Najpotężniejsza organizacja przestępcza II RP. Trzęśli całym Wilnem
Grupa mężczyzn stała przy kramiku rzeźnika w dzielnicy żydowskiej. Rozmawiali z ożywieniem w jidysz. Naraz rozległy się strzały. Jeden z mężczyzn, trafiony trzema kulami rewolwerowymi, padł na chodnik i po chwili skonał. Przechodzący w pobliżu ludzie zdawali się być kompletnie tym niezainteresowani. Życie w Wilnie toczyło się nadal, jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło. Sprawcy wycofali się bez pośpiechu.
Nie byli zwyczajnymi zabójcami. Wykonywali wyrok dintojry (normalnie sądu rabinackiego w gminie żydowskiej, tutaj samozwańczego sądu złodziejskiego – przyp. red.). Należeli do najpotężniejszej organizacji przestępczej w II RP. W pewnym okresie działalności gang zrzeszał ponad tysiąc członków: oszustów, złodziei, bandytów, płatnych morderców, fałszerzy pieniędzy, handlarzy, paserów. Drżało przed nimi całe Wilno. Zajmowali się ściąganiem haraczy od kupców i przedsiębiorców, grubszymi napadami rabunkowymi, szantażem, porwaniami dla okupu – nie gardzili żadnym rodzajem przestępczego rzemiosła. Nielojalnych członków kierownictwo „syndykatu zbrodni” karało śmiercią. Czuli się bezkarni, wielu policjantów było na ich żołdzie. Mówiono o nich „wileńska cosa nostra”. Mieli zresztą zażyłe kontakty z amerykańskimi mafiozami.
Różnie się nazywali: Bracia Ćmy, Bractwo Niesienia Pomocy, Rycerze Złotego Sztandaru. Do historii przeszli jako Bruderferajn, czyli Związek Braci.
W ciemnych zaułkach Nowogródzkiej
Za carskich czasów dzielnica Nowogródzka była, niczym getto lub strefa zadżumionych, oddzielona rogatką od reszty miasta. W zaułkach starych, obskurnych domów, w bramach i na podwórzach mieszkało zło. Zbrodnia i występek, na podobieństwo wampirów, ożywały po zachodzie słońca.
Po zapadnięciu zmroku krew lała się strumieniami, wsiąkała w bruk chodników i spływała rynsztokami. Ciszę rozdzierały okrzyki bólu, wściekłości, błagania o zmiłowanie. Dzielnicę Nowogródzką niemal w całości zasiedlały różnego pochodzenia męty społeczne: złodzieje, szulerzy, lichwiarze, mordercy, wszelcy dewianci. Nikt porządny nie zapuszczał się w te strony, bo mógł już nie wrócić do domu. Nawet policjanci bali się w pojedynkę przekraczać linię odgraniczającą świat jasności i normalnego życia od świata mroku i śmierci. Co jakiś czas urządzano zmasowane obławy na opryszków, ale ci, doskonale uzbrojeni i nie przebierający w środkach, nie wahali się odpowiadać ogniem na ogień. W rezultacie krwawych potyczek policji z przestępcami mnóstwo zajęcia mieli lekarze pogotowia ratunkowego, jak również grabarze.
Szczególnym miejscem w tej enklawie bezprawia był zbieg ulic Nowogródzkiej i Archangielskiej. Na parterze narożnego domu mieściła się knajpa, prowadzona przez pewną „damę”, znaną w tutejszych kręgach jako Sońka Złota Rączka. Przezwisko było swoistym hołdem dla złodziejskich umiejętności Sońki. W dziedzinie kradzieży kieszonkowych nie miała sobie równych w całym Wilnie. Jej długie, zręczne palce w ułamku chwili potrafiły „skroić frajerowi portfel” lub „zakosić mu zegarek”. Jako kobieta przedsiębiorcza zainwestowała zyski z kradzieży kieszonkowej w przybytek na rogu Nowogródzkiej i Archangielskiej.
Knajpa była jak knajpa. Właścicielka oszczędzała na środkach czystości, więc podłoga, kontuar i stoliki lepiły się od brudu, na porządne oświetlenie też żałowała pieniędzy. Ale goście tego lokalu nie należeli do wybrednych. Nie przeszkadzał im zaduch, muchy i mdłe światło. Była zimna wódka, piwo z beczki, na zakąskę śledź i wędzona kiełbasa. Czego chcieć więcej?
Za dnia w knajpie panował względny spokój, było pustawo i sennie. Prawdziwe życie zaczynało się wraz z nastaniem wieczora. Formalnie lokal był już zamknięty, ale nie dla swoich. Sala zapełniała się osobnikami, którzy samym wyglądem mogliby straszyć nie tylko niegrzeczne dzieci, ale i dorosłych. U Sońki zbierał się cały kwiat dzielnicy, choć właściwszym określeniem byłby chwast. Dzielono łupy, upłynniano je paserom, opracowywano plany kolejnych skoków i opijano pomyślnie zakończoną robotę. Często i gęsto dochodziło do nieporozumień, wyjaśnianych za pomocą noża i rewolweru. Wtedy Sońka nakazywała posługaczkom przynieść ze studni wody, wziąć szmatę i zmyć krew rannych bądź zabitych.
Wszyscy będą nam płacić!
W takiej atmosferze narodziła się idea powołania organizacji gangsterskiej, która z jednej strony trzymałaby w ryzach cały ten bandycki półświatek, z drugiej natomiast czerpałaby z tego zyski. Pewnej mroźnej styczniowej nocy 1911 roku w knajpie spotkała się grupa doświadczonych recydywistów, cieszących się dużą estymą w dzielnicy. Pomysł stworzenia syndykatu przestępców wileńskich rzucili niejaki Saszka Lichtson vel Zelik Lewinson, znany jako Chana Bobkes i Aron Wójcik, pseudonim Orla Setka. Obaj byli Żydami, zajmowali się kradzieżami i bandytyzmem. Uchodzili za dobrych kolegów.
Tekst jest fragmentem e-booka „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Kup e-booka TUTAJ!
Polecamy e-book Mariusza Gadomskiego – „Kryminalne Wilno”
Książka dostępna również jako audiobook!
– Ci, którzy przystąpią do naszej organizacji, będą musieli się opłacać. Ściągniemy procent od każdej kradzieży, włamania czy napadu. Nikt się nie wykręci – przekonywał Chana Bobkes.
– I tak za darmo będą nam płacić? – Któryś z zebranych wyraził wątpliwość.
Głos zabrał Orla Setka.
– Bynajmniej nie za darmo, ale za ochronę. Będziemy im nadawać robotę, w razie wpadki znajdziemy dla nich adwokatów, a jak pójdą siedzieć, zaopiekujemy się ich rodzinami. To jest warte składki.
– A jak mimo to nie zechcą płacić?
Lewinson i Wójcik spojrzeli rozbawieni na siebie, a potem na pozostałych takim wzrokiem, że odpowiedź na pytanie, co się zrobi z opornymi, była zbędna.
Jeszcze przez tydzień trwały burzliwe narady, a gdy już uzgodniono wszystkie szczegóły i wymyślono dla organizacji nazwę Bruderferajn, zaczęto wprowadzać w życie poczynione ustalenia. Początki wileńskiej mafii były skromne, ot, kilkunastu złodziei wspólnie dokonywało kradzieży i dzieliło się zyskami. Grupie brakowało karności, nie opracowano jednolitego trybu postępowania wobec niesubordynowanych, nie obowiązywał jeszcze hierarchiczny system członkostwa. Na razie obawiano się wypłynięcia na szerokie wody przestępczości i skupiano na drobnicy, typu uprowadzenie konia wieśniakowi na targu, szantaż na niewielką skalę czy włamanie do sklepu.
Ale wraz z upływem czasu Związek Braci rósł w siłę. Popełniali coraz poważniejsze przestępstwa, ściągali haracze od kupców, restauratorów i przedsiębiorców w zamian za „ochronę”. U tych, którzy nie chcieli z nimi współpracować, podkładali ładunki wybuchowe, korumpowali policję. Od czasu do czasu urządzali skok na jubilera lub transport kolejowy. Ponadto czuwali nad ładem i porządkiem we własnych szeregach. Wzorując się na amerykańskich gangsterach (szczególnie na Czarnej Ręce, poprzedniczce cosa nostry) i poniekąd też na strukturze legalnych przedsiębiorstw, powołali pięcioosobowy zarząd. Na prezesa wybrano Lichtsona vel Lewinsona. Zastępcą został Aron Wójcik. Zależało im, by do Bruderferajn przystępowało jak najwięcej miejscowych przestępców. Werbunek odbywał się więc niejako pod przymusem. Nie darowano nikomu, nawet kilkunastoletnim złodziejaszkom, ściągającym towar straganiarzom na targu. Wszak od każdej dokonanej przez nich kradzieży przywódcy mieli zysk.
Przyjęcia nowych członków miały charakter rytuału. Co prawda, nie wymagano od nich, jak w mafii sycylijskiej, spalenia obrazka Matki Boskiej, musieli jednak złożyć przysięgę na życie rodziny, że będą posłuszni wszelkim rozkazom i nie zdradzą nikomu powierzonych im tajemnic.
Pięciu dżentelmenów z zarządu, było de facto panami życia i śmierci w Wilnie. Zasiadali w sądzie złodziejskim, który wyrokował w sprawach związanych z podziałem łupów, kłótni i porachunków między członkami, sprzeniewierzeniem funduszy związkowych i przypadkami denuncjacji. Wyrok dintojry nie podlegał żadnej apelacji. Trzeba go było przyjąć z godnością.
By się nie pogubić w ogromnej ilości zadań administracyjnych, w domu Lichtsona-Lewinsona przy ulicy Zawalnej urządzono kancelarię. Prowadzono w niej kartoteki kupców, od których ściągano haracze, księgowano wpływy od członków organizacji i udzielano porad prawnych rodzinom aresztowanych. Ci, którzy znajdowali się w trudnej sytuacji, mogli liczyć na sutą zapomogę od związku. Chociaż Bruderferajn była organizacją przestępczą, miała swój honor. Zabijano tylko w wyjątkowych sytuacjach, w czasie napadów rabunkowych oddawano strzały w powietrze, okazywano szacunek kobietom i osobom starszym. Nigdy nie krzywdzono dzieci. W kancelarii zawsze panował gwar, hałas niewątpliwie docierał do prywatnego mieszkania prezesa. Nie złościł się, że zakłócano mu spokój. Dobiegający rwetes był dla niego najpiękniejszą melodią. W domu przy Zawalnej Lewinson prowadził też piwiarnię, która była jego oficjalnym źródłem dochodów.
To nie są żarty, proszę szanownego pana…
W pewnym okresie liczba członków Bruderferajn przekroczyła tysiąc. Z taką armią przywódcy mogli sobie pozwolić praktycznie na wszystko. Szczególnie dawali się społeczeństwu we znaki w okresie I wojny światowej i w pierwszych powojennych latach.
Na krótko przed ewakuacją z Wilna wojsk rosyjskich, we wrześniu 1915 roku, jeden z zamożniejszych kupców, niejaki Polakow, postanowił wyjechać w głąb Rosji, by tam robić interesy. Na kilka dni przed podróżą, gdy pozałatwiał w Wilnie wszystkie sprawy i był spakowany, otrzymał list. Autorzy podpisali się jako Bracia Ćmy. W uprzejmej, ale kategorycznej formie zażądali od niego okupu w wysokości 3 tysięcy rubli. Kazali mu przygotować pieniądze na następny dzień.
Polakow uznał to za głupi żart i wyrzucił list do śmieci. Tego samego wieczora, gdy siedział przy otwartym oknie, padły w jego kierunku strzały. Kule utkwiły w ścianie, kilka centymetrów od głowy kupca. Nazajutrz przyszedł kolejny list. Bracia Ćmy wyjaśniali, że było to ostrzeżenie. Jeśli nie zapłaci okupu, następne strzały będą celne. „Niech więc szanowny pan przyszykuje gotówkę, po którą zgłosi się zaufany człowiek. Nie chce pan wiedzieć, co się stanie w przypadku odmowy spełnienia naszej prośby”.
Tekst jest fragmentem e-booka „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Kup e-booka TUTAJ!
Polecamy e-book Mariusza Gadomskiego – „Kryminalne Wilno”
Książka dostępna również jako audiobook!
Groźba przestraszyła Polakowa, ale nie skłoniła go do zapłaty okupu. Poinformował o wszystkim policję, która urządziła kocioł w jego mieszkaniu. O godzinie dziewiątej po pieniądze przyszedł „zaufany człowiek” i został aresztowany. Podczas przesłuchania próbowano dowiedzieć się, kto mu zlecił to zadanie. Ale wysłannik Bruderferajn nie chciał powiedzieć. Tłumaczył się, że jakiś nieznajomy mężczyzna zaczepił go na ulicy, dał mu kilka rubli i list, z którym kazał pójść do Polakowa, a następnie wrócić z odpowiedzią w to samo miejsce. Jego wyjaśnienia policja włożyła między bajki, mężczyzna został oddany pod sąd polowy, a następnie rozstrzelany. Jednak sprawa się nie zakończyła. Tego samego dnia w mieszkaniu Polakowa wybuchła bomba, ciężko zraniła kupca i jego syna, a ich dom został po części zniszczony.
To była mała próbka, do czego zdolny jest Związek Braci, jeżeli ktoś nie spełnia jego żądań i ma za długi język. Natomiast w przypadku podjęcia z nimi „współpracy”, płacący haracz mogli spać spokojnie. Bracia dbali, by siedziby firm ich przyjaciół nie były okradane. Złodzieje, którzy mimo ochrony decydowali się na takie szaleństwo, byli bezwzględnie ścigani i karani przez organizację. Poszkodowani za drobną opłatą mogli też odzyskać utracone towary.
Wszystko się kiedyś kończy
W najlepszych swoich latach Bruderferajn nie ograniczał się do działalności przestępczej. Zdobywane bezprawnie pieniądze próbowano prać, inwestując je w legalne przedsięwzięcia. Wileńska mafia weszła też w dobroczynność. Skoro ich koledzy z Sycylii i Chicago łożą na ochronki i domy starców, to czemu nie pójść w ich ślady i nie zasłużyć na ciepłe słowa od biednych i nieszczęśliwych? Przy organizowaniu przedstawień teatralnych, zabaw tanecznych i festynów, z których dochody przeznaczano dla ubogiej ludności, związek występował jako Bracia Miłosierdzia.
Jednak nic nie trwa wiecznie, a eldorado Bruderferajn skończyło się w latach 20. ubiegłego wieku. Kres organizacji nie nastąpił bynajmniej za sprawą policji, która wciąż otrzymywała za milczenie swoją dolę, lecz z winy zbuntowanych członków. Twardy kurs zarządu związkowego nie wszystkim odpowiadał. Jednostki niepokorne zaczęły się domagać większej niezależności. Co tam opieka, co tam najlepsi adwokaci w sądzie, jeśli o wszystkim decyduje pięciu ważniaków rezydujących na Zawalnej…
Przywódcą buntowników był złodziej Elka Gurwicz, z racji swojego wzrostu zwany Wysokim. Okradał firmy, będące pod ochroną Braci, nie płacił składek członkowskich, wszelkie zakazy i nakazy przywódców ignorował. Przestrzegano go, że igra z ogniem.
– Źle to się dla ciebie skończy, Wysoki. Nie darują ci tego, zgaszą cię jak świeczkę – mówili mu życzliwi.
– E tam, tych kilku buców, którzy ubzdurali sobie, że rządzą miastem? To ja ich zgaszę, przekonacie się!
Zarząd początkowo lekceważył pogróżki Gurwicza. Niech sobie pokrzyczy, tyle jego. W końcu jednak sprawy zaszły za daleko i postanowili się z nim rozprawić. Odbyła się dintojra, zapadł wyrok. W zasadzie Wysoki był już trupem…
To jego załatwili przy jatkach żydowskich. W sprawie zbrodni popełnionej w biały dzień, na oczach wielu świadków policja wszczęła śledztwo, ale szło ono ślamazarnie, bo przecież każdy stójkowy w Wilnie wiedział, kto za nią stał. Więcej determinacji okazali stronnicy Gurwicza. Wkrótce po jego pogrzebie na świeżym jeszcze grobie urządzili w nocy libację alkoholową, w trakcie której zaprzysięgli organizacji zemstę.
Otwarta wojna nie wchodziła w grę, byli za słabi. Wybrali inny sposób zniszczenia wrogów. Sporządzili listę policjantów, którzy nie byli opłacani przez Bruderferajn, i zasypali ich anonimami obciążającymi Braci. Podali nazwiska, adresy, sumy pieniędzy, jakie zarząd zgarniał w ramach „ochrony”, przedstawili zdjęcia, podpisy. Wszystko wyszło na światło dzienne.
To był straszliwy cios. W połowie 1924 roku policja dokonała masowych aresztowań członków organizacji. Za kratami znalazł się cały zarząd, z Lewinsonem i Wójcikiem na czele. Proces Braci w Sądzie Okręgowym w Wilnie był olbrzymią sensacją. Sale rozpraw pękały w szwach, zjechali dziennikarze z całej Polski. Mimo zaangażowania przez oskarżonych renomowanych obrońców zapadły wyroki skazujące. Chociaż niezbyt surowe – bo cóż znaczyło kilka lat więzienia (3–7 lat) wobec niezliczonej ilości zbrodni Bruderferajn – można było jednak powiedzieć, że sprawiedliwości stało się zadość. W Wilnie zapanował spokój.
Tekst jest fragmentem e-booka „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Kup e-booka TUTAJ!
Polecamy e-book Mariusza Gadomskiego – „Kryminalne Wilno”
Książka dostępna również jako audiobook!
Dawni przyjaciele, teraz śmiertelni wrogowie
Po odsiedzeniu wyroków członkowie gangu wrócili do gry. Próbowano wskrzesić Bruderferajn, ale, jak wiadomo, nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Nastały inne czasy, policja działała teraz sprawniej, nie była tak łasa na łapówki od przestępców jak kiedyś, a przywódcy – już nie najmłodsi, zmęczeni pobytem w więzieniu – nie mieli dość siły i energii, aby rządzić starymi metodami.
Ponadto Lewinson i Wójcik, niegdyś serdeczni przyjaciele i zgodni wspólnicy, stali się śmiertelnymi wrogami. Obwiniali się nawzajem o doprowadzenie organizacji do upadku, kłócili się o zyski i o strefy wpływów. Działali teraz osobno. Dawny prezes Bruderferajn Chana Bobkes założył nowy gang, który nazywał się Rycerze Złotego Sztandaru, natomiast były wiceprezes Orla Setka kontynuował tradycje i zwyczaje Związku Braci. Obie grupy pałały do siebie nienawiścią i zwalczały się wszelkimi sposobami. Prowokacja, donos, zasztyletowanie w ciemnej ulicy – to była ich broń.
W połowie 1931 roku doszło do głośnego zamachu na życie Arona Wójcika i jego rodziny. Podczas przypadkowej rewizji u niego w mieszkaniu policja znalazła w popielniku pieca dwanaście granatów ręcznych francuskiej produkcji! Gdyby doszło do wybuchu, cały dom wraz ze wszystkimi jego mieszkańcami wyleciałby w powietrze. Policja nie miała dowodów, że to robota ludzi Lewinsona, ale któż inny mógłby pragnąć tak straszliwej zemsty…
Zgoda buduje, niezgoda rujnuje – wojna prowadzona przez oba wrogie ugrupowania jednych i drugich wyniszczała. Interesy potężnych niegdyś bossów kulały. Być może ich dalsza działalność utonęłaby w mroku zapomnienia, gdyby pewnego dnia na początku 1932 roku Zelika Lewinsona nie odwiedził nieoczekiwany gość.
Był to jego znajomy z dawnych lat, niejaki Berek Krawiec. Jako jeden z nielicznych członków Bruderferajn nie został złapany przez policję. Wyjechał do USA, osiedlił się w Chicago i zaoferował swoje bandyckie usługi samemu Alowi Capone. Długoletni ojciec chrzestny cosa nostry, słynny człowiek z blizną, przydzielił go do sekcji wymuszeń i szantaży. Ponoć wysoko cenił umiejętności polskiego Żyda i uważał go za przyjaciela.
W wyniku policyjnego nalotu Krawiec został aresztowany, a następnie sąd skazał go na kilka lat więzienia. Po odzyskaniu wolności nie mógł pozostać w USA. Amerykański rząd deportował go do Polski. Krawiec wrócił do rodzinnego Wilna, skontaktował się z Chaną Bobkesem i oznajmił mu, że ma na oku świetny interes. Chciałby go zrealizować z Lewinsonem.
– Cóż to za interes? – zapytał tamten.
– Porwiemy bogatego dzieciaka i weźmiemy za niego okup.
– Już mi to kiedyś proponowałeś. – Brak entuzjazmu w głosie Lewinsona wskazywał, że nie pochwala pomysłu przyjaciela.
– Tak, pamiętam. Ale nie byliśmy wtedy gotowi do takiej akcji.
– A teraz jesteśmy?
– Teraz zrobimy ją po amerykańsku.
Lewinson cienko ostatnimi czasy prządł, toteż wysłuchawszy Berka, zgodził się na udział w kidnapingu.
Ostatni akord Bruderferajn
Porwanie po amerykańsku poprzedziły gruntowne przygotowania, polegające na wytypowaniu dziecka do uprowadzenia, rozpoznaniu terenu działania oraz wybraniu odpowiednich ludzi do tej roboty.
Zdecydowali się porwać ośmioletniego syna Zelika Lejbowicza, dyrektora i współwłaściciela lombardu Kresowia. Wybór na to dziecko padł z dwóch powodów. Po pierwsze, dochody jego ojca, uznawanego za jednego z najbogatszych mieszkańców Wilna, gwarantowały szybkie zgromadzenie okupu, po drugie, mały Josele był ukochanym dzieckiem swoich rodziców, jedynakiem. Było więc pewne, że zrobią wszystko, by go odzyskać.
Przez dwa tygodnie chodzili za chłopcem, poznali rozkład jego dnia i szkołę, do której uczęszczał, a nawet zawarli z nim znajomość, nie zdradzając rzecz jasna, kim są.
Porwanie zaplanowali na 26 lutego 1932 roku. Tego dnia padał śnieg. Około południa, po zakończonych lekcjach, synek Lejbowicza wyszedł ze szkoły z dwoma kolegami. W tym momencie podjechały do nich sanie. Woźnica i towarzyszący mu mężczyzna przywitali się z Josele jak ze starym znajomym i powiedzieli, żeby wsiadał do sań. Chłopiec uśmiechnął się radośnie. Znał tych dwóch miłych panów, już raz, bodaj przed tygodniem, byli pod szkołą i przewieźli go saniami. Ale była frajda!
– Czy moi koledzy też mogą się przejechać? – zapytał.
– A niech wsiadają, miejsca jest dość – odpowiedzieli zachęcająco mili panowie.
Tekst jest fragmentem e-booka „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Kup e-booka TUTAJ!
Polecamy e-book Mariusza Gadomskiego – „Kryminalne Wilno”
Książka dostępna również jako audiobook!
Woźnica rzucił do konia „wio”, sanie raźno potoczyły się po zaśnieżonych ulicach Wilna. Drugi mężczyzna spytał troskliwie chłopców, czy im nie zimno. Lepiej niech się przykryją kocami, które są w saniach.
Miłymi panami byli ludzie Zelika Lewinsona: Rubin Kantor i Aba Witkin. Wozili chłopców przez dwie godziny po różnych częściach miasta. W okolicy ulicy Tyzenhauzowskiej Kantor zatrzymał sanie, po czym zwrócił się do kolegów Josele.
– Niech no kawalerowie skoczą dla mnie po papierosy. – Wyjął portmonetkę i dał im 50 groszy. – Za resztę kupcie cukierków.
Wytłumaczył chłopcom, do którego sklepu powinni pójść, a kiedy się oddalili, lekko smagnął konia batem i sanie ponownie ruszyły.
– Nie poczekamy na nich? – zdziwił się mały Lejbowicz.
– Spokojna głowa, paniczu – powiedział Witkin z uśmiechem. – W sklepie pewnie jest kolejka. Zanim wrócą, zdążymy zrobić jeszcze kilka rundek.
Wjechali w ulicę Rudnicką. Przy posesji numer 47 woźnica zatrzymał się i powiedział do chłopca, że wynikł mały problem. Sanie się zepsuły, nic poważnego, łatwo je zreperuje, ale naprawa potrwa z pół godziny.
– Tak się składa, że mieszkają tu nasi znajomi. Lepiej, żeby kawaler poszedł do nich się zagrzać – powiedział.
– Chodź, chłopcze, zaprowadzę cię. – Witkin wziął Josele za rękę.
W mieszkaniu było ciepło i przytulnie. Uprzejma gospodyni zaproponowała dziecku herbatę z malinami. W domu przy Rudnickiej chłopiec miał być przetrzymywany do czasu powiadomienia jego rodziców o uprowadzeniu.
Koledzy Josele byli rozczarowani, że na nich nie poczekali. Wieczorem przyszli do niego z pretensjami. Ale go nie zastali. Lejbowiczowie, zaniepokojeni nieobecnością syna, wpadli w popłoch, gdy dowiedzieli się o „miłych panach” z saniami. Byli nieomal pewni, że Josele został porwany dla okupu. Zanim cokolwiek przedsięwzięli, posłaniec przyniósł im list, który potwierdzał ich domysły. Porywacze zażądali za uwolnienie dziecka 15 tysięcy złotych. Napisali, że w osobnym liście poinstruują ich o sposobie przekazania okupu. Zabronili im powiadamiać policję o porwaniu. Ostatnie zdanie w liście brzmiało złowrogo: „Jeśli państwo to zrobicie, nie zobaczycie więcej Josele”.
Pomimo groźby Zelik Lejbowicz zwrócił się o pomoc do wydziału śledczego. Na podstawie podanego przez rodziców porwanego dziecka rysopisu posłańca, który dostarczył im list, policja zatrzymała Stefana Jankuna, niegdyś członka groźnego gangu Rysia. Jankun wszystkiego się wyparł, twierdził, że nie nosił do Lejbowiczów żadnego listu, musiał zostać pomylony z kimś innym. Policja go wypuściła, ale wysłała za nim ubranych po cywilnemu wywiadowców. Mężczyzna doprowadził ich do głównej siedziby Rycerzy Złotego Sztandaru. Aresztowano całą wierchuszkę bandy, między innymi Lewinsona i Krawca.
Rubin Kantor, dowiedziawszy się o wpadce, by nie dopuścić do znalezienia chłopca przez policję w melinie na Rudnickiej – to by ich do reszty pogrążyło – zabrał go do mieszkania krewnej Lewinsona, Basi Kluger, przy ulicy Ponarskiej. Ale i tam Josele nie zagrzał miejsca. Porywacz zawiózł go wkrótce pod nowy adres, do meliny przy ulicy Piłsudskiego. Wykonywał polecenia bandy, która po aresztowaniu hersztów zastanawiała się nad dalszymi posunięciami. W nocy na nadzwyczajnym zebraniu ustalili, że w związku z rozwojem wypadków trzeba zrezygnować z okupu i oddać dziecko rodzicom.
Znowu podjął się tego Rubin Kantor, jako że chłopiec nie bał się go i do pewnego stopnia mu ufał. Zawiózł Josele na ulicę Wielką i tam go pozostawił. Nad ranem malec, ku radości rodziców, cały i zdrowy wrócił do domu.
Epilog
Proces porywaczy ruszył latem 1932 roku. Oskarżeni nie przyznawali się do winy, próbowali zrzucić odpowiedzialność za kidnaping na… gang Arona Wójcika. Fakt faktem, niektórzy ludzie Lewinsona byli wcześniej na usługach konkurencji. Wyroki zapadły 26 listopada. Znowu nie były one przesadnie surowe.
Sąd Okręgowy w Wilnie uznał Zelika Lewinsona winnym podżegania do uprowadzenia dziecka Lejbowiczów, Rubina Kantora i Abę Witkina zaś za bezpośrednich sprawców przestępstwa. Każdego z nich skazał na cztery lata więzienia oraz na grzywnę. Berek Krawiec został uniewinniony z braku dowodów. Odpowiedzialności nie poniosły zamieszane w porwanie Gienia Kantorowa i Basia Kluger.
W kilka tygodni po rozprawie na rogu Niemieckiej i Wielkiej syn Zelika Lewinsona napotkał przez przypadek syna Arona Wójcika. Nastąpiła zmiana pokoleniowa i teraz oni kierowali konkurującymi ze sobą bandami. Nienawidzili się równie mocno jak ich ojcowie. Doszło między nimi do bójki. Wójcik, lepiej zbudowany i silniejszy niż Lewinson, odparowawszy jego cios, chciał przejść do ataku, lecz przeciwnik ukrył się za kioskiem z gazetami. W rezultacie pięść Wójcika grzmotnęła w szybę kiosku; wątła budka się przewróciła, przygniotła napastnika i sprzedawcę inwalidę. Czy był to początek nowej wojny gangów – nie wiadomo. Zdarzenie miało raczej wymiar humorystyczny.
Tekst jest fragmentem e-booka „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Kup e-booka TUTAJ!
Polecamy e-book Mariusza Gadomskiego – „Kryminalne Wilno”
Książka dostępna również jako audiobook!