciwko stanowi wojennemu. To duże zakłady pracy były przez opozycjonistów uznawane za siłę, która mogłaby poprzez przyszłe strajki wpłynąć na politykę władz PRL. Było jasne, że jeżeli ktoś będzie w stanie zmusić ekipę Wojciecha Jaruzelskiego do odwołania stanu wojennego, to właśnie one. Tak się jednak nie stało. Strajki, które wybuchły w pierwszym tygodniu po wprowadzeniu stanu wojennego, nie przybrały dużej skali i zostały szybko spacyfikowane przez władze.
Wobec niepowodzenia akcji strajkowej w pierwszych dniach po 13 grudnia 1981 r. większość działaczy konspiracyjnych uważała, że trzeba nastawić się na działania o bardziej długofalowym charakterze. Tak też postępował Hołuszko. Próbował nawiązywać również kontakty w innych miastach. Z czasem te relacje owocowały powstawaniem nowych struktur organizacyjnych. Struktura tworzona przez Hołuszkę grupowała przedstawicieli zakładów głównie z prawobrzeżnej części Warszawy (m.in. z Międzylesia) oraz z Piaseczna. Celem aktywności Hołuszki w tym czasie była koordynacja działań osób gotowych do podejmowania prób protestu. Proces ten postępował wówczas równolegle w różnych zakładach pracy wśród gotowych do działania aktywistów „Solidarności”. W pierwszych tygodniach i miesiącach stanu wojennego powstawały liczne porozumienia międzyzakładowe. Nie chodziło tutaj jednak o centralizację działań, stworzenie wyraźnej hierarchii w organizacji konspiracyjnej, ale o stworzenie sieci kontaktów między tajnymi komisjami zakładowymi, które mogły wspólnie organizować różnego rodzaju akcje protestacyjne.
Jednym z najważniejszych zakładów pracy wchodzących w skład tego porozumienia był Centralny Szpital Kolejowy w Międzylesiu, gdzie działała Ewa Choromańska. Chociaż stan wojenny był dla niej zaskoczeniem, to właściwie od początku starała się być aktywna. Nie powstrzymało jej nawet zatrzymanie, do którego doszło już pierwszego dnia stanu wojennego. „W ogóle niezorientowani byliśmy, co się dzieje, aż do godziny dziewiątej, kiedy to przyszli teściowie. Mówią do mnie: »Jest stan wojenny, to może już przestaniesz latać na te swoje zebrania«. No, więc mi piana [na] ustach wystąpiła. Wrzuciłam, co tam miałam na siebie, wsiadłam bojowo w malucha i pojechałam na Mokotowską, do [siedziby] Regionu Mazowsze. Już było po pierwszej pacyfikacji, ale jeszcze można było wejść do środka. Z przypadkowymi zupełnie ludźmi zaczęliśmy wywozić, co się dało i gdzie się dało. Jak do malucha nic więcej nie chciało wejść, to dostałam jeszcze ryzę, albo i więcej ulotek, i z dwoma uczniami z Reytana pojechaliśmy je rozrzucać na mieście – to było nawoływanie do strajku generalnego, coś w tym rodzaju. No, i na placu Dzierżyńskiego dopadła nas policja [właśc. ZOMO – J.O.]. Chciałam im maluchem uciec, ale dopadli nas na ulicy Bielańskiej. Tak fajnie, bo pod karabinami maszynowymi wyciągnęli nas z samochodu i wsadzili do suki”.
Zatrzymani trafili do komisariatu przy Wilczej. Milicjanci zachowywali się brutalnie wobec Choromańskiej i osób, które roznosiły z nią ulotki. „Chłopaków trochę poturbowali, mnie tylko znieważyli, a mianowicie jeden z policjantów złapał naszą ulotkę, napluł na nią, palnął mnie tą ulotką w czoło i do dziś pamiętam, jak powiedział: »O, to jest taka kurwa, że gdyby ‘Solidarność’ jej kazała, toby goła na Stadionie Dziesięciolecia zatańczyła«”. Z Wilczej Choromańską zawieziono do Pałacu Mostowskich, gdzie znajdowała się Komenda Stołeczna MO, wkrótce jednak lekarka została wypuszczona. To doświadczenie nie powstrzymało Choromańskiej przed podejmowaniem kolejnych działań o charakterze opozycyjnym. W pierwszych tygodniach stanu wojennego spotkała Hołuszkę i rozpoczęła z nim współpracę w ramach tworzonego przez niego porozumienia. Struktura była pozbawiona tego, co w tamtym czasie miało kluczowe znaczenie – czyli sprawnie działającej poligrafii. Problem ten niejako sam się wkrótce rozwiązał dzięki kontaktom z innymi powstającymi w podobny oddolny sposób inicjatywami.
W wersji książkowej tekst opatrzony jest przypisami.
Ten tekst jest fragmentem książki Jana Olaszka „Podziemna sieć społeczna. Casus z dziejów konspiracji solidarnościowej”:
Mniej więcej w tym samym czasie nawiązywaniem łączności pomiędzy zakładami pracy – znajdującymi się po przeciwnej stronie Wisły niż te skaptowane przez Hołuszkę – zajmował się Maciej Zalewski. W dniu wprowadzenia stanu wojennego musiał pojechać na Uniwersytet Warszawski, bo miał tam poprowadzić zajęcia ze studentami zaocznymi. Na miejscu okazało się jednak, że uniwersytet jest zamknięty, ale nie zorganizowano tam, tak jak na niektórych uczelniach, strajku okupacyjnego. Pracownicy uniwersytetu, chcąc zamanifestować sprzeciw wobec stanu wojennego, musieli działać bardziej indywidualnie. W okolicach uniwersytetu Zalewski spotkał wówczas swojego kolegę Krzysztofa Rutkowskiego. Razem udali się do Michała Boniego do domu, ale go tam nie zastali. Następnego dnia Zalewski wziął udział w spotkaniu kilkunastu osób z kręgu polonistyki, które odbyło się w mieszkaniu Rutkowskiego. Wszyscy zastanawiali się, co robić dalej. Zalewski chciał działać od razu, a nie rozmyślać nad tym. Wspominał po latach: „Powiem szczerze, miałem takie poczucie, że to nie jest do końca moje miejsce. I powiedziałem swojemu bliskiemu koledze Mirkowi Pęczakowi: »Mirek, jedziesz ze mną!«, »No, a gdzie jedziemy?«, »Jedziemy na Wolę«”.
Dlaczego Zalewski chciał jechać akurat do tej warszawskiej dzielnicy? Na początku grudnia nawiązał kontakt z pracownikiem Fabryki Przyborów Szkolnych „Skala” Ryszardem Matulką, którego poznał kilka tygodni wcześniej. Zalewski bowiem jeszcze przed stanem wojennym zgłosił się na ochotnika do przeprowadzenia tam ankiety (organizowanej przez „Solidarność”) na temat nastrojów w zakładach pracy. Jemu przypadły właśnie zakłady „Skala” i tam miał okazję poznać Matulkę. Wtedy – 14 grudnia 1981 r. – Matulki nie było w pracy. Nawiązanie z nim kontaktu udało się tylko dzięki temu, że Zalewski zapamiętał imię jego dziewczyny, która pracowała w sekretariacie. Matulka był działaczem „Solidarności” (wcześniej pracował m.in. w Milicji Obywatelskiej), który już uczestniczył w organizowaniu kontaktu między działaczami m.in. z Zakładów Wytwórczych Lamp Elektrycznych im. Róży Luksemburg, Fabryki Wyrobów Precyzyjnych im. gen. Świerczewskiego, Warszawskich Zakładów Maszyn Budowlanych im. Ludwika Waryńskiego i dwóch wolskich zajezdni Miejskich Zakładów Komunikacyjnych. „Rysiek ma kontakt z chłopakami z komisji zakładowych, jest początek struktury” – charakteryzował krótko po latach sytuację Zalewski.
Tych dwóch młodych ludzi, pracownika naukowego i robotnika, różniło bardzo wiele. Przed stanem wojennym ledwo zdążyli się poznać, ale szybko udało im się znaleźć porozumienie. Ta sytuacja pokazuje w mikroskali jeden z efektów solidarnościowej rewolucji, która przełamywała podziały społeczne, przyznawała taki sam głos każdemu niezależnie od statusu, skracała dystans między ludźmi pochodzącymi z pozornie różnych światów. Powszechną praktyką było chociażby znacznie łatwiejsze niż wcześniej przechodzenie na ty, np. przez profesora i robotnika.
Podział ról, którego Zalewski i Matulka dokonali, był bardzo logiczny. Matulka miał dalej organizować struktury, a Zalewski zająć się informacją – przygotować podziemne pismo. Według relacji Zalewskiego miało ono przyjąć nazwę „Wola” – od dzielnicy, gdzie znajdowały się zakłady pracy, z których przedstawicielami Matulka miał kontakt. Wydawana przez Zalewskiego i Matulkę „Wola” składała się z kilku przepisywanych na maszynie kartek. Z czasem nawiązano kontakt z działaczami „Solidarności” z innych dzielnic i zaczęto organizować spotkania z ich udziałem. Odbywały się one w prywatnych mieszkaniach w Warszawie lub w niewielkich podwarszawskich miejscowościach, m.in. w Pyrach (stąd w niektórych wspomnieniach pojawiało się określenie „grupa pyrowska”). Zalewski pisał, że na spotkaniu w czasie świąt Bożego Narodzenia w 1981 r. zapadła decyzja o przyjęciu przez tworzącą się strukturę nazwy Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny.
Żaden z elementów nazwy konspiracyjnej organizacji nie pojawił się przypadkowo. Jej pierwszy człon zwracał uwagę na reprezentowanie przez nowo powstałą strukturę wielu zakładów pracy, słowo „komitet” było głęboko osadzone w tradycji organizacyjnej korowsko-solidarnościowej (powoływano najczęściej komitety bądź komisje). Istotne znaczenie miał ostatni element nazwy, czyli przymiotnik „koordynacyjny”. Zaakcentowano w ten sposób, że nowej strukturze nie chodzi o kierowanie ani zarządzanie protestami i innymi formami oporu w zakładach pracy – do tego ani Zalewski, ani Matulka nie mieli żadnej legitymacji – lecz jedynie ich koordynowanie. Żeby nazwa ta, a wraz z nią cała struktura, zaczęła funkcjonować nie tylko w głowach jej twórców, ale również w świadomości ludzi chcących nadal wspierać „Solidarność”, niezbędne wydawało się utworzenie podziemnego pisma, najlepiej drukowanego, a nie przepisywanego na maszynie. Do rozpoczęcia wydawania takiego pisma potrzebne były jednak maszyny, papier, sprzęt, a wreszcie – znający się na tym ludzie. Zorganizowanie tego wszystkiego od zera nie byłoby łatwe. Tymczasem wkrótce przypadek sprawił, że MKK dostał gotowe pisma niemal podane na tacy.