Po co nam „Gladiator II”?
Lucjusz (Paul Mescal) jako dziecko był świadkiem śmierci Maximusa z rąk swojego wuja Commodusa. Teraz decyduje się walczyć w Koloseum jako gladiator, aby przeciwstawić się dwóm cesarzom, rządzących Rzymem żelazną pięścią. Z wściekłością w sercu i z nadzieją na lepszą przyszłość Cesarstwa Lucjusz musi spojrzeć w przeszłość, aby znaleźć siłę i honor, by zwrócić chwałę Rzymu jego ludowi.
Opis dystrybutora zamieszczony na popularnym serwisie brzmi cokolwiek kuriozalnie. Bliższy jest telewizyjnym serialom fantasy z lat dziewięćdziesiątych, niż temu, co wiemy na temat starożytnego Rzymu. Po co więc to wszystko?
Odpowiedź jest z pozoru oczywista. Dla pieniędzy. Sęk w tym, że aby najnowsze widowisko Ridleya Scotta zwróciło zainwestowaną sumę (ponoć astronomiczne 300 mln dolarów!), musiałoby być przynajmniej dobre. Może więc leciwy reżyser chciał powrócić do klimatów starożytnego Rzymu, ale być może zadecydował jego kaprys. Cokolwiek nie mówić o pierwszej części, wydawała się ona zamkniętą historią.
„Gladiator II”, czyli przeżyjmy to jeszcze raz
Hollywodzka moda na różnego rodzaju sequele, prequele i spin-offy zagościła na dobre i wydaje się, że tego niszczącego walca nie powstrzymamy. Widzowie potrzebują dopowiedzeń, w coraz mniejszym stopniu satysfakcjonuje ich niejednoznaczność, czy niuansowanie postaci.
„Gladiator” z 2000 roku porwał widzów szeregiem efektownych i nowatorskich jak na swoje czasy scen, niezłą i spójną opowieścią, świetną muzyką i epickimi scenami. Niewiele tam było wprawdzie zgodności z realiami, a kostiumy i prezentyzm przyprawiły niejednego historyka o ból głowy. Dość powiedzieć, że lepszą robotę na tym polu wykonali twórcy polskiego „Quo vadis” (tak, tak!), które trafiło na ekrany kin w podobnym czasie. I choć to właśnie „Gladiator” siłą rzeczy stanowił wówczas punkt odniesienia dla krytyków filmu Jerzego Kawalerowicza, zapomnieliśmy o tym, czym górował on nad amerykańską superprodukcją. Gdyby tylko polscy producenci dysponowali takim budżetem, nie musieliby uciekać się do gipsowych imitacji marmurowych popiersi, sztucznych roślin czy drewnianych konstrukcji udających kamienne gmachy. Film Scotta pokazał jednak, że widz oczekuje sprawnej opowieści, nawet jeśli starożytny Rzym w jego wydaniu miał więcej z „Gwiezdnych wojen” niż z podręcznika do historii.
Jeśli ktoś zapomniał historii z pierwszej części „Gladiatora”, to nie ma problemu, Ridley Scott stworzył w tym celu kreskówkę na początkowych napisach, aby widz na pewno wiedział, że nie pomylił sali kinowej. Sentymentalne wstawki filmowe również wracają w czasie seansu. Maximus nie da o sobie zapomnieć.
Dobrze, co z kontynuacją? Na ekranie mamy Lucyllę, siostrę Kommodusa – chyba tylko ze względu na konieczność zastosowania fabularnego łącznika między pierwszą a drugą częścią. W prawdziwym życiu została ona przezeń zamordowana. Ale kto by się takimi detalami przejmował… Idźmy więc dalej. Na pierwszym planie mamy historię jej syna, Lucjusza. Teraz nie jest już nastoletnim chłopcem, lecz dorosłym mężczyzną. Lucylla rzeczywiście miała syna z Lucjuszem Werusem (odziedziczył on imię po ojcu), ale… cóż, zmarł w wieku ośmiu lat. Jest i Acacius, rzymski wódz, który zostaje gladiatorem. Są też nowi bohaterowie. Jest Makrynus, czarnoskóry wyzwoleniec, który dorobił się fortuny. Czy to w ogóle było możliwe? Niby tak. Ale mianowanie go przez Karakallę konsulem jest cokolwiek dziwne. Jednak na tym urzędzie zasiada wraz z małą małpką kapucynką w uroczym ubranku, ulubionym zwierzakiem cesarza. Wszystko się pomieszało.
„Gladiator II” – bajka jedynie osadzona w czasach historycznych
„Napoleon” był jak gdyby pastiszem, „Gladiator II” jest wariacją na temat. W końcu można odnieść wrażenie, że Maximus jest ulubioną „postacią historyczną” Ridleya Scotta. Napoleona ewidentnie nienawidzi. Tyle że francuski cesarz żył naprawdę i w rzeczywistości nie był takim podłym nieudacznikiem, zaś szlachetny wódz Maximus jest wytworem wyobraźni scenarzystów. Brytyjczyk woli chyba baśń od prawdy, dlatego stawia pomniki własnym wyobrażeniom.
Jeśli Ridley Scott chciał potraktować historię jako pretekst do ukazania jakiejś ważnej prawdy, to nie podołał. Nie jest Szekspirem, a jeśli więc prócz rozrywki nie miał niczego więcej do zaoferowania, to dlaczego w „Gladiatorze II” nie skupił się na jak najwierniejszym odwzorowaniu realiów?
Więcej tam klimatów znanych z filmów fantasy. Kostiumy wydają się być inspirowane raczej „Xeną. Wojowniczą księżniczką” niż faktycznymi ubiorami z epoki. Ale są również powroty do dzieł, które reżyser uznał za udane – niejedna scena wyda się kalką nie tylko z „Gladiatora”, ale także z „Królestwa Niebieskiego”. Nawet niektóre wnętrza, oświetlone zresztą współczesnymi świecami, bardziej pasują do filmu o wyprawach krzyżowych. Anachronizmów jest więcej w wersji anglojęzycznej – medyk gladiatorów jest określony jako „doctor”, Lucjusz jako „prince of Rome”. No i znów pojawia się termin „generał”, choć należałoby raczej powiedzieć: „legat”.
Atak rzymskich Marines na początku filmu zwiastuje, że będziemy mieli do czynienia już nie z historią alternatywną, ale opowieścią li tylko wykorzystującą lokacje i kostiumy inspirowane starożytnością. Przecież nauka dostarczyła tyle bezcennej wiedzy o Rzymie, że wystarczyło wykorzystać ją jako materiał źródłowy. I czerpać z niej pełnymi garściami.
Polecamy e-book Łukasza Ścisłowicza pt. „Pastuch panem Rzymu”:
Zdobycie z morza starożytnego numidyjskiego miasta w ogniu ostrzału przypominającym desant w Normandii? Jest nawet scena, gdy okręt niszczy mur twierdzy przypominającej Jerozolimę z „Królestwa Niebieskiego”. W pierwszej części mieliśmy sprawnie zrealizowaną scenę otwarcia. Tu zdecydowanie zabrakło rozmachu, zamiast tego wybrano efekciarstwo oderwane od rzeczywistości. Jest nawet (po co?) lider zbuntowanych Numidyjczyków wiodących sielskie, inkluzywne życie. Z nieznanych przyczyn scenarzysta David Scarpa dał mu na imię Jugurta. Potem pojawiają się niewolnicy w kibitkach – nie upokorzeni, zbuntowani, a jadący jak na wczasy. Ale to wszystko już widzieliśmy.
Tu małe uzupełnienie: amerykański portal imdb.com podaje, że imię numidyjskiego wodza brzmiało „Jubartha”. Jednak ten sam portal informuje, że jeden z gladiatorów (?) nosił imię lub pseudonim „Slovak”. To już zabawniejsza sprawa. Choć na ekranie pojawia się niejaki Vichek – więc pewnie też przybysz z Europy Środkowej.
Błędy widać też w samej konstrukcji bohaterów. Te są niewiarygodnie wręcz łopatologiczne i jednowymiarowe. Geta i Karakalla są pozbawieni dwuznaczności Kommodusa. Acacius to bardziej siermiężny Maximus-żołnierz, a Lucjusz to młodszy Maximus-gladiator. I tak dalej, i tak dalej. Motywacje bohaterów są proste niczym wypowiadane przez nich kwestie. Sam Acacius nagle przypomina sobie, że przemoc jest zła, a matki opłakują dzieci poległe na wojnach. Mało prawdopodobne. Maximus przynajmniej pragnął odpoczynku po trudach wojen na północy Imperium.
Na plus należy zapisać postać Makrynusa w wykonaniu Denzela Washingtona, miał on chyba najciekawszą postać do zagrania – wybitny aktor wywiązał się ze swojego zadania bardzo dobrze i wyciągnął ze swojej roli tyle, ile się dało. Ale i w jego wypadku trzeba chyba mówić o niewykorzystanym potencjale. Aż prosiło się by rozwinąć kilka scen, ot choćby rozmowę Makrynusa z Lucyllą. Z lepszym scenarzystą mogłaby ona naprawdę zapaść w pamięć. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że te sceny są jak gdyby poucinane. Znowu zatem Scott serwuje nam film, który czeka na wersję reżyserską.
„Gladiator II” czyli theatrum mundi
Można odnieść wrażenie, że życie całego imperium toczy się na arenie. I gdyby taka myśl towarzyszyła wybitnemu scenarzyście, można na niej zbudować fantastyczną opowieść o zmanierowanym tłumie, o manipulowaniu mas, o zakulisowych grach. Spod pióra Scarpy wyszedł obraz równoległego świata, jakiejś alternatywnej rzeczywistości, do której wstępuje się po to, by zabawiać publiczność. Nie tę zgromadzoną na trybunach, ale na fotelach w sali kinowej.
I tu też leży kolejny problem tego filmu. Sceny dworskie, spiskowe, są za krótkie. Sam spisek planowany celem obalenia cesarzy jest niewiarygodny i infantylny. Jest w zasadzie kalką z pierwszego filmu – córka Marka Aureliusza ciągle knuje z tą samą ekipą – na ekranie pojawia się wiekowy Derek Jacobi jako senator Tyberiusz Grakhus, który jej w tym towarzyszy. To jak? Nie udało się w końcu oddać władzy ludowi po pierwszej części? Jak to się stało, że senator Grakchus, mający wszystko na tacy w zakończeniu pierwszej części, koncertowo spartaczył sprawę? Co się wydarzyło przez kilkanaście lat od śmierci Maximusa? Znowu więc wojsko czeka w Ostii, by obalić tyrana i zwrócić władzę ludowi. O tak, na początku III wieku zapewne wszyscy o marzyli o nowoczesnej demokracji, a już zwłaszcza popularni i zwycięzcy wodzowie. Wydaje się cokolwiek niebezpiecznym, jeśli historia ma uczyć, że przewroty wojskowe otwierają do niej drogę.
Jak to w hollywoodzkich kontynuacjach bywa, ma być więcej, mocniej, bardziej intensywnie i brutalnie. Jeśli środki te stosuje się dla samych tylko doznań, to w pewnym momencie uznamy je za bezużyteczne. Co jednak znacznie gorsze – będą po prostu głupie. Na arenie pojawiają się przedziwne małpopsy, lub raczej napromieniowane, zmutowane pawiany. Jest całkiem nieźle wytresowany nosorożec, który posłusznie wykonuje polecenia swojego jeźdźca (to wszystko w połączeniu ze słabymi efektami komputerowymi daje raczej komiczny rezultat). Są i naumachie, inscenizowane bitwy morskie.
I tu kolejna historyczna bzdura. Istotnie takie wydarzenia odbywały się w starożytnym Rzymie. Zaczęło się od Juliusza Cezara (wówczas w specjalnym basenie na Polu Marsowym), a potem jeszcze do czasów dynastii Flawiuszów. Źródła milczą o naumachiach w późniejszym okresie. Podobno jeszcze za panowania Trajana urządzono podobne widowisko. Nie były i nie mogły być tak spektakularne, jak to miało miejsce w „Gladiatorze II”. Scott inspirował się chyba obrazem, który pod koniec XIX wieku namalował Ulpiano Checa. Tyle, że majestatyczne okręty, które pojawiły się na arenie, nie miałyby takiej zdolności manewrowej, jak to ukazano w filmie. Inna sprawa, że twórcy pokazują wprowadzenie okrętów na arenę, jednak chyba przesadzili – te nie przecisnęłyby się przez bramy. Strzelanie z łuków to również wymysł fantazji – przecież chodziło o widowisko, a nie o zabijanie przypadkowych osób na trybunach.
Tym gorzej dla faktów
Rzymem rządzi dwóch bliźniaków – Geta i Karakalla. Oczywiście nie byli bliźniakami – i w sumie nawet nie wiadomo, dlaczego zdecydowano się nawet i w tym punkcie przekłamać historię. Może jedynie po to, by z ust tego drugiego padły słowa, że Geta nastawał nań jeszcze w łonie matki i chciał go udusić pępowiną. Obaj też są rudzi – jak na synów Syryjki przystało. Wiadomo też, że Karakalla współrządził z młodszym bratem, lecz zaledwie przez rok. Później było krwawo – Geta został z jego rozkazu zamordowany (zginęła też ich matka), zaś sam Karakalla przedstawił te wydarzenia jako udaremniony spisek. Rządził jeszcze przez ponad pięć lat, nim sam pod Carrhae nie padł ofiarą mordu z inspiracji Makryna (Makrynusa), prefekta pretorianów – scenarzysta z całej tej historii zaczerpnął jedynie jego imię.
Polecamy e-book Pauli Apanowicz pt. „Najwięksi skandaliści złotej ery Hollywood”:
W filmie widzimy chorego psychicznie, niestabilnego młodzieńca. Nie ma mowy o Edykcie Karakalli (choć ten słynny akt wdzięcznie wpisywałby się w poglądy, od prezentowania których nie stroni reżyser), nie dowiemy się o reformie pieniądza, o rozbudowie dróg, budowie słynnych term. Jeśli inspiruje podboje (Numidia – dlaczego akurat ona, skoro była wówczas posłuszną prowincją rzymską, a nie zbuntowana wówczas Aleksandria?), to z niepohamowanej żądzy władzy. Ot tak, bo cesarz może wszystko. I choć nie wszystko układało się po jego myśli, to odniósł też kilka ważnych sukcesów w walkach przeciwko Germanom.
Z głośników słyszymy tylko przydomek Karakalli, jakby to było jego imię. W rzeczywistości posługiwano się jego zmienionym imieniem – Marcus Aurelius Antoninus. To oczywiście średnio pasowało do mitologizowanego w „Gladiatorze II” (jeszcze w większym stopniu niż w „jedynce”) cesarza-filozofa. No, jeśli scenarzysta uwzględniłby imię Lucius, pod którym urodził się przyszły cesarz, to chaosu byłoby więcej.
Inna sprawa, że oprócz śmierci brata i matki, Karakalla miał na sumieniu Plautyllę, swoją żonę, która spiskowała przeciwko niemu. Skazana na zesłanie, ostatecznie została zamordowana na jego polecenie. Przypomina to trochę Kommodusa, który podobnie postąpił ze swoją niewierną żoną, a także z siostrą – Lucyllą. Ale doskonale pamiętamy z „Gladiatora”, że ta ostatnia nie tylko przeżyła swojego brata – pojawia się również w kontynuacji.
Problemem jest również to, że Scott traktuje przyjętą narrację ze śmiertelną powagą, a lekceważy fakty. Nie dąży do ich twórczego rozwinięcia i wykorzystania, ale właśnie ową fikcję czyni fundamentem rozwoju wydarzeń. Już w starym, dobrym „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” twórcy naginali prawdę, lecz tam gdzie od niej świadomie odeszli, to zaraz starali się do niej na powrót dążyć, by zachować balans między licentia poetica a zgodnością z faktami. Reżyser „Gladiatora II” nie wchodzi w dialog z historią, ale z samym sobą.
Starożytny anarchizm
Dla Ridleya Scotta każda władza jest zła. Rację ma protestujący tłum, choć nie zdołamy odczytać jego motywacji. Przecież urządzono im igrzyska z wykorzystaniem supermałp, czołgu-nosorożca i małych okrętów o niespotykanej sterowności. I teraz się burzą. No dobrze, powie ktoś, przecież dwóch rudych młokosów na cesarskim tronie bezwzględnie potraktowało faworyta kibiców na arenie (znów ta arena jako punkt rozwoju fabuły). Ci z kolei zaczęli się buntować. Wtedy pojawia się zbrojne ramię cesarstwa. Łucznicy mierzący do tłumu nie utrzymaliby tak długo strzał w naciągniętych cięciwach. A nietrudno sobie wyobrazić, że po oddanym, celnym strzale nie zdążyliby „przeładować” i zostaliby po prostu rozszarpani przez wzburzony tłum.
Cesarstwo trwa od przeszło dwóch wieków, ale wszyscy marzą o demokracji i oddaniu władzy ludowi. Graffiti namazane na murach, uzbrojeni żołnierze, tłumy bezdomnych ogrzewający się przy ogniskach, zamieszki uliczne – to w tym kontekście próba budowania analogii ze współczesnymi Stanami Zjednoczonymi. Tyle, że te paralele są pozbawione sensu.
Kino stało się nośnikiem wiedzy o świecie, a także narzędziem kreowania powszechnej wyobraźni. Na tyle silnie, że „Gladiator” do dziś pozostaje najważniejszym obrazem prezentującym starożytny Rzym. Bardzo źle się stało, że zamiast oddawać realia przy wykorzystaniu takich narzędzi, nie ukazuje się faktów, lecz tworzy się ich zafałszowany obraz. To nie Teatr Telewizji, gdzie mamy przekonanie o pewnej umowności i zgadzamy się co do konwencji – ta jest bowiem podporządkowana idei przyświecającej twórcom. Historia nie jest już pretekstem do przekazania jakiejś ważnej lekcji, jest instrumentem, który podporządkowuje się określonym poglądom. To szalenie niebezpieczne i szkodliwe.
Kinematografia mogłaby się stać czymś na kształt świeckiej Biblia pauperum, która ukazywałaby dawny, zniuansowany, świat z jego specyfiką, osiągnięciami i porażkami. Jest odwrotnie – poprawność polityczna stała się dogmatem, toteż pozbawieni odpowiedniej wiedzy i niewymagający widzowie kupią „Gladiatora II” jako film o Rzymie. Powiedzmy to stanowczo: „Gladiator II” nie jest filmem historycznym. Ot jeszcze jeden produkt popkultury, który ma zarabiać. No bo kogo dziś interesuje prawda? Ale czego tu oczekiwać, skoro jeden z głównych bohaterów po wypowiedzeniu słów „Vae victis” musi je zaraz przetłumaczyć na angielski. To chyba znak czasów.
Uwaga. Ridley Scott przebąkuje o nakręceniu trzeciej części. Jeśli brytyjski weteran kina zrealizuje swoją zapowiedź, będziemy mu towarzyszyć na łamach Histmaga. Ostrzymy sobie na to pióra.