Na czym polegał fenomen gumy Donald?
Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Kopra i Mariusza Muchy „PRL od kuchni”.
Komuniści zawsze potrzebowali wrogów, by uzasadnić klęski w dziedzinie gospodarki. Nie wystarczało straszenie atomową zagładą, stonką ziemniaczaną czy ziomkostwa mi z RFN-u dążącymi do oderwania Ziem Odzyskanych. Konieczne były też symbole wykazujące konsumpcjonizm i zgniliznę zachodniego świata, które jednocześnie potwierdzały moralną wyższość socjalizmu. Postępowano zgodnie z zasadą sprecyzowaną przed laty przez ministra propagandy Trzeciej Rzeszy, Josepha Goebbelsa, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą.
Spośród popularnych na Zachodzie artykułów spożywczych wybór komunistów padł na coca-colę i gumę do żucia. Napój był jednym z symboli Stanów Zjednoczonych, a z powodu globalnej ekspansji ogłoszono go forpocztą imperializmu. Natomiast gumę uznano za przejaw dekadencji, gdyż bezcelowe żucie miało stanowić dowód ogłupienia zachodnich konsumentów. Przy okazji podpierano się opiniami lekarzy, którzy straszyli efektami sięgania po gumę: przerośniętą szczęką oraz problemami gastrycznymi z wrzodami żołądka na czele.
Przyniosło to odwrotne efekty i guma do żucia stała się jednym z symboli wolnego świata zza żelaznej kurtyny. Do Polski trafiała nielegalnie i w homeopatycznych ilościach, ale już w 1970 roku ruszyła jej oficjalna produkcja w przedsiębiorstwie Odra w Brzegu. Z linii japońskiej firmy Lotte schodziła guma do żucia w kostkach, a opakowania ozdabiały wizerunki Bolka i Lolka, bohaterów popularnej PRL-owskiej kreskówki.
Kończyła się właśnie epoka Władysława Gomułki, zajadłego przeciwnika zachodnich fanaberii konsumpcyjnych, i zapewne dlatego władze wydały zgodę na produkcję amerykańskiego wynalazku. W otoczeniu towarzysza Wiesława nikt już nie zwracał uwagi na podobne drobiazgi, gdyż chwiał się dotychczasowy układ polityczny i niebawem miało dojść do wymiany ekipy rządzącej.
Gumę balonową z Brzegu oferowano w dwóch smakach: pomarańczowym i owocowym. Choć były w miarę miękkie i łatwe do żucia, nie udawało się robić z nich balonów, gdyż w trakcie nadmuchiwania pękały, oblepiając twarz użytkownika. Były jednak o wiele lepsze od listków, które od połowy lat siedemdziesiątych sprzedawano w kioskach Ruchu, sklepach spożywczych i na targowiskach. O ich smaku – oficjalnie owocowy i miętowy – nie warto wspominać. Był bowiem bardzo neutralny, a wyjątkowo twarda guma po kilkunastu minutach traciła wszystkie walory.
Z upływem czasu na rynku pojawiały się kolejne produkty, ale król mógł być tylko jeden: Donald Buble Gum, czyli guma balonowa zwana w Polsce donaldówą, donaldem lub balonówą. Produkowała ją holenderska firma Ma ple Leaf B.V., a donaldy okazały się jej największym sukcesem komercyjnym. W Polsce guma cieszyła się ogromnym powodzeniem nie tylko ze względu na walory smakowe, ale przede wszystkim dlatego, że w końcu można było ro bić ogromne balony. Do tego dochodził jeszcze intensywny, bardzo apetyczny zapach. Przesiąknięte było nim całe opakowanie, łącznie z historyjką obrazkową załączaną do każdego egzemplarza. Króciutkie komiksy opowiadały o przygodach Kaczora Donalda, Daisy, Myszki Miki oraz psów Goofy’ego i Pluto. W pierwszej serii pochodzącej z lat siedemdziesiątych odcinków było 108, a w drugiej, późniejszej o dekadę – 103. Każdy z nich stanowił zamkniętą całość i raczej nie miał wiele wspólnego z filmami Disneya (firma kupiła prawa do wizerunków postaci). Szczególnie Kaczor Donald w niczym nie przypominał ekranowego nerwusa i cwaniaka, prezentował się raczej jako dobrotliwy fajtłapa.
Komiksy były dla młodych konsumentów równie ważne jak sama guma – kolekcjonowano je i wymieniano się z innymi. Wśród młodych ludzi donaldowe historyjki funkcjonowały wówczas wręcz jako twarda waluta przewyższająca inne domowe zbiory.
Była to twarda waluta dosłownie i w przenośni, gdyż początkowo balonówki można było nabyć wyłącznie w pewexach. Potem, dzięki indywidualnemu importowi (nie do końca legalnemu), zaczęły się pojawiać w prywatnych sklepikach czy budkach warzywnych. Cena była jednak zaporowa i w pierwszej połowie dekady Edwarda Gierka wynosiła aż dwadzieścia złotych za sztukę (średnia krajowa w 1973 roku – 3184 złote).
Taki wydatek stanowił poważny uszczerbek dla kieszonkowego otrzymywanego od rodziców, dlatego każdą gumę żuło się nieprawdopodobnie długo (dwa, trzy dni, a na noc odkładało się do szklanki). Sposobem na przedłużenie smaku było przegryzienie donalda landrynką. Niezwykle modne stało się też farbowanie gum podczas żucia. Niektórzy używali do tego nawet farb plakatowych (!), chociaż najbardziej popularnym sposobem było żucie razem z gumą fragmentu rdzenia kredki. Osiągano w ten sposób zróżnicowane i czasami szokujące efekty kolorystyczne, chociaż najbardziej ceniony był jasny róż. Wówczas obserwatorom mogło się wydawać, że użytkownik trzyma w ustach nową gumę, gdyż w latach siedemdziesiątych właśnie taki kolor miała balonówka w pierwszych minutach żucia. Wszak mało kto mógł sobie pozwolić codziennie na świeżego donalda…
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sławomira Kopra i Mariusza Muchy „PRL od kuchni” bezpośrednio pod tym linkiem!
W latach osiemdziesiątych zmieniono kolor gumy, stała się kremowa, a tym samym jeszcze bardziej podatna na barwienie. Była produkowana do 2003 roku, aż do likwidacji firmy. Obecnie na rynku ponownie można nabyć Donald Buble Gum – tym razem od tureckiego producenta ze Stambułu, Maple Leaf Gida Ltd. To zdecydowanie gorszy wyrób, dość twardy, o smaku podobnym do oryginału, ale jednak nie tak intensywnym. Jeden z autorów (M.M.) zgłosił się na ochotnika do przetestowania wyrobu. Orzekł, że być może guma rzeczywiście przypomina oryginał. Ale balonów nie mógł robić, chociaż kiedyś był w tym mistrzem. Całość bardziej jest podobna do gumy Turbo i niewiele zmienia fakt, że do tureckich donaldów także dołączane są historyjki obrazkowe. Ich wykończenie pozostawia bowiem wiele do życzenia – papier bywa nierówno przycięty, a szata graficzna nie zachęca.
W pewexach można było też nabyć ikoniczne gumy Wrigley’s Spearmint lub Juicy Fruit w opakowaniach po dziesięć listków. Były znacznie rzadsze od donaldów, a za największe efekciarstwo uchodziło wyjęcie paczki gumy z kieszeni kurtki dżinsowej (oczywiście z pewexu) i poczęstowanie rozmówcy. Wrigley od 1979 roku produkował również gumę Hubba Bubba – mocno owocową i nieklejącą się do twarzy podczas robienia balonów. Wprawdzie popularność w Polsce zdobyła dopiero w latach dziewięćdziesiątych, ale dzięki prywatnemu importowi poznano ją nad Wisłą już dekadę wcześniej.
Dużym uznaniem cieszyły się także gumy w kształcie kolorowych kulek przywożone z Węgier. Były smaczne, soczyście owocowe, ale nietrwałe. Mimo niedoskonałości (nie dawało się z nich robić balonów) – jako tanie i łatwo dostępne – zostały zaakceptowane przez najmłodszych użytkowników. W sklepach można było także zakupić jugosłowiańskie gumy w kształcie papierosa z wyraźnie zaznaczonym ustnikiem. Produkt nazywał się Imperial i sprzedawano go na sztuki.
Gumę do żucia przywożono nielegalnie również z NRD, a jeden z autorów (S.K.) osobiście był świadkiem tego procederu. Na początku lat siedemdziesiątych jego ojciec przez kilka miesięcy pracował na kontrakcie w Plauen w pobliżu granicy z RFN. Razem z matką odwiedzali go regularnie, co przerodziło się w eskapady handlowe. Ostatecznie nie bez powodu Polaków nazywano Fenicjanami Europy Wschodniej. Zwłaszcza matka autora przejawiała duże zdolności w tej dziedzinie. Przywoziła do kraju niemieckie produkty odzieżowe i kosmetyki, dbając, by – zgodnie z przepisami – ich liczba była akceptowana przez celników. Zawsze dobierała jednak dwie nadprogramowe sztuki przeznaczone do konfiskaty na granicy. Dzięki temu zadowoleni z łupu celnicy nie szukali już dalej, a szczególnie nie zwracali uwagi na jej torebkę. I całe szczęście, bo tę po brzegi wypełniały gumy do żucia w formie kulek lub groszków. Torebka była tak ciężka, że dziesięcioletni wówczas autor w ogóle nie mógł jej podnieść. Komplet gum w całości odkupywał zaprzyjaźniony właściciel niewielkiego sklepiku, a produkty odzieżowe wędrowały do jednego z większych zakładów w Warszawie, gdzie zaopatrywali się w nie pracownicy. Proceder był tak intratny, że nawet po zakończeniu zagranicznej pracy ojca dzielna rodzicielka jeszcze wielokrotnie jeździła wraz z synem do Plauen. Być może dlatego autor do dzisiaj nie lubi gumy do żucia, gdyż zawsze będzie mu się kojarzyła z potwornie ciężką torebką matki.
Handel prywatny oferował także gumy rozpuszczalne Mamba, które bardziej przypominały cukierki owocowe niż produkt do żucia. Nie można było kupować ich na sztuki, a w jednym opakowaniu znajdowało się osiem egzemplarzy o wybranych losowo smakach. Podobnie było z gumami Maoam (również osiem sztuk w opakowaniu), a ich spożycie zajmowało zaledwie kilka minut. W czasach niedoborów rodzice jednak je wydzielali – pociechy dostawały na ogół jedną sztukę dziennie.
Ze schyłkowym okresem PRL-u kojarzy się również brzoskwiniowa guma Turbo (od tureckiej firmy Kent), która – podobnie jak Hubba Bubba – wielką popularność w naszym kraju osiągnęła w latach dziewięćdziesiątych, zwłaszcza wśród męskiej części młodej klienteli. Dołączane do opakowań historyjki prezentowały bowiem zdjęcia aut z różnych segmentów – od miejskich po supersportowe bolidy. Każda miała swój numer, a właściciel gumy zyskiwał dostęp do szczegółów technicznych prezentowanego samo chodu, takich jak pojemność silnika czy prędkość maksymalna. One także cieszyły się uznaniem młodocianych kolekcjonerów
