„Nie taki diabeł straszny”, czyli defilada 15 sierpnia okiem rekonstruktora

opublikowano: 2018-08-24 12:10
wolna licencja
poleć artykuł:
Na dwa miesiące przed defiladą wydawało się, że MON wyrzuciło wszystkie ustalenia do śmietnika i zaczęło przygotowywać część historyczną od zera. Miałem mocne wątpliwości, czy to się może udać. Jak to wszystko wyszło?
REKLAMA

Zobacz też: Defilada wojskowa na Święto Wojska Polskiego „od kuchni” [galeria]

Opowiedzmy historię od początku. O planowanej wielkiej defiladzie w Święto Wojska Polskiego (i jednocześnie w roku obchodów setnej rocznicy odzyskania niepodległości) mówiono co najmniej od kilku lat. Wyobraźnię wielu osób rozpalała wizja przedsięwzięcia na niespotykaną skalę, które przebije rozmachem słynny pokaz z 1966 (na tysiąclecie Państwa Polskiego). Wiele grup zaczęło ćwiczenia jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnych przygotowań. Każdy chciał wziąć udział, każdy chciał dobrze wypaść.

Wielkie oczekiwania, duże cięcia

Wreszcie nadeszła upragniona wieść – szykujemy defiladę! I faktycznie, planowane pierwotnie stany osobowe, dobijające nawet do okolic setki osób na formację, budziły uznanie. Przy czym za niezależne oddziały uznano też te reprezentujące tak bliskie siebie okresy polskiej wojskowości, jak powstanie wielkopolskie, walki legionistów Piłsudskiego, czy wojnę polsko-bolszewicką.

Przygotowania przed defiladą (fot. Mateusz Balcerkiewicz)

Pomysł na organizację był dobry – wyznaczono koordynatorów na każdą z pięciu kolumn (wczesne średniowiecze, średniowiecze, nowożytność, okres powstań narodowych, oraz XX wiek), którzy mieli odpowiadać za stan osobowy, kontakt grup z ministerstwem i przygotowania. Do każdej defilady ćwiczy się maszerowanie i musztrę formalną, ale tym razem regularne treningi rozpoczęły się na wiele miesięcy przed wydarzeniem. Różne grupy rekonstrukcji historycznej, które miały iść w tej samej kolumnie, umawiały się nawet na wspólne ćwiczenia w kilkudziesięcioosobowych formacjach. Poziom entuzjazmu sięgał zenitu.

Nieco ponad dwa miesiące przed defiladą pojawiła się jednak wiadomość – MON obcina stany osobowe uczestniczących formacji. Niekiedy nawet o połowę, czy 70%. Nie można powiedzieć, że był to cios zupełnie niespodziewany. Już wcześniej zgrzytało na linii koordynatorzy – ministerstwo, były też problemy z komunikacją. Zakładano jednak, że to kwestia przejściowa, organizowanie defilad z perspektywy rekonstruktorów zawsze było trochę problematyczne. Po informacji o drastycznym obcięciu liczby uczestników ministerstwo znowu zamilkło, pozostawiając środowisko kipiące od domysłów, pytań i rozgoryczenia. Bo jak powiedzieć kolegom z grupy, z którymi ćwiczyło się ostatnie kilka miesięcy lub więcej, że połowa z nich robiła to na próżno? A potem dokonać selekcji „szczęśliwców” którzy jednak pójdą?

W środowisku krążyły plotki, że zaistniała sytuacja jest wynikiem cięć budżetowych. Odwołano przecież także targi zbrojeniowe (m. in. w Ostródzie), gdzie również MON zatrudniało rekonstruktorów w formie atrakcji. Po okresie dezinformacji ministerstwo znów zabrało głos i… w całości zrezygnowało z dotychczasowych ustaleń, oraz z powołanych przez siebie koordynatorów. Przygotowania historycznej części defilady rozpoczęto od zera. Kompletnego zera, to znaczy wszystkie chętne grupy musiały jeszcze raz, już bez pośredników, zgłosić chęć udziału wraz ze wszystkimi towarzyszącymi temu formalnościami.

REKLAMA
W punkcie zbiórki koło Polskiego Komitetu Olimpijskiego mieszały się mundury z wszystkich epok (fot. Mateusz Balcerkiewicz).

Bunt i rozgoryczenie

Dla dużej części środowiska było to zbyt wiele. „Skoro tak nas traktują, zrywają wszystkie ustalenia i każą teraz redukować oddziały, to nie bierzemy udziału”, „albo pójdziemy wszyscy, albo nie pójdzie nikt” grzmiały z różnych stron głosy rekonstruktorskie. Nie poszły więc na defiladzie między innymi formacje Wielkopolan, czy Legionów Polskich, nie było Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i wielu, wielu innych. Problem dotknął najmocniej kolumn XX wieku i powstań narodowych, ale i w innych epokach doszło najprawdopodobniej do mocnej redukcji.

Część grup rekonstrukcyjnych zdecydowała się zgłosić mimo wszelkich przeciwności, żeby dać coś od siebie ludziom w tym dniu i świętować razem. Jednak była to tylko blada namiastka tego, co mogło faktycznie zostać zaprezentowane. Z okresu wojny polsko-bolszewickiej poszła ostatecznie tylko moja grupa. Aby zobrazować skalę – z pierwotnej czwórkowej kolumny, mającej liczyć podobno ponad 50 osób i dodatkowo pododdział Ochotniczej Legii Kobiet, zostało 18 osób (w tym 4 z OLK), sformowanych ostatecznie w trójki, aby kolumna marszowa miała przynajmniej sensowną długość. W przededniu defilady miałem w głowię dość czarną wizję tego, jak całość obchodów będzie wyglądać.

Przed defiladą

Na porannej zbiórce na polu pod budynkiem Polskiego Komitetu Olimpijskiego wśród uczestników panowały jednak radosne nastroje. Liczba rekonstruktorów, wbrew krążącej wcześniej opinii, również okazała się całkiem imponująca. Według oficjalnych danych – około tysiąca ludzi i trzystu koni. Zgodnie z umową stawiliśmy się o godzinie 7 rano, kiedy to miała rozpocząć się rejestracja zgłoszonych uczestników. W kolejce nie do końca ubrani (lub nawet wcale) rekonstruktorzy opowiadali żarty, gawędzili, spotykali dawno niewidzianych znajomych. Defilada to jedna z tych rzadkich okazji, gdy faktycznie można porozmawiać z ludźmi z dosłownie całej Polski.

Ostatnie chwile na ćwiczenia w oddziałach i małą „rozgrzewkę” (fot. Mateusz Balcerkiewicz).

Widać było, że wśród uczestników dominują grupy, odtwarzające dawniejsze czasy. W przetrzebionym XX wieku jako duże formacje piesze udało się zaprezentować chyba tylko Batalion Stołeczny z września 1939 r. i policjantów z okresu międzywojnia. Po rejestracji każdy pędził do namiotu z prowiantem, zapewnionym przez organizatorów. Trzeba to przyznać – naprawdę sensownym. Było ciasto drożdżowe, chleb, masło, wędzony boczek, ogórki, kiełbasa, żółty ser i jabłka. Z napojów głównie woda, ale nie zabrakło też kawy i herbaty. Do tego konserwy z mięsem i z tuńczykiem w pomidorach, jako „żelazny zapas”.

Tu pozwolę sobie na drobną złośliwość: organizatorzy chyba nie pomyśleli co by było, jeśli tuńczyk w pomidorach wylądowałby na mundurze kogoś z uczestników przed defiladą. W każdym razie – nie widziałem żadnego chętnego do zajęcia się tym przysmakiem. Tymczasem słońce zaczynało grzać coraz mocniej, więc rekonstruktorzy rozkładali się obozami pod każdym możliwym drzewem, czy innym obiektem, który dawał choć trochę cienia. Co bardziej wytrwali postanowili nieco pomaszerować „na rozgrzewkę”. Po kilku godzinach oczekiwania, ruszyliśmy wreszcie na pozycje startowe defilady.

REKLAMA

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.

Polecamy e-book: „Polowanie na stalowe słonie. Karabiny przeciwpancerne 1917 – 1945”

Łukasz Męczykowski
„Polowanie na stalowe słonie. Karabiny przeciwpancerne 1917 – 1945”
cena:
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
123
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-934630-9-1

W kolumnie marszowej

Nim jednak weszliśmy na Wisłostradę, czekały nas, standardowe przed każdą defiladą, rewizje osobiste. Wiadomo, zgraja uzbrojonych ludzi oko w oko z elitą państwa to ryzykowna sprawa. Na tego typu imprezy dopuszczone są tylko repliki broni pozbawione cech bojowych. Zazwyczaj są to po prostu jednolite odlewy metalowych części broni, włożone w oryginalne kolby i obicia. Z bagnetami czy szablami nie ma problemu, jednak niezwiązany z odtwarzaną postacią scyzoryk raczej by już nie przeszedł. Co do amunicji kwestia również jest jasna – najlepiej wypchać ładownice papierem.

Po kontroli, która przypomina tę z lotniska (tyle że zamiast bagażu kładzie się na stół karabin) zaczęliśmy ustawiać się w kolejności chronologicznej. Podeszliśmy do sprawdzenia jako jedni z pierwszych, a XX wiek defilował jako ostatni. Dzięki temu mogliśmy dosłownie z pierwszego rzędu podziwiać niemal wszystkie formacje i pojazdy, które przybyły tego dnia do Warszawy.

Integracja żołnierzy i rekonstruktorów (fot. Mateusz Balcerkiewicz).

Nie była to jednak jedyna korzyść dla uczestnika! Okazało się, że na przeciwległym pasie ruchu ustawiła się kolumna sprzętu pancernego Wojska Polskiego, która ruszała przed nami. Gdy na pozycji startowej dłużył nam się czas oczekiwania, postanowiliśmy zaznajomić się z wojskowymi. Okazali się naprawdę mili, pozwolili nam pozować do zdjęć przy (a nawet na) swoich pojazdach. Stąd na Facebooku zaroiło się później od zdjęć napoleończyków, czy innych wojów na współczesnych czołgach.

Trzeba pochwalić organizatorów za to, że w miejscu oczekiwania (gdzie również spędziliśmy kilka godzin) przewidzieli toalety. To zmiana na plus w porównaniu do poprzednich defilad. Miło też, że rozmieścili przy nas nagłośnienie, dzięki czemu mogliśmy wysłuchać części oficjalnej i zaśpiewać hymn wspólnie ze wszystkimi. Po wojsku pieszym, samolotach i czołgach (trzęsąca się ziemia od jadącego kilka metrów od ciebie monstrum to niezapomniane przeżycie) nadeszła kolej na nas.

Przed prezydentem

Kiedy ruszyliśmy, mocno dał nam się we znaki pewien problem. W tym roku wszystkich uczestników ustawiano w idealnej kolejności chronologicznej, co oznaczało, że konie przemieszano z formacjami pieszymi. Po kilku godzinach w szyku teren przed nami stał się prawdziwym polem minowym. A krokiem defiladowym nie bardzo da się ominąć wszystkie te „przeszkody”. Pół biedy, że buty nadawały się potem do gruntownego czyszczenia. Gorzej, że istniało poważne ryzyko poślizgu na końskich pozostałościach. To chyba najgorszy koszmar każdego uczestnika, wywrócić się prosto przed prezydentem, na oczach milionów widzów na miejscu i przed telewizorami. Na szczęście nic takiego się nie stało.

REKLAMA
Nim sami ruszyliśmy, mogliśmy jeszcze podziwiać przelatujące wprost nad naszymi głowami samoloty (fot. Mateusz Balcerkiewicz).

Poza tym sama defilada przebiegała normalnie. Może tylko dystans do przejścia był nieco większy, niż zazwyczaj. Przed trybuną oficjeli standardowo padła komenda „baczność, na prawo patrz”, a kilka minut później można było już nieco odetchnąć. Wprawdzie trzeba było przedefilować jeszcze spory kawałek do miejsca rozformowania, ale część wymagająca największego skupienia była już za nami. W pewnym momencie, gdy zrobiło się już spokojniej, pozwoliliśmy sobie nawet na śpiew pieśni z epoki. Ku wielkiej uciesze widzów, którzy zaczęli klaskać w rytm, a nawet kręcić filmy.

Wreszcie dotarliśmy do celu, którym były okolice Biblioteki Uniwersyteckiej. Dowódca powiedział do nas kilka słów podziękowania, uścisnął każdemu dłoń i można było rozchodzić się do domów, lub na inne uroczystości tego dnia. Co jednak wcale nie było takie proste ze względu na spore utrudnienia w ruchu.

Po obchodach

Koniec końców w mojej ocenie defilada wyszła zaskakująco dobrze, choć tak naprawdę wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że nie może się to udać. Liczba uczestników była zadowalająca, a organizacja na miejscu dobra. Mimo wszystko pozostanie jednak poczucie niewykorzystanego dużego potencjału ludzi, którzy nie poszli.

Co na defiladę środowisko rekonstruktorskie? To samo narzekanie, co każdego roku: że „co to są za grupy źle umundurowane”, że „nie umieją chodzić”, że „wstyd”, że „my byśmy lepiej szli, jak byśmy poszli”… W tym roku pojawiły się też głosy nieobecnych, że „przecież wszyscy mieliśmy bojkotować”, że „hańba tym, którzy dają się tak wykorzystywać” i że „powinno się ich wykluczyć ze społeczności rekonstruktorów”.

(fot. Mateusz Balcerkiewicz).

Każdego roku najgłośniej krzyczą Ci, którzy nie poszli, to norma. Co ciekawe jednak, na miejscu widać było trochę osób z grup oficjalnie bojkotujących defiladę, które poszły po prostu w innych formacjach. Ptaszki ćwierkają, że cała sytuacja z cięciami i rezygnacją z koordynatorów wiązała się z podyktowaniem zaporowych cen przez tych ostatnich. Organizowanie różnych uroczystości od strony historycznej dla niektórych jest bowiem nie tylko hobby, ale również źródłem pokaźnych dochodów. A MON prawdopodobnie uznało, że taniej będzie zwrócić się do chętnych bezpośrednio.

Co do liczby uczestników – środowisko rekonstruktorskie w dużej mierze chciałoby, żeby liczba osób na miejscu defilady była priorytetem. Ja sądzę natomiast, że przy imprezie na taką skalę chęć zaspokojenia oczekiwań co do liczby jest tylko jednym z celów i to wcale nie najważniejszym. Przede wszystkim chodzi o bezpieczeństwo i sprawny przebieg uroczystości. Stąd, choć rozumiem niezadowolenie i argumentację grup, które nie poszły, to jednak patrząc na efekty uważam, że ministerstwo wiedziało, co robi. I na koniec powtórzę to, co bardzo często mówię na żywo – widząc radość i zachwyt ludzi, którzy przyszli obejrzeć wydarzenie wiem, że było warto.

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.

Redakcja: Paweł Czechowski

Bez Twojej pomocy nie będziemy mogli dalej popularyzować historii! Wesprzyj naszą działalność już dziś!

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Mateusz Balcerkiewicz
Redaktor naczelny portalu Histmag.org, kustosz Archiwum Akt Nowych w Warszawie, absolwent historii na Uniwersytecie Warszawskim. Redaktor naukowy i współtwórca portalu 1920.gov.pl. Hobbystycznie członek grupy rekonstrukcyjnej Towarzystwo Historyczne "Rok 1920" oraz gitarzysta.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone