Początek 1942 roku: Japończycy w natarciu
Ten tekst jest fragmentem książki Craiga Symondsa „Nimitz na wojnie”.
Przez pierwsze miesiące 1942 roku Japończycy kontynuowali swoje podboje na południowym Pacyfiku i niemal codziennie zajmowali nowe tereny. Zdecydowali się na wojnę kierowani chęcią zdobycia nieograniczonego dostępu do złóż bogactw naturalnych (przede wszystkim ropy) znajdujących się na terenie europejskich kolonii, głównie na brytyjskich Malajach oraz na Jawie i Sumatrze należących do Holendrów. Tam też skoncentrowali działania. Ich atak na Pearl Harbor podyktowany był przede wszystkim koniecznością zneutralizowania amerykańskiej floty na czas, gdy zabezpieczać będą te cenne surowce. Nimitz niewiele mógł zrobić, aby im w tym przeszkodzić (mógł co najwyżej wysłać na zachodni Pacyfik kilka okrętów podwodnych). Przychodzenie każdego dnia do gabinetu i znajdowanie na biurku raportów o nowych podbojach Japończyków było dla niego niezwykle przygnębiające.
Dla wielu Amerykanów (rządu, wojska oraz opinii publicznej) ten ciąg japońskich sukcesów był dezorientujący. Przed 7 grudnia większość Amerykanów nie uważała Japończyków za istotne zagrożenie w jakiejkolwiek przyszłej wojnie. Teraz dla wielu byli supermenami, którzy mogli w dowolnym miejscu i czasie uderzyć wielkimi siłami. Niektórzy przewidywali, że Japończycy mogą zaatakować Hawaje, Kanał Panamski, a nawet Zachodnie Wybrzeże.
Jednym ze szczególnie zagrożonych amerykańskich garnizonów był przyczółek na Samoa, niemal dokładnie w połowie drogi między Hawajami a Australią. King przekazał Nimitzowi, że poza obroną Hawajów jego głównym zadaniem jest obrona linii komunikacyjnej z Australią. Gdyby Japończycy zajęli Samoa, tak jak udało im się z to Guamem i Wake, połączenie to zostałoby przerwane. Samoa cechowało doskonałe położenie, ale wyspa miała też najlepszy port głębokowodny na południowym Pacyfiku – Pago Pago. W styczniu 1942 roku garnizon na Samoa składał się z około 100 ludzi z Siódmego Batalionu Obrony Morskiej i około 100 kolejnych z miejscowej milicji znanej jako Fita Fita (po samoańsku: żołnierz). Jakby chcąc udowodnić Amerykanom, jak bardzo ich garnizon jest słaby, pewien zuchwały japoński kapitan postanowił tamtego miesiąca wynurzyć się swoim okrętem podwodnym u wybrzeży Samoa i ostrzelać wyspę. Okazało się jednak, że była to jednorazowa akcja. Aby zabezpieczyć tę cenną placówkę, King zorganizował konwój z San Diego, który miał dostarczyć na miejsce 5 tysięcy marines. Ponieważ „Yorktown” również znajdował się w tym czasie w San Diego i miał wyruszyć na Pacyfik, skupiona wokół niego grupa uderzeniowa została wyznaczona do ochrony konwoju przed Japończykami.
Zbliżające się przybycie „Yorktowna” na Pacyfik było dla Nimitza dobrą wiadomością. Polecił swojemu sztabowi przygotowanie planów jak najlepszego wykorzystania nowych sił, jak również trzech już dostępnych grup uderzeniowych. Chociaż Nimitz nigdy nie wahał się podejmować niezależnych decyzji, zawsze starał się wcześniej zebrać jak najwięcej informacji. Poza Draemelem i McMorrisem zaprosił do udziału w porannych zebraniach również Pye’a, dla którego japoński atak z 7 grudnia był potężnym szokiem, przez co nie do końca wierzył teraz we własne siły. Nimitz znajdował się ponadto w niezręcznej sytuacji – był starszym wiceadmirałem pozbawionym możliwości dowodzenia okrętem. Pye i Kimmel pomagali, jak mogli (Nimitz pisał do Catherine: „wszyscy tu chcą mi pomagać, najbardziej zaś Pye i Kimmel”), ale uważali, by nie wejść nikomu w drogę.
W czasie porannego zebrania Nimitz nakreślił priorytety, które przedstawił mu King (obrona Hawajów oraz ochrona szlaków morskich prowadzących do Australii) i zasugerował, że skoro Japończycy będą prawdopodobnie skupieni na trwającej ofensywie na południowym Pacyfiku, może nadarzyć się okazja do przeprowadzenia szybkich rajdów przeciwko ich bazom na Wyspach Gilberta i Wyspach Marshalla. Atak taki miałby podwójne znaczenie: z jednej strony odciągnąłby uwagę Japończyków od zmierzającego na Samoa konwoju, z drugiej zaś stanowił przypomnienie, że Stany Zjednoczone nadal są w stanie wyprowadzić uderzenie.
Reakcja zgromadzonych w pokoju oficerów była daleka od entuzjazmu. Draemel wypowiadał się w typowy dla siebie ostrożny sposób. Czy wobec tak niewielkiej ilości dostępnych zasobów, na pewno był to najlepszy czas, aby Amerykanie podejmowali działania ofensywne? Pye również był zachowawczy. Wyczuwając jego sceptycyzm, Nimitz poprosił go o przedstawienie swoich wątpliwości na piśmie.
Pye sporządził jedenastostronicowy raport. Po pierwsze sugerował w nim, że Japończycy wiedzą już prawdopodobnie o wyruszeniu z San Diego konwoju wiozącego dodatkowe oddziały. Przypuszczał, że Japończycy mają swoich szpiegów w Meksyku, którzy widzieli jego wyjście w morze. Uważał, że wobec tego Nimitz powinien zaangażować do jego ochrony większość, jeśli nie wszystkie dostępne siły. Po drugie, uważał, że lotniskowce nie powinny podejmować jakichkolwiek działań ofensywnych do momentu, gdy grupy uderzeniowe nie zostaną powiększone o dodatkowe niszczyciele. Dodatkowo powinny one operować, jego zdaniem, w niedużej odległości od siebie, tak by móc zapewniać sobie wzajemnie wsparcie. Po trzecie, uważał wreszcie, że wyspy japońskie na środkowym Pacyfiku nie zostały do tej pory należycie rozpoznane i wiedziano o nich bardzo mało.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Craiga Symondsa „Nimitz na wojnie” bezpośrednio pod tym linkiem!
Jedną z wątpliwości Pye’a, która z perspektywy czasu może wydawać się osobliwa, było jego wyczulenie na fakt, że chociaż Japończycy zajęli Wyspy Gilberta i budowali na nich instalacje wojskowe, to formalnie rzecz biorąc, prawnie wyspy te należały do Brytyjczyków. Z tego względu uważał, że „przeprowadzenie ogólnego [ich] bombardowania jest niemożliwe”. Nie doprecyzował, czy chodziło mu o to, że zginąć mogliby przy tym brytyjscy cywile czy że zniszczeniu ulec mógłby brytyjski majątek.
Pye w ogóle obawiał się wysyłania lotniskowców w celu atakowania położonych na wybrzeżu baz wroga. Japoński atak na Pearl Harbor okazał się rzecz jasna sukcesem, był to jednak atak z zaskoczenia. Jedną z podstawowych doktryn obowiązujących w marynarce było założenie, że użycie dział okrętowych przeciwko działom lądowym jest szaleństwem. Pye rozciągał tę doktrynę również na lotniskowce. „Atak samolotów startujących z pokładu okrętów na samoloty stacjonujące na lotniskach naziemnych, jeśli tylko nie towarzyszy im element zaskoczenia – pisał – może nieść za sobą poważne straty”. W jego opinii czyniło to rajd lotniskowców na Wyspy Gilberta lub Wyspy Marshalla „nierozsądnym”.
Nimitz poważnie podszedł do obaw Pye’a. Do tego zresztą potrzebował sztabu: jego członkowie mieli przedstawiać mu odmienne od jego własnych punkty widzenia. Nimitz był jednak zdeterminowany, aby wyprowadzić cios – nawet jeśli tylko symboliczny. Pod raportem Pye’a odnotował, że ryzyko wiążące się z potencjalnym atakiem samolotów japońskich stacjonujących na lotniskach naziemnych można zminimalizować poprzez wysłanie samolotów zwiadowczych dalekiego zasięgu, które będą przeczesywały niebo na tyłach wycofujących się grup uderzeniowych. W czasie zebrania, które odbyło się 8 stycznia, Nimitz ogłosił swoją decyzję: wykorzysta wszystkie cztery dostępne grupy uderzeniowe lotniskowców do przeprowadzenia skoordynowanej operacji. Skupiona wokół „Yorktowna” grupa Fletchera (TF 17) miała dostarczyć konwój U.S. Marines na Samoa, a następnie połączyć się z dowodzoną przez Halseya grupą uderzeniową lotniskowca „Enterprise” (TF 8) i przeprowadzić rajd na Wyspy Gilberta. W tym samym czasie dowodzona przez Browna grupa uderzeniowa lotniskowca „Lexington” (TF 11) miała przeprowadzić atak na japońskie bazy na Wyspach Marshalla. Grupa skupiona wokół „Saratogi” (TF 14) miała osłaniać Hawaje.
I wtedy doszło do katastrofy. Zaledwie trzy dni później, 11 stycznia, gdy „Saratoga” operowała prawie 700 kilometrów na południowy zachód od Oahu, została trafiona torpedą wystrzeloną przez japoński okręt podwodny I-6. Kapitan I-6 zameldował Tokio zatopienie lotniskowca, chociaż w rzeczywistości okręt zdołał utrzymać się na powierzchni i o własnych siłach wrócić do Pearl Harbor. Przeprowadzona na Hawajach szybka inspekcja wykazała, że mimo trafienia tylko jedną torpedą uszkodzenia poniżej powierzchni wody były zbyt rozległe, aby naprawy dało się przeprowadzić na miejscu. „Saratoga” musiała wrócić na Zachodnie Wybrzeże i zostać poddana gruntownym naprawom. Powstałe uszkodzenia otworzyły wszystkim oczy. Nimitz napisał do Kinga, że japońskie torpedy „powodują większe zniszczenia, niż przypuszczaliśmy”. Utrata „Saratogi” oznaczała, że Nimitzowi zostały teraz tylko dwie grupy uderzeniowe i trzecia, pod dowództwem Fletchera, zmierzająca z San Diego.
Piętnastego stycznia, w czasie zebrania sztabu, doradcy Nimitza, szczególnie zaś Pye i Draemel, zwrócili uwagę na coś oczywistego – że „pozycja aliantów jest niepewna”. Zagrożenia czaiły się ze wszystkich stron. Nie tylko na Samoa, ale również na Fidżi, gdzie miejscowy dowódca raportował, że siły, którymi dysponuje, są „niewystarczające”, a także w Nowej Kaledonii, która, jeśli wierzyć tamtejszemu dowódcy, nie była „praktycznie w ogóle broniona”. Amerykańskie bazy zlokalizowane na Palmyrze (w połowie drogi między Hawajami a Samoa) oraz na Johnston (13 kilometrów na zachód od Hawajów) również prosiły o posiłki. Wsparcia domagała się także Australia. W odpowiedzi King polecił Nimitzowi wysłać tam eskadrę samolotów zwiadowczych. Nimitz sprzeciwił się. Argumentował, że przez takie działanie Hawaje stałyby się „niebezpiecznie słabe wobec potencjalnego uderzenia wrogiego lotniskowca”. King ustąpił, przyznając, że Hawaje mają „ogromne znaczenie”. Istotniejszą kwestią było, czy wobec tak licznych zagrożeń i uszczuplenia dostępnych środków Nimitz zdecyduje się przeprowadzić zaplanowaną przez siebie ofensywę.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Craiga Symondsa „Nimitz na wojnie” bezpośrednio pod tym linkiem!
Był to pierwszy z wielu krytycznych momentów, z którymi Nimitz musiał się mierzyć jako głównodowodzący Floty Pacyfiku. King naciskał na ofensywę; doradcy Nimitza przestrzegali go przed nią; co najmniej pół tuzina amerykańskich garnizonów wojskowych prosiło o posiłki; a do tego wszystkiego jedna czwarta dostępnych Nimitzowi sił ofensywnych właśnie zniknęła z planszy. Jednocześnie, bez względu na to, jak długo odpowiadałby na listy i wiadomości, stos papierów na jego biurku się nie zmniejszał. Przy tych nielicznych okazjach, gdy dawał po sobie poznać frustrację, pisał do Catherine: „Czuję się, jakbym pracował w kieracie – chodzę nieustanie w koło, nigdzie jednak nie mogę dojść”.
Mimo utraty „Saratogi” Nimitz postanowił nie rezygnować z zaplanowanego rajdu. Robił to nie tylko po to, aby zadowolić Kinga (chociaż z pewnością to również było istotne). Przede wszystkim uważał, że było to kluczowe dla utrzymania morale wśród dowództwa. W ostatnich kilku tygodniach Stany Zjednoczone i ich sojusznicy ponieśli serię dotkliwych i przygnębiających porażek. Nimitz uważał, że należy wyprowadzić kontruderzenie. Polecił McMorrisowi spisać rozkazy dla dowodzonej przez Halseya grupy uderzeniowej „Enterprise” – Halsey wyruszy na południe, na Samoa, i tam poczeka na przybycie konwoju. Po dotarciu na miejsce dowodzonej przez Fletchera grupy uderzeniowej lotniskowca „Yorktown” obie grupy popłyną na zachód, do Mikronezji. Fletcher zaatakuje japońskie bazy na Wyspach Gilberta, a Halsey przeprowadzi rajd na Wyspy Marshalla. Brown pozostanie z grupą uderzeniową skupioną wokół „Lexingtona”, aby ochraniać Hawaje. W Waszyngtonie King upierał się, że „kluczowe” było, aby wszelkie ataki „zostały odparte”. Nimitz włączył te słowa do swoich rozkazów.
Szczególnie frustrującym aspektem pracy Nimitza była konieczność oczekiwania na wiadomości. Jednostki z zasady utrzymywały w czasie operacji ciszę radiową, aby nie zdradzać przeciwnikowi swojej pozycji, więc po wysłaniu grupy uderzeniowej w morze Nimitzowi nie pozostawało nic innego niż, jak to ujął jeden z oficerów sztabowych, „dzielnie się pocić”. Nie dręczył swoich dowódców operacyjnych dodatkowymi rozkazami, nie otrzymywał także raportów na temat postępów ich działań. W chwili, gdy „Enterprise” wraz ze swoją obstawą opuścił Pearl Harbor, mógł równie dobrze po prostu zniknąć. Nawet po tym jak 20 stycznia Halsey dotarł na Samoa, przybywając na miejsce przed konwojem, nie przerwał ciszy radiowej, nie chciał bowiem, aby Japończycy dowiedzieli się, że amerykańska grupa uderzeniowa lotniskowca przybyła na południowy Pacyfik.
Ponieważ ojciec Nimitza zmarł przed jego narodzinami, chłopca wychowywał dziadek ze strony matki. Poradził młodzieńcowi, żeby nie roztrząsał spraw, z którymi nic się nie da zrobić. Ten stoicyzm stał się centralnym elementem osobowości Nimitza, filarem jego spokoju ducha. Po latach, już na emeryturze, dołączył tę radę do jednej ze swoich mów: „Uczcie się ile można, starajcie się ze wszystkich sił i nie przejmujcie się – przede wszystkim tym, nad czym nie macie kontroli”.
Był temu wierny. 22 stycznia, gdy wszystkie elementy zaplanowanego rajdu zostały wdrożone w życie, wyszedł ze swojego gabinetu i spędził popołudnie na grze w tenisa. Nimitz był zapalonym, lubiącym rywalizację zawodnikiem, który regularnie wyzywał na pojedynki znacznie młodszych od siebie oponentów, nalegając, aby w grze przeciwko niemu dokładali wszelkich starań. Podejrzewając, że młodsi oficerowie mogą próbować dawać mu fory, przestrzegał ich: „Jeśli przyłapię was na podkładaniu mi się, dopilnuję, żebyście stąd wylecieli”. Tym razem grał ze swoim doradcą do spraw lotnictwa kapitanem Williamem V. Davisem, który był od niego młodszy o 17 lat. Chociaż niemal nigdy nie odnotowywał wyników meczów, z reguły je wygrywał. Wieczorem zorganizował w domu kolejną kolację dla gości, po której napisał do Catherine: „Dobrze było się spotkać i porozmawiać o pracy”.
Oczekując na wieści od Halseya i Fletchera, Nimitz zastanawiał się nad jeszcze jedną ofensywą z wykorzystaniem ostatniego pozostałego mu lotniskowca – „Lexingtona”. King popędzał go, aby „rozważył realność rajdu na Wake z wykorzystaniem jeszcze jednej grupy uderzeniowej dwa lub trzy dni po atakach na Wyspy Gilberta oraz Wyspy Marshalla”. Nimitz był jak najbardziej gotów przeprowadzić tego typu operację.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Craiga Symondsa „Nimitz na wojnie” bezpośrednio pod tym linkiem!
Utrata 23 grudnia Wake na rzecz Japończyków, gdy Nimitz był w trakcie podróży na Hawaje, była dużym ciosem. Przez ponad dwa tygodnie 450 marines heroicznie się broniło, odpierając przeważające siły japońskie. Odwołanie dowodzonej przez Fletchera ekspedycji było bolesnym doświadczeniem, szczególnie dla stacjonujących na „Saratodze” pilotów marines, którzy przygotowywali się do lotu na wyspę, aby wspomóc swoich towarzyszy. W chwili, gdy „Saratoga” zawracała do Pearl Harbor, garnizon na Wake jeszcze walczył, było jednak oczywiste, że nie ma już dla niego żadnej nadziei. Ostatnia wiadomość od dowódcy stacjonującego na wyspie kontyngentu majora Jamesa Devereux brzmiała po prostu: „Sprawa jest wątpliwa”. W końcu kilkuset marines oraz ponad tysiąc pracowników budowlanych zostało wziętych do niewoli. Japońska kultura, a w szczególności kultura japońskich wojowników, uznawała, że osoby, które się poddają, bez względu na powód, tracą honor i nie zasługują na przyzwoite traktowanie.
Amerykanie zostali potraktowani zgodnie z tymi zasadami. Amerykańskie społeczeństwo uważało Wake za współczesne Alamo. Hollywoodzki reżyser John Farrow (ojciec aktorki Mii Farrow) planował już film oparty na historii heroicznej obrony. Rajd na Wake byłby zatem istotny zarówno z wojskowego, jak i psychologicznego punktu widzenia – czynnik, którego nie wolno było ignorować, szczególnie w tak ciężkich czasach. Problem tkwił jednak w tym, że skoro „Saratoga” wlokła się właśnie w stronę Zachodniego Wybrzeża, gdzie miała przejść naprawy, a „Enterprise” i „Yorktown” były zaangażowane na Mikronezji, Nimitz musiałby wykorzystać do tego celu ostatni pozostały mu lotniskowiec. 21 stycznia, dzień po przybyciu Halseya na Samoa, w czasie zebrania sztabu, kilku z obecnych oficerów wyraziło wątpliwości co do wysyłania w morze wszystkich trzech grup uderzeniowych w tym samym czasie.
Nimitz postanowił jednak działać. Po części ze względu na „życzenie dowódcy naczelnego”, czyli Kinga. Nimitz wiedział jednak, że większość sił japońskich zaangażowana była w Holenderskich Indiach Wschodnich, co znaczyło, że nie będą one w stanie przeprowadzić kolejnego ataku na Hawaje. Nakazał dowodzonej przez Browna grupie uderzeniowej lotniskowca „Lexington” przeprowadzenie nalotu na Wake, po czym przeprowadzenie ostrzału z krążowników, „jeśli okaże się to sensowne”. U Nimitza już wtedy mogły pojawić się wątpliwości co do nieustępliwości Browna, ponieważ kolejnego dnia wysłał do niego jeszcze jedną wiadomość, w której pisał, że „rozkazy te muszą być wykonane szybko”.
Aby się upewnić, że Brownowi wystarczy paliwa na wyprawę na Wake i z powrotem, polecił, aby zbiornikowiec „Neches” dołączył po drodze do jego grupy. Olbrzymi lotniskowiec oraz jego eskorta mogły tankować w trakcie podróży dzięki nowym protokołom, które Nimitz osobiście opracował w czasie I wojny światowej, gdy pełnił funkcję oficera wykonawczego oraz inżynieryjnego na pokładzie zbiornikowca USS „Maumee”. Mimo to tankowanie w trakcie podróży pozostawało nadal nowym i niebezpiecznym ćwiczeniem. Tankowanie niszczycieli było już doświadczeniem niemal rutynowym, ale tankowania lotniskowca, kiedy trzeba płynąć tuż obok niego, podjęto się po raz pierwszy dopiero w 1939 roku. Dłuższe wysięgniki, niezbędne do poprawy bezpieczeństwa i wydajności pracy przy tym niebezpiecznym zadaniu, powstały dopiero w 1941 roku. Tankowanie na morzu było operacją tak delikatną, że w jego trakcie cała grupa uderzeniowa musiała zwolnić do pięciu lub sześciu węzłów. Jako że przy tej prędkości lotniskowce nie były w stanie przeprowadzać operacji lotniczych, cała grupa była narażona na atak tak długo, jak trwała procedura tankowania.
Po raz kolejny plany Nimitza pokrzyżował japoński okręt podwodny. Gdy z braku wystarczającej liczby niszczycieli nieeskortowany „Neches” zmierzał do punktu zbornego, został namierzony przez japoński okręt I-72, który posłał go na dno kolejną, wyjątkowo skuteczną torpedą. Zbiornikowców było jeszcze mniej niż niszczycieli, Nimitz nie miał więc czym go zastąpić. Odwołał rajd Browna.
W tym czasie nadal czekał na wieści od Halseya i Fletchera, którzy powinni już zbliżać się do swoich celów. Mimo wcześniejszych napomnień Pye’a, że grupy uderzeniowe lotniskowców powinny operować blisko siebie, aby móc udzielać sobie wzajemnie wsparcia, Nimitz wyznaczył im cele odległe o 400 kilometrów, co oznaczało, że będą działać niezależnie. Jego największym zmartwieniem było jednak paliwo i z tego powodu, jak odnotowano w sprawozdaniu ze spotkania w kwaterze głównej, wyrażał „istotny niepokój”. Mimo to zasugerował dowódcom obu grup, że jeśli dostrzegą ku temu okazję, mają prawo „rozciągnąć działania ofensywne na więcej niż jeden dzień”. Nie zdefiniował, jakie miałyby to być okoliczności, ale było oczywiste, że jeśli ich rajd by się wydłużył, zużyliby więcej paliwa.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Craiga Symondsa „Nimitz na wojnie” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wobec utraty „Neches” do dyspozycji Nimitza pozostał jeszcze tylko jeden zbiornikowiec – ocalały po ataku na Pearl Harbor „Neosho”.
Nimitz po 12 dniach otrzymał wreszcie wiadomość od Halseya – 31 grudnia (czasu hawajskiego). Konieczność utrzymywania ciszy radiowej zniknęła wraz z przystąpieniem do ataku. Pierwsze słowa krótkiego raportu Halseya wywołały w dowództwie Floty Pacyfiku radosny nastrój: „Grupy uderzeniowe 8 i 17 przeprowadziły dziś udane ataki na wroga. Zniszczono wiele jednostek pomocniczych oraz jeden lotniskowiec”. Halsey raportował, że wycofuje się i „pilnie potrzebuje paliwa”. Nimitz wysłał w jego stronę „Neosho”, ale jak się okazało, „Enterprise” i jego obstawa wrócili do Pearl bez potrzeby tankowania na morzu.
„Enterprise” powrócił pierwszy. Zawinął do Pearl Harbor 5 lutego, witany jak bohater. Rozbrzmiały gwizdki okrętowe, a ludzie ustawili się wzdłuż poręczy na nabrzeżu, wiwatując i machając czapkami. Nimitz nie czekał, aż Halsey zejdzie na ląd. Podszedł do lotniskowca, po czym został wciągnięty na krześle bosmańskim na pokład, gdzie uścisnął Halseyowi dłoń. Rozradowany Halsey pokazał mu wiadomość, którą skopiował na okrętowym powielaczu, i wyjaśnił mu jej kontekst. Gdy zbliżał się do celu, powiedział Nimitzowi, radar okrętowy namierzył przelatujący nad nimi samolot rozpoznawczy, który minął ich, nie raportując nic do bazy. Halsey napisał sarkastyczną wiadomość, dziękując japońskiemu pilotowi za jego nieudolność, nakazał przetłumaczyć ją na japoński, po czym wręczył kopie tekstu pilotom, którzy mieli zrzucić je na wyspę po zakończeniu bombardowania. Właśnie takie działania sprawiały, że Halsey był bardzo popularny wśród marynarzy. Bez względu na to, co myślał o tym sam Nimitz, nie zamierzał psuć atmosfery zwycięstwa. Poklepał Halseya po plecach, uśmiechnął się szeroko i powiedział: „Wspaniale. Świetne przedstawienie”.
Później, w czasie prywatnej rozmowy, Halsey przedstawił więcej szczegółów. Poza początkowymi celami w postaci Wotje oraz Maloelap, położonymi we wschodniej części Wysp Marshalla, skorzystał z sugestii Nimitza, aby „wydłużyć operację”, i zaatakował główną bazę japońską w Kwajalein w zachodniej części wysp, a potem przeprowadził nawet drugie uderzenie, gdy usłyszał, jak jego piloci raportują (błędnie), że na miejscu znajdują się dwa lotniskowce. Przez dziewięć godzin Halsey manewrował grupą uderzeniową lotniskowca „Enterprise”, pozostając w zasięgu czterech japońskich baz i przeprowadzając kolejne ataki, aż w końcu uznał, że – jak to ujął jeden z jego pilotów – nadeszła pora, „aby ruszyć stamtąd dupę”. Niewiele brakowało, a byłoby za późno. W czasie odwrotu zaatakowało go pięć startujących z lotnisk naziemnych dwusilnikowych japońskich bombowców znanych jako Nell. Chybiły celu, choć niewiele, co wzbudziło pewien niepokój. Po ataku jeden z japońskich pilotów spróbował rozbić swoją uszkodzoną maszynę o rufę „Enterprise”, na szczęście jednak jego pokład lotniczy nie doświadczył uszkodzeń strukturalnych. Tamtego popołudnia Halseya zaatakowały jeszcze dwa Nelle, na szczęście bezskutecznie.
Dowodzona przez Fletchera grupa uderzeniowa lotniskowca „Yorktown” miała do pokonania dłuższą trasę i dotarła do Pearl Harbor dopiero kolejnego dnia. Jej przyjęcie było cichsze. Personel floty wyczerpał najwyraźniej cały entuzjazm i emocje na podjęcie Halseya i jego „Enterprise”. Ale Fletcher miał też mniej do zaraportowania. Japończycy stosunkowo niedawno odebrali Brytyjczykom Wyspy Gilberta i nie zdążyli jeszcze ustanowić na nich w pełni rozbudowanych baz. Co więcej, zła pogoda ograniczała widoczność. Samoloty Fletchera zbombardowały dostępne cele, w tym niewielką bazę łodzi latających, ale jedynym ich istotnym osiągnięciem było zestrzelenie dużej, czterosilnikowej łodzi latającej Kawanishi, którą Amerykanie nazywali Mavis.
W rzeczywistości ani jeden, ani drugi rajd nie odniosły przesadnie wielkich sukcesów. Halsey twierdził, że jego samoloty „z całą pewnością” zatopiły 15 okrętów i strąciły 35 wrogich samolotów, a do tego poczyniły inne zniszczenia na brzegu. Szacunki te, opierające się na raportach jego pilotów, były znacząco zawyżone. Z czasem dowódcy grup uderzeniowych lotniskowców mieli nauczyć się traktować raporty pilotów z odpowiednią dozą sceptycyzmu. Rzeczywiste straty Japończyków objęły jeden zatopiony transportowiec, jeden zatopiony ścigacz okrętów podwodnych oraz sześć innych uszkodzonych okrętów, w tym jeden krążownik. Halsey nie wiedział jednak, że jego piloci zdołali zabić także kontradmirała Yatsushirę Sukeyoshiego – jedna ze zrzuconych przez nich bomb uderzyła bezpośrednio w jego kwaterę główną. Był pierwszym japońskim oficerem flagowym, który zginął w czasie wojny na Pacyfiku.
Bardziej istotny od zniszczeń poczynionych przez Amerykanów był fakt, że lotniskowce zdołały przeprowadzić założoną ofensywę i nieuszkodzone powrócić do bazy. W czasie tej długiej wojny pierwszy rajd na japońskie bazy w Mikronezji był względnie niewielką potyczką, ledwie przypisem do jej historii. Był to jednak jakiś początek.