Początki Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża
Powołanie Wolnych Związków Zawodowych w Gdańsku skomplikowała informacja, która dotarła do Andrzeja Gwiazdy, że do Gdańska przyjechał Leszek Moczulski – jeden z liderów Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela – i zażądał od swoich zwolenników, żeby ogłosili powstanie wolnych związków zawodowych. Wspomina Joanna Gwiazda: „Byliśmy wściekli, że przez brak zdecydowania daliśmy się wyprzedzić. Nie wyobrażaliśmy sobie związku zawodowego założonego przez młodych inteligentów o endeckich poglądach, którzy nie mają żadnego kontaktu z przemysłem, ale Andrzej [Gwiazda – L.B.] stwierdził, że skoro Moczulski już to robi, to nie fair byłoby mu tę inicjatywę odbierać. Mój mąż pozbył się tych skrupułów, kiedy Borusewicz przyszedł z wiadomością od dziewczyny z RMP, że Moczulski odebrał od nich przysięgę, że założą WZZ w tajemnicy przed nami”.
Służba Bezpieczeństwa zdawała sobie sprawę z przygotowań do utworzenia w Gdańsku wolnych związków. W datowanym na 19 kwietnia 1978 r. planie operacyjnym zanotowano: „Uzyskane w ostatnich dniach informacje wskazują, że grupa aktywistów KSS KOR i SKS zmierza do powołania na terenie Trójmiasta nielegalnego Komitetu Robotniczego. W związku z tym zamierza podjąć kolportaż ulotek informacyjnych w bezpośrednim rejonie Stoczni Gdańskiej im. Lenina i Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Praktyka operacyjna wskazuje również, że zorganizowane elementy antysocjalistyczne uaktywniają swoją działalność w okresie ważnych wydarzeń politycznych w kraju”. SB podjęła działania w celu „niedopuszczenia do formalnego powołania przez KSS KOR nielegalnego Komitetu Robotniczego oraz kolportażu ulotek w rejonach kluczowych obiektów przemysłu stoczniowego”.
Możliwość założenia niezależnych związków w Gdańsku konsultował Krzysztof Wyszkowski z członkami Komitetu Samoobrony Społecznej KOR w Warszawie – głównie z Jackiem Kuroniem i Janem Lityńskim. Na ten temat dyskutowano m.in. w kwietniu 1978 r. u Mariusza Muskata w Sopocie podczas spotkania po powrocie Jana Zapolnika z Katowic (gdzie rozmawiał z Kazimierzem Świtoniem). SB odnotowała, że 26 kwietnia 1978 r. Krzysztof Wyszkowski rozmawiał w Warszawie z Kuroniem, który radził gdańszczanom, aby powołali Komitet Założycielski WZZ. Deklarację założycielską napisali wspólnie Lityński i Wyszkowski. Podpisano ją 29 kwietnia, ale Andrzej Gwiazda uznaje za datę powołania Komitetu Założycielskiego WZZ Wybrzeża dzień ogłoszenia, a nie podpisania deklaracji, czyli 1 maja 1978 r.
Moment podpisania deklaracji został sprowokowany rewizjami przeprowadzonymi 27 kwietnia u Bogdana Borusewicza, Kazimierza Szołocha, Błażeja Wyszkowskiego, Krzysztofa Wyszkowskiego oraz Edwina Myszka. Zatrzymano ich na 48 godzin. Dzień później przeprowadzono rewizję u Gwiazdów. Do tego momentu wahano się – poczekać jeszcze, kontynuując pracę u podstaw, czy ogłosić powstanie WZZ, licząc na instytucjonalizację nowego opozycyjnego ugrupowania i napływ chętnych do współpracy? Celem wolnych związków „jest organizacja obrony interesów ekonomicznych, prawnych i humanitarnych pracowników – stwierdzano. – WZZ deklarują swą pomoc i opiekę wszystkim pracownikom bez różnicy przekonań czy kwalifikacji. [...] Wzywamy wszystkich pracowników, robotników, inżynierów i urzędników do tworzenia niezależnych przedstawicielstw pracowniczych. Droga do celu prowadzić może również poprzez wprowadzanie do rad zakładowych niezależnych działaczy, którzy reprezentować będą wyborców uczciwie, broniąc ich interesów”. Podkreślano: „społeczeństwo musi wywalczyć sobie prawo do demokratycznego kierowania swoim państwem”, „autentyczne związki i stowarzyszenia społeczne mogą uratować państwo, bo tylko przez demokratyzację prowadzi droga do scalenia interesów i woli obywateli z interesem i siłą państwa”.
Podpisy pod deklaracją złożyli Andrzej Gwiazda, Antoni Sokołowski i Krzysztof Wyszkowski. Sokołowski, spawacz zwolniony ze Stoczni Gdańskiej w 1976 r., nie podjął działalności w WZZ, ponieważ zaproponowano mu odszkodowanie za zwolnienie z pracy w wysokości 204 tys. zł – pod warunkiem zaprzestania aktywności niezależnej. Gdy się wycofał, deklarację podpisał Edwin Myszk. Szybko odszedł z wolnych związków Krzysztof Wyszkowski, który od jesieni 1978 r. zajął się niezależną działalnością wydawniczą. Początkowo Komitet Założycielski WZZ Wybrzeża działał w następującym składzie: Andrzej Bulc (Elmor), Andrzej Gwiazda (Elmor), Joanna Gwiazda (Centrum Techniki Okrętowej), Edwin Myszk (Stocznia Gdańska, Budimor, współpracownik SB). Od początku z WZZ ściśle był związany Bogdan Borusewicz. Na miejsce Myszka w 1979 r. w skład Komitetu Założycielskiego WZZ wszedł Jan Karandziej (Stocznia Północna).
W wolnych związkach Wybrzeża działało wiele osób, m.in. Andrzej Kołodziej (Stocznia Gdańska), Alina Pienkowska (pielęgniarka), Maryla Płońska (studentka Politechniki Gdańskiej), Anna Walentynowicz (Stocznia Gdańska), Lech Wałęsa (Zremb, Elektromontaż), a od wiosny 1980 r. m.in. Bogdan Lis i Janusz Satora (obaj z Elmoru). Zaufanym obrońcą działaczy WZZ był mec. Jacek Taylor. Wspierał ich też stale ks. Hilary Jastak z parafii Najświętszego Serca Jezusowego w Gdyni.
Założyciele WZZ odwoływali się do art. 22 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych, który głosił: „Każdy ma prawo do swobodnego stowarzyszania się z innymi, włącznie z prawem do tworzenia i przystępowania do związków zawodowych w celu obrony swoich interesów”. PRL ratyfikowała pakty pod koniec 1977 r. Działacze WZZ podkreślali, że nie muszą uzyskiwać zgody władz na zakładanie związków zawodowych. Opierali się także na konwencji nr 87 Międzynarodowej Organizacji Pracy, którą Polska też ratyfikowała. Zezwalała ona pracownikom i pracodawcom „bez uzyskania uprzedniego zezwolenia tworzyć organizacje według swego uznania”.
Spośród wszystkich opcji ideowych i projektów politycznych opozycji przedsierpniowej działaczom WZZ najbliżej było do Komitetu Obrony Robotników. Joanna Gwiazda tłumaczyła to w następujący sposób: „Trochę nam brakowało w działalności KOR-u akcentów patriotycznych, ale już zdążyliśmy się przekonać, że ci, którzy dużo mówią o Niepodległej Polsce, nie podejmują działalności, która choćby w odległej perspektywie do tej niepodległości zmierzała. Sądziliśmy wówczas, że wystarczającym dowodem patriotyzmu KOR-u jest odwołanie się do działalności Piłsudskiego z okresu rewolucyjnej walki PPS-u o niepodległość Polski”.
Wydawane przez WZZ pismo „Robotnik Wybrzeża” tytułem świadomie nawiązywało do wychodzącej przed drugą wojną światową gazety Polskiej Partii Socjalistycznej – „Robotnik”, a także do korowskiego pisma niezależnego o tym samym tytule. Ukazało się tylko siedem numerów „Robotnika Wybrzeża”, ponieważ środowisko wolnych związków było nieustannie nękane przez SB. Pisaniem felietonów i redagowaniem całości zajmowała się Joanna Gwiazda, a redakcją techniczną Maryla Płońska. Niektóre matryce na cienkich metalowych blaszkach przygotowywał Józef Borusewicz, brat Bogdana.
„Większości z nas najbliższe były ideały i tradycje polskich socjalistów” – wspominała Joanna Gwiazda. Krzysztof Wyszkowski przyznał, że „czerpał z Lenina, prowadził studia nad anarchosyndykalizmem i wzorował się w jakiejś mierze na CGT” (lewicowej francuskiej centrali związkowej). Bardzo krytycznie podchodzono do tendencji narodowych i myśli Romana Dmowskiego.
Współpracujący z WZZ Lech Kaczyński, który sceptycznie odnosił się do pomysłu organizowania wolnych związków, także miał wówczas socjalistyczne przekonania. Odwoływał się do przedwojennej PPS, która dla niego była lewicą niepodległościową. Dopiero po powstaniu Solidarności jego przekonania polityczne przesunęły się ku centrum.
Co na to wszystko Kreml? „Z uwagą [...] odnotowaliśmy już w 1978 roku powstanie Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych. [...] Bardzo nas to przestraszyło – wspomina Piotr Kostikow, w latach 1964–1980 szef sektora Polski Wydziału Łączności z Bratnimi Partiami Krajów Socjalistycznych KC KPZR w Moskwie. – [...] Nasi szefowie sformułowali taką tezę: ten ruch jest niebezpieczny, już same nazwy – wolne związki zawodowe czy komitety obrony robotników są dynamitem. Ruch jest niebezpieczny, bo wraca do początku wieku, do korzeni rewolucji społecznej. [...] Nie poprzestano na teorii, na użytek wewnętrzny Związku Radzieckiego poszły polecenia o zaostrzeniu represji, obserwacji, ściganiu sił podejmujących działania przeciw państwu radzieckiemu. U nas jeszcze nikt nie pomyślał o wolnych związkach, ale już rozstawiono posterunki”.
Członkowie i sympatycy Studenckiego Komitetu Solidarności w Gdańsku ściśle współpracowali z KOR i Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża. Stanisław Śmigiel znał założycieli oraz współpracowników WZZ jeszcze przed ogłoszeniem deklaracji. Uważa, że wolne związki zaczęły realnie działać dopiero po aresztowaniu Błażeja Wyszkowskiego, i to głównie dzięki aktywności Borusewicza oraz – zwłaszcza na początku – pomocy studentów. Także Andrzej Kołodziej twierdzi, że wolne związki ogarnął w jedną całość Borusewicz, który „cieszył się opinią doskonałego konspiratora, organizatora, znawcy metod bezpieki. Szybko zorganizował poligrafię”. Kołodzieja wciągnął do WZZ właśnie Borusewicz: „Bogdan był dla mnie szefem, bo on wszystko organizował: bibułę, akcje ulotkowe, druk i przygotowywał grudniowe demonstracje. Od niego dostawałem gazetki, ulotki i instrukcje działania”.
Wolne Związki Zawodowe cieszyły się popularnością w Trójmieście od 1979 r., a to dzięki „Robotnikowi Wybrzeża” i ulotkom, kolportażowi nielegalnych wydawnictw, organizowaniu konspiracyjnych szkoleń i wykładów oraz podziemnych biblioteczek. Opozycyjna prawica nie poruszała spraw związanych z prawami pracowniczymi czy gospodarką, skupiając się na zagadnieniach ideologicznych. Natomiast część studentów i robotnicy żywo interesowali się takimi rzeczami jak poziom życia, demokracja, godność pracy, prawo i gospodarka.
Duże znaczenie dla rozwoju WZZ miała ogłoszona w lipcu 1979 r. Karta Praw Robotniczych, którą opracował Komitet Samoobrony Społecznej KOR. Mówiła ona o czasie pracy, wynagrodzeniu, wolności sumienia, przywilejach partyjnych, dostępie do informacji, łamaniu prawa do zawiązywania organizacji niezależnych. Postulowała wprowadzenie płacy minimalnej, minimum socjalnego i wolnych sobót oraz apelowała o tworzenie wolnych związków zawodowych. Członkowie WZZ Wybrzeża zaangażowali się w propagowanie Karty, wydanej w dużym nakładzie w obiegu niezależnym, i zbieranie podpisów pod nią. Andrzej Kołodziej uważa, że to był prawdziwy przełom w ich działaniu. Rok wcześniej, w czerwcu 1978 r., po raz pierwszy musieli się sprawdzić w jawnym solidarnym proteście przeciwko uwięzieniu założyciela SKS i współpracownika WZZ Błażeja Wyszkowskiego.
Do Gdańska z wykładem miał przyjechać z Łodzi Józef Śreniowski – członek KSS KOR i redaktor „Robotnika”. Informację o spotkaniu rozpowszechniano na uczelniach i wśród działaczy opozycyjnych. Wykład miał się odbyć 28 maja 1978 r. u Krzysztofa Wyszkowskiego na gdańskim osiedlu Żabianka. Z reguły Służba Bezpieczeństwa poprzestawała na obserwacji lub urządzała kocioł, w który łapano przychodzących. Tym razem posunęła się do demonstracji siły. W dniu wykładu od rana pod blokiem stało kilka milicyjnych samochodów, wokół krążyły wzmocnione patrole. Widząc co się święci, mało kto decydował się wejść na górę. Około trzynastej esbecy wdarli się do mieszkania.
Błażej Wyszkowski opowiada, że podchodząc pod blok, pytał sam siebie: „Czy oni będą aż tak nam ograniczać życie, że nie mogę wejść do mieszkania własnego brata? Stoją czy nie stoją, idę. Wszedłem do bloku, do mieszkania brata, gdzie zobaczyłem miny zaskoczonych esbeków, że ktoś się jednak odważył. Szybko się zorientowali, że wszedł Błażej Wyszkowski. Mieli do czynienia ze współzałożycielem SKS i WZZ. Od dawna mnie namierzali i czekali na okazję, aby mnie dopaść. Raptem usłyszałem, jak krzyczy Ania Młynik, która wyszła wcześniej po dzieci Krzysztofa biegające przed blokiem. Funkcjonariusze milicji ją dopadli, gdy prowadziła dzieci do domu. Zaczęli ją szarpać, wlec za ręce i wciągać do suki. Wybiegłem z mieszkania na klatkę schodową i rzuciłem się jej na pomoc. Za mną wybiegł brat. Próbowałem wyrwać Anię z łap funkcjonariuszy i wyciągnąć z suki. Rzucili się na mnie i brata. Szarpali mnie, ja ostro stawiałem opór, ale żadnego bicia nie było. W kilku wrzucili mnie do nyski. Poderwałem się i stanąłem w drzwiach. Krzyknąłem, że w imieniu prawa łamią prawo. Próbowałem mówić dalej, ale zaczęli z całej siły raz po raz walić mnie tymi drzwiami. Kilka razy uderzono mnie pięścią w brzuch. W końcu się cofnąłem. Zamknęli sukę. Wylądowałem razem z Anią i bratem w areszcie. Było już tam kilka osób, m.in. Edwin Myszk, agent, bardzo aktywny działacz WZZ. Był też Śreniowski. Zdziwiło mnie to, że był tam Myszk, którego u brata w ogóle nie było; powiedział, że zrobią mi sprawę. Śreniowski, który miał już więzienne doświadczenia, przypuszczał, że jak zechcą, to mogą zrobić pokazowy proces i skazać mnie na kilka lat. Na szybko udzielił kilku porad, jak sobie radzić za kratami. Przede wszystkim nakazał narzucić sobie bezwzględną dyscyplinę, co miało pomóc w nieupadaniu na duchu. Radził codzienną gimnastykę”.
30 maja Błażeja Wyszkowskiego zawieziono na rozprawę przed kolegium do spraw wykroczeń. W małej salce miejsca były przeważnie zajęte przez funkcjonariuszy SB i milicji. Wyszkowski rozpoznał większość esbeków, którzy od dawna go prześladowali. Wspomina: „Łza zakręciła mi się w oku, kiedy zobaczyłem twarze sędziów i wiszące na ich piersiach orły. Wypowiadali się w imieniu Polski. Było to dla mnie tak kompromitujące, farsa praworządności i państwowości... Czułem się bezsilny, nie było żadnego sposobu na uczciwą obronę. Pomyślałem przez chwilę, że może się nie przyznam, że jestem Błażej Wyszkowski, bo zamknęli mnie bez dokumentu tożsamości. Prosiłem o adwokata i świadków obrony. Odmówiono, a przecież mnie porwano z ulicy. Nie chciano mnie słuchać. Ogłoszono wyrok, który na pewno zapadł poza tą salą – dwa miesiące aresztu. Nie mogłem się z tą niesprawiedliwością pogodzić. Od razu postanowiłem, że w proteście przeciwko niesprawiedliwemu wyrokowi będę kontynuował głodówkę, którą rozpocząłem zaraz po aresztowaniu”.
Błażej Wyszkowski dorastał w Olsztynie. Od dziecka pasjonowały go żaglówki na mazurskich jeziorach. Kiedy miał 14 lat, dostał pod swoją opiekę pierwszą łódkę z żaglem. Codziennie uczył się halsowania pod wiatr i dłubał przy żaglówce. Już na pierwszych zawodach odniósł sukces – zajął czwarte miejsce w gronie starszych i bardziej doświadczonych chłopaków. Znalazł się w kadrze narodowej juniorów. Jeszcze intensywniej trenował, uczył się żeglowania. Został wysłany na mistrzostwa świata w żeglarstwie do Plymouth w Wielkiej Brytanii. Ku zaskoczeniu wszystkich siedemnastoletni olsztynianin został mistrzem świata juniorów w klasie Finn. Dziś za największe swoje życiowe niepowodzenie uważa Igrzyska Olimpijskie w Monachium. Jest jednak dumny, że mógł w nich uczestniczyć, chociaż wynik regat nie był po jego myśli – zajął miejsce dopiero w trzeciej dziesiątce. Kiedy zdał na politechnikę i przeniósł się do Gdańska, pochłonęły go studia. Żeglowanie dało mu jednak pewność siebie, upór i hart ducha. To pomogło mu przetrwać najtrudniejsze chwile w życiu, które właśnie miał przed sobą.
Z kolegium zawieziono go do gdańskiego aresztu. Przed bramą przy ul. Kurkowej stały Ania Młynik z koleżanką. Nie wiedząc, o której Błażej zostanie przewieziony do więzienia, długo czekały w nadziei, że zza szyb milicyjnej nyski zdołają go zobaczyć. Samochód zatrzymał się na chwilę przed bramą. Wówczas dziewczyny podbiegły. „Uśmiechały się do mnie bezradnie – opowiada Wyszkowski. – Próbowały pocieszyć, dały sygnał, że nie będę sam. Przyłożyły ręce do szyby w geście pozdrowienia. Mnie z drugiej strony też się udało ręką dotknąć szyby. Tak się pożegnaliśmy. Usłyszałem trzask otwieranej bramy. Samochód ruszył. Brama się zatrzasnęła. Zobaczyłem inny świat PRL”.
W areszcie natychmiast oświadczył funkcjonariuszom, że będzie prowadził głodówkę protestacyjną. Ktoś mu podpowiedział, że ma prawo napisać oświadczenie i odwołanie od wyroku, co szybko zrobił. Władze więzienia musiały poinformować o tym sąd, a także milicję, sąd zaś musiał rozpatrzyć odwołanie i dopuścić do obrony adwokata. To jednak stało się po wielu dniach. Tymczasem Wyszkowski znalazł się w celi razem z trzema kryminalistami. Nie zezwolono mu na kontakt z rodziną i adwokatem. Nie miał dostępu do książek i gazet. Wspomina: „Mała, duszna cela. Blindy w oknach, które nie tylko zasłaniały widok, ale także uniemożliwiały cyrkulację powietrza. To był koniec maja, upały. Czterech mężczyzn w małej celi. Ta toaleta, która była niczym nie zakryta. Kiedy trzeba było się załatwić... to mnie strasznie krępowało. Najgorsze miało dopiero nastąpić. Kryminaliści namawiali mnie, abym podjadał, bo przecież nikt nie widzi. Od czasu do czasu gdzieś ich wywoływano. Przypuszczam, że ich wówczas instruowano, co mają mi mówić i jak się zachowywać. Piłem jedynie kawę zbożową”.
Po tygodniu, kiedy ani naciski współwięźniów, by zaczął jeść, ani ich ostentacyjne objadanie się nie dały rezultatu, zaprowadzono go do najniższych piwnic więzienia. Zamknięto go w celi, która na środku była przegrodzona kratą z małymi uchylnymi drzwiczkami, przez którą można było podawać napoje i jedzenie. Błażej wstrząsa się na jej wspomnienie: „Jak w ZOO, gdzie przez kraty wrzuca się padlinę. Chcieli mnie złamać psychicznie w obskurnej, strasznie brudnej, zimnej celi. Po pewnym czasie raptem z kibelka w celi zaczęły się wylewać fekalia. Zacząłem strasznie głośno krzyczeć. Krzyczałem i krzyczałem. Nikt nie reagował. W końcu na całej podłodze w celi było pełno fekaliów. Kiedy już zaczynały pływać, pojawił się klawisz, który z zadowoloną miną dał wiadro i rzucił we mnie szufelką. – Jak ci się coś nie podoba, to sobie posprzątaj – warknął i wyszedł. Zobaczyłem siebie, jak staczam się na samo dno, z którego nikt mnie nie wyciągnie, gdzie na zawsze ugrzęznę w swojej bezsilności. Bałem się, co oni jeszcze wymyślą, aby mnie upodlić. Już po wyjściu z aresztu wpadła mi w ręce książka wydana w Paryżu, w której akowiec opowiadał o tym, jak go to samo co mnie spotkało w czasach stalinowskich. Otóż w więzieniu było specjalne urządzenie, którym zamykano odpływ nieczystości i kierowano je z całego bloku do wybranej celi w piwnicy. Była to metoda łamania psychiki najbardziej niepokornych. W 1978 r. wrócono do, zdawałoby się, zapomnianych już metod. Smród zatykał mi oddech, czułem zawroty głowy. Zacząłem zgarniać, co mogłem, do wiadra. Musieli odkręcić z powrotem jakiś zawór, bo z kibelka już nic nie leciało. Chwiałem się na nogach.
Następnego dnia zaprowadzono mnie do tzw. wychowawcy, który namawiał do zaprzestania głodówki. Był to młody człowiek, zapewne tuż po studiach. Powiedziałem, że absolutnie nie. Upomniałem się o dostęp do książek i gazet. Z materiałów zgromadzonych w IPN dowiedziałem się, że po rozmowie ze mną złożył wniosek o jeszcze surowsze traktowanie i postulował jeszcze wyższy stopień represji: żadnych gazet, żadnych książek, żadnych listów i odwiedzin.
Przeniesiono mnie do innej celi, na innym wydziale, w której byłem już zupełnie sam i absolutnie odcięty od świata. W ciągu dnia zabroniono mi leżeć. Mogłem tylko chodzić i stać. Rozpoczęło się przymusowe odżywianie. Weszła do celi ordynarna, wulgarna i arogancka salowa czy pielęgniarka w obstawie jakiegoś młodego rosłego więźnia. Zażądali, abym dobrowolnie się im poddał, bo inaczej siłą, przy pomocy strażników, będą mi wciskać do gardła rurkę, a to będzie o wiele bardziej dotkliwe, niż jeśli sami to zrobią. Poddałem się. Gdy wciskali do gardła rurkę, czułem okropne odruchy wymiotne, a nie miałem czym wymiotować, bo już od wielu dni nic nie jadłem. Ten młody więzień trzymał mi głowę. Przychodzili przez trzy tygodnie dzień w dzień. Rozbijali dwa surowe jajka, które wlewali przez lejek i rurkę wprost do żołądka, a następnie w ten sam sposób kubek jakiejś mlecznej papki. Nikt inny do mnie nie zaglądał. To był jedyny kontakt z ludźmi. Strażnicy tylko podglądali mnie przez judasza, czy w dzień nie leżę. Gdybym się położył, sprowadziliby mnie z powrotem do piwnicy i znowu puściliby fekalia. Było mi bardzo ciężko. Czułem, że coraz bardziej słabnę fizycznie, jeszcze ta mordercza monotonia w kompletnie pustej celi...
W końcu po kilku tygodniach przyszedł do mnie na widzenie w więzieniu adwokat Siła-Nowicki, który powiedział, że będzie mnie bronił na rozprawie rewizyjnej. Zapytał, czy skoro może mnie bronić i jest już wyznaczony termin ponownej rozprawy, to czy jednak nie przerwę głodówki. Odpowiedziałem, że nie. Byłem zaskoczony tym jego pytaniem. Gdy termin rozprawy się zbliżał, a ja czułem się fizycznie coraz gorzej, bardzo schudłem, byłem słaby, w końcu postanowiłem przerwać głodówkę. Psychicznie wciąż nie czułem się złamany. Na moją decyzję miał na pewno wpływ adwokat. Nie wiedziałem, do jakiego stanu się doprowadziłem. Przed rozprawą pozwolono mi pójść do łazienki z lustrem. Wystraszyłem się. Pamiętam, jak przed tym lustrem naciągnąłem skórę na szyi, która nie chciała wrócić na swoje miejsce. Sterczała bezwładnie, jakbym ją nadal trzymał w palcach. Twarz była cała żółta. Przestraszyłem się samego siebie.
Na rozprawie ogłosiłem, że przerywam głodówkę. Uzasadniałem to tym, że nie chcę, aby głodówkę odebrano jako nacisk na sąd. Dziś się cieszę, że wówczas – po prawie 30 dniach głodówki – podjąłem taką decyzję. Gdybym ją dalej prowadził, to dzisiaj byłbym pewnie kaleką. Zaszłyby nieodwracalne zmiany w organizmie. Odżywianie było jedynie częścią problemu, równie ważne było nieustanne napięcie psychiczne, panowanie nad sobą i samodyscyplina. Męczarnią było pozostawanie przez 24 godziny w izolatce bez świstka papieru, bez żadnego sprzętu. Na to zgadzał się sędzia wydający wyrok i władze Gdańska, któremu podlegało kolegium. Zgoda, że wyrokami i sposobem uwięzienia zarządzała partia i SB, ale godzili się na to także inni – ci, którzy tkwili w tym systemie i z niego korzystali”.
Aresztowanie Błażeja Wyszkowskiego zelektryzowało środowisko opozycyjne Trójmiasta. Pozostający na wolności przyjaciele wiedzieli, że zapowiedział głodówkę protestacyjną. 30 maja 1978 r. w mieszkaniu jego brata Krzysztofa zebrało się około trzydziestu osób. Postanowiono, że wybrane osoby podejmą dziesięciodniową głodówkę: Bogdan Borusewicz, Piotr Dyk i Krzysztof Wyszkowski. Mężydło wspomina, że zgłosił swój akces, ale usłyszał: „Nie możesz głodować, studiujesz na dwóch fakultetach, a głodówka może spowodować zmiany w mózgu. Zdenerwowałem się – mówi Mężydło – bo przecież Dyk też był studentem, ale musiałem się ich posłuchać”. Podczas protestu pełnił więc funkcję łącznika między głodującymi a Kuroniem, do którego regularnie dzwonił z budki telefonicznej w pobliżu bloku. Mieszkanie było pod stałą obserwacją SB. W tym samym czasie Józef Śreniowski podjął głodówkę w Łodzi.
2 i 4 czerwca do domu Krzysztofa Wyszkowskiego wkroczyła SB. Funkcjonariusze przeprowadzali rewizję, konfiskowali ulotki i sporządzone plakaty informujące o proteście. „Gdy bezpieka zaparkowała pod blokiem, to głodujący dali mi ulotki, jakieś papiery i kazali uciekać – opowiada Grażyna Stankiewicz (obecnie Malinowska). – Zdążyłam wybiec, zanim podeszli pod drzwi. Przychodziłam do nich regularnie. Przynosiłam informacje i lekarstwa, głównie witaminy. Cały czas pomagałam Magdzie, żonie Błażeja, wiele razy opiekowałam się ich synem. To było świetne małżeństwo, świetnie się rozumieli i pomagali sobie wzajemnie. Magda miała duże problemy z rodzicami, którzy byli przeciwni zaangażowaniu Błażeja w nielegalną działalność. Kiedy siedział w więzieniu, było jej bardzo ciężko. Dlatego postanowiłam jak najwięcej jej pomóc i prawie cały czas przebywałam u niej. Wówczas nauczyłam się piec ciasta i przeszłam przyspieszony kurs opieki nad niemowlakiem”.
O zebraniu, na którym podjęto decyzję o solidarnościowym proteście w obronie Błażeja Wyszkowskiego, poinformował SB Myszk. Departament III MSW sporządził specjalną informację dla Komitetu Centralnego PZPR: „W wyniku burzliwej dyskusji, pełnej sprzeczności i kontrowersji, przyjęto ostatecznie, że >>protest<< w formie listu otwartego będzie firmował gdański SKS, >>co powinno poprawić jego nadwątlony prestiż w środowisku studenckim<<. Pod dokumentem tym mają być zbierane podpisy wśród studentów gdańskich uczelni. Wyrazem braku zgodności jest fakt, że każda z wymienionych grup ma zamiar opracować odrębny dokument w sprawie akcji głodówkowej. [...] Według zamierzeń K. Wyszkowskiego i B. Borusewicza głodówka w Gdańsku ma mieć charakter >>głodówki rotacyjnej<< – co 8 dni mają wymieniać się osoby głodujące. [...] O akcji głodówkowej w Gdańsku B. Borusewicz poinformował elementy antysocjalistyczne w Warszawie z zamiarem przekazania tej informacji dalej, za granicę. O akcji głodówkowej Piotr Dyk poinformował również L. Moczulskiego. W tym samym dniu informację o głodówce podała rozgłośnia RWE. [...] organizatorzy akcji głodówkowej w Gdańsku byli nakłaniani przez J. Kuronia, by tej akcji nadać bardziej oficjalny wydźwięk, m.in. poprzez przeniesienie jej z mieszkania prywatnego Wyszkowskiego na miejsce publiczne (kościół, dom studencki itp.). Aktualnie organizatorzy akcji rozważają wywieszenie w czterech oknach mieszkania Wyszkowskiego plakatów informujących o głodówce oraz wykonanie zdjęć fotograficznych głodującym w celu przekazania ich za granicę. Z inspiracji organizatorów akcji kadra narodowa żeglarzy, wśród której [Błażej] Wyszkowski ma wielu przyjaciół, znajdująca się obecnie na obozie kondycyjnym w Górkach Zachodnich k. Gdańska, postanowiła wystosować list protestacyjny do władz wymiaru sprawiedliwości z żądaniem uchylenia wyroku kolegium ds. wykroczeń skazującego B. Wyszkowskiego na 2-miesięczny areszt”.
Informacja poza podstawowymi faktami nie odpowiadała prawdzie. Pod protestem podpisali się przedstawiciele wszystkich ugrupowań opozycyjnych, a głodówka nie miała charakteru rotacyjnego. Ponadto – jak wspomina Joanna Gwiazda – istotnie proponowano żeglarzom „podpisanie krótkiego oświadczenia, bardzo ostrożnego – tylko »jesteśmy zaniepokojeni«. Odpowiedzieli: To żeglarze z małych łódek, a my jesteśmy żeglarze pełnomorscy...”.
W oświadczeniu protestacyjnym z 30 maja 1978 r. pisano: „Ubiegłoroczny absolwent Politechniki Gdańskiej B. Wyszkowski jest założycielem Studenckiego Komitetu Solidarności Wyższych Uczelni Trójmiasta, uczestniczył w protestacyjnej głodówce w czerwcu ub. roku, żądając uwolnienia członków, sympatyków Komitetu Obrony Robotników i robotników więzionych za udział w czerwcowym proteście 76 roku. B. Wyszkowski jest aktywnym działaczem Wolnych Związków Zawodowych w Gdańsku. [...] Kolegium ds. wykroczeń wymierzyło wyrok na podst. art. 51 § 2 kodeksu wykroczeń pod zarzutem, że >>gorszącym zachowaniem doprowadził do zbiegowiska publicznego<<. [...] W sprawie B. Wyszkowskiego mamy [...] do czynienia z jawną współpracą organów administracji państwowej z MO i SB w oburzającej akcji represji politycznej, przeprowadzonej pod osłoną prawa.
Mimo ujawnienia przez KSS KOR Dokumentów bezprawia demaskujących przestępstwa dokonane w Polsce przez MO, SB i Prokuraturę totalitarna władza nie waha się przed użyciem kłamstwa, przemocy, bezprawia w walce z ludźmi, którzy mają odwagę w tym kraju niezależnie myśleć i głosić otwarcie swoje poglądy.
Po ogłoszeniu przez kolegium wyroku Błażej Wyszkowski publicznie oświadczył, że będzie kontynuował głodówkę rozpoczętą w dniu zatrzymania”.
Oświadczenie podpisali: członkowie SKS – Andrzej Butkiewicz, Piotr Dyk, Grzegorz Pliszka, Anna Młynik i Magdalena Modzelewska, w imieniu WZZ – Andrzej Gwiazda, Edwin Myszk i Krzysztof Wyszkowski, a także Aleksander Hall – w imieniu redakcji „Bratniaka” i Tadeusz Szczudłowski – jako przedstawiciel Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. 31 maja 1978 r. KSS KOR wysłał telegram do Amnesty International i Międzynarodowej Konferencji Wolnych Związków Zawodowych, w którym informował, że skazany prowadzi głodówkę, i prosił o interwencję (drugi list do AI w sprawie Wyszkowskiego KSS KOR wystosował 6 czerwca, przesyłając go równocześnie do polskiego i międzynarodowego komitetów olimpijskich). 1 czerwca aktorka teatru Wybrzeże Halina Winiarska i pisarz Lech Bądkowski przekazali Radzie Państwa wniosek o uwolnienie Błażeja Wyszkowskiego, podpisany przez 274 mieszkańców Trójmiasta.
W Trójmieście i Warszawie rozkolportowano około 20 tys. ulotek z oświadczeniem gdańskiego SKS i WZZ Wybrzeża. Ulotki rozdawali wszyscy studenci, którzy przychodzili na spotkania samokształceniowe do Borusewicza, oraz członkowie i współpracownicy SKS. Grażyna Stankiewicz chodziła po akademikach politechniki, Uniwersytetu Gdańskiego i Akademii Medycznej, pojechała też z kolegą do akademików Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Odbyło się kilkadziesiąt akcji rozdawania ulotek w miejscach publicznych, niejednokrotnie urozmaicanych interwencją milicji. Całą akcją kierował Borusewicz. Piotr Szubarczyk wspomina: „Bogdan wybiera sześciu z nas i wręcza nam ulotki, z którymi jedziemy tramwajem na Żabiankę i dzwonimy do drzwi bloku przy ul. Pomorskiej, gdzie mieszka Krzysztof Wyszkowski. [...] Rozdajemy sąsiadom ulotki wyjaśniające, jaka była prawdziwa przyczyna akcji SB. [...] Sprawa Błażeja odbiła się szerokim echem także poza środowiskiem opozycyjnym. Było to możliwe dzięki akcji ulotkowej. Jedną z ulotek przeczytał Lech Wałęsa i 2 czerwca 1978 r. zgłosił się do Wolnych Związków Zawodowych w Gdańsku z propozycją współpracy”.
Najpierw Wałęsa dwukrotnie próbował spotkać się z Borusewiczem u niego w Sopocie, przy ul. 23 Marca, ale go nie zastał, ponieważ Borusewicz prowadził głodówkę w mieszkaniu Krzysztofa Wyszkowskiego. Siostra Borusewicza, Róża, skierowała go na Żabiankę. Piotr Dyk opisał pierwsze spotkanie z Wałęsą: „Któregoś dnia, a każdy z nas głodował dziewięć dni, to był chyba szósty dzień, pukanie do drzwi. Wchodzi dość młody facet z wąsami, mówi: >>Nazywam się Lech Wałęsa. Jestem stoczniowcem. Chciałbym jakoś pomóc. Jak mam to zrobić?<<. [...] Pamiętam, mówił: >>Mam<< – (nie pamiętam, ile miał) – >>czworo dzieci<< – chyba. >>Za dużo nie zarabiam, ale mogę się zawsze na coś tutaj złożyć i możecie na mnie liczyć<<”.
Od 3 czerwca aż do uwolnienia Błażeja Wyszkowskiego 28 lipca codziennie w kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej w gdańskiej bazylice Mariackiej o godz. 17.15 odbywała się modlitwa w jego intencji z udziałem od kilku do kilkudziesięciu osób, którą prowadziły Bożena Rybicka, Anna Kołakowska i Magda Modzelewska. Na pytanie – dlaczego modlitwa, a nie inna forma protestu, Modzelewska odpowiada: „Dla mnie była to naturalna decyzja. Byłam pod wpływem ruchu oazowego organizowanego przez o. Franciszka Blachnickiego [...]. Spotkania z nim dawały mi siłę i wiarę, że modlitwa nie jest daremnym gestem, ale w ramach totalitarnego państwa jest najbardziej właściwa, że wiara musi być obecna we wszystkich podejmowanych przeze mnie życiowych wyborach. Jeśli ktoś rzeczywiście wierzy, to nie może być obojętny na kłamstwo i zło. Zaproponowałam modlitwy w intencji Błażeja. Moje koleżanki bez wahania zadeklarowały swój udział. Chyba w sposób zupełnie naturalny, bo to największy kościół w Gdańsku, a i autorytet, którym się cieszył wśród nas proboszcz kościoła Mariackiego, Józef Zator-Przytocki, kapelan AK, przez sześć lat więzień w czasach stalinowskich, miał wpływ na to, że modliłyśmy się w tej świątyni przed kaplicą. Pamiętam, że ksiądz proboszcz był już wtedy bardzo chory, z trudem się poruszał (zmarł kilka miesięcy później – 26 listopada 1978 r.), cały czas się o nas niepokoił. Zawsze, kiedy się modliłyśmy, przychodził do pobliskiego konfesjonału. Dawał w ten sposób znak, że wszystko jest za jego zgodą i wiedzą, jesteśmy pod jego opieką. Miałyśmy pewność, że nic nam się nie może stać”.
Do ks. Zator-Przytockiego po zgodę na modlitwy poszedł Jan Samsonowicz. Obawiając się konfidentów, rozmawiał z proboszczem w konfesjonale. Powiedział, w jakiej sprawie będą prowadzone modlitwy. Ksiądz bez wahania wyraził zgodę – wspomina Mirosław Rybicki. Każdego dnia Magda Modzelewska spisywała intencje, które następnie czytano w kościele. Rozpoczynano zawsze od fragmentu psalmów. Bożena Rybicka dodaje: „Wspieraliśmy głodujących w mieszkaniu Krzysztofa Wyszkowskiego na Żabiance. Przychodziliśmy do nich, wspierać ich swoją obecnością. Blok był otoczony przez pracowników Służby Bezpieczeństwa. [...] [modlitwy] na początku gromadziły tak naprawdę kilkanaście osób. To było najbliższe grono. Wszyscy byliśmy obserwowani, zatrzymywani, legitymowani, ale właściwie z każdym dniem liczba tych osób się zwiększała. Trochę oczywiście było też agentów i tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa, ale modlić może się każdy. Bardzo często zdarzało się, że przychodziła do bazyliki Mariackiej wycieczka z przewodnikiem, zatrzymywali się. Informowaliśmy, w jakim celu tu jesteśmy, co robimy i czemu to ma służyć”.
Na modlitwy jeździli studenci z Politechniki Gdańskiej, zwoływani przez Śmigla, Mężydłę i Stankiewicz, która wspomina: „zdarzały się takie dni, że przed ołtarzem było tylko pięć osób, ale czasem było ich bardzo wiele. Tylko raz nie mogłam pojechać”.
Pomimo starań mecenasa Władysława Siły-Nowickiego 29 czerwca Sąd Rejonowy w Gdańsku zatwierdził wyrok kolegium. Tym razem na rozprawę rewizyjną mogli przyjść przyjaciele Błażeja Wyszkowskiego z Trójmiasta, z Warszawy przyjechała Halina Mikołajska i inni ludzie KSS KOR, z Krakowa reprezentanci tamtejszego SKS. Rozprawę zapamiętała Bożena Rybicka: „Wprowadzono Błażeja. Był krótko ostrzyżony, bardzo blady i miał ciemne plamy pod oczyma – skutek protestacyjnej głodówki w więzieniu [...]. Sędzia czytał wyrok (dwa miesiące więzienia) przy drzwiach otwartych, ale nie doczytał, ponieważ matka Błażeja rozpłakała się i wtedy wszyscy jak na komendę wstali i odśpiewali »Jeszcze Polska nie zginęła«. Potem, gdy wyprowadzano Błażeja z sali, skandowaliśmy na korytarzu jego imię”.
Moment śpiewania hymnu i zachowanie sędziego Sułkowskiego zapamiętał Dariusz Kobzdej: „Kiedy w pewnym momencie sala zaczęła śpiewać hymn, spokojnie usiadł, zdjął łańcuch i zaczął nim wywijać dookoła głowy”. Dzień po rozprawie przyjaciele Błażeja Wyszkowskiego napisali List otwarty: „Drogi Przyjacielu! Głęboko wstrząśnięci przebiegiem procesu rewizyjnego w Twojej sprawie, [...] oświadczamy, że walkę, którą podjęliśmy wspólnie w imię wolności obywatelskiej oraz odzyskania przez naszą Ojczyznę Niepodległości, będziemy kontynuowali nadal, nie bacząc na grożące nam niebezpieczeństwa.
Twoja wspaniała postawa podczas odbywania kary miesiąca aresztu i godne zachowanie w czasie procesu – który naszym zdaniem był procesem politycznym, a wyrok, jaki zapadł, jaskrawym bezprawiem – jest dla nas przykładem godnym naśladowania.
Wiemy, że przeżywasz obecnie ciężkie chwile, odłączony siłą od rodziny i najbliższych, ale chcemy, abyś wiedział o tym, że nie jesteś sam. Nasze myśli i serca są przy Tobie. Wiedz również o tym, że ofiara, jaką poniosłeś i ponosisz nadal, nakłada na nas moralny obowiązek, by czynić wszystko, aby nie była ona daremną”. Podpisali: Anna Boczkowska, Andrzej Bulc, Piotr Bystrzanowski, Ewa i Piotr Dykowie, Danuta i Grzegorz Grzelakowie, Jan Karolik, Dariusz Kobzdej, Anna Kołakowska, Zofia Kruszyńska-Gust, Irena Kulwieć, Anna Młynik, Magdalena Modzelewska, Edwin Myszk, Zdzisław Pietkun, Bożena Rybicka, Mirosław Rybicki, Małgorzata i Arkadiusz Rybiccy, Andrzej Słomiński, Gabriela Turzyńska i Jan Zapolnik.
Gdański SKS wspólnie z WZZ Wybrzeża wydał 30 czerwca ulotkę protestacyjną, w której podkreślono, że orzekając wyrok pod dyktando SB, sąd „pogwałcił podstawowe zasady postępowania karnego, nie wydając zgody na powołanie świadków obrony, a wyrok orzekł jedynie na podstawie sprzecznych i kłamliwych zeznań funkcjonariuszy MO i SB. Obrońcy, powołując się na odpowiednie ustawy oraz na okoliczności sprawy, wykazali bezzasadność stawianych zarzutów i uprzedniego wyroku kolegium. [...] zachowanie Błażeja Wyszkowskiego w żadnym wypadku nie wyczerpuje znamion zarzucanego mu czynu. Rzeczywistą przyczyną skazania jest jego postawa i aktywny udział w niezależnych inicjatywach społecznych. Błażej Wyszkowski był współzałożycielem Studenckiego Komitetu Solidarności Wyższych Uczelni Trójmiasta. Po ukończeniu studiów i rozpoczęciu pracy został członkiem Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych. [...] Adwokat Siła-Nowicki wskazał na głęboką szkodliwość społeczną niesprawiedliwego wyroku i tendencyjnie prowadzonego przewodu sądowego. >>Taki wyrok będzie kłamstwem i tak zostanie oceniony przez społeczeństwo<<, >>będą się ludzie śmiali z takiego wyroku<< – powiedział w mowie obrończej”.
Ulotki rozdawano na ulicach i stacjach kolejowych. Przy przystanku Gdańsk Stocznia doszło do szarpaniny. Śmigiel opowiada: „W umówiony dzień i godzinę rozpoczęliśmy rozdawanie ulotek. Bardzo szybko zareagowali czekający tam na nas ubrani po cywilnemu funkcjonariusze SB, których musiał o naszej akcji poinformować agent. Esbek mnie chwycił, instynktownie walnąłem go pięścią w mordę. Ten zbaraniał i zaskoczony puścił mnie. Zwiałem, ale esbek wyszarpnął mi torbę. Udało się uciec także Borusewiczowi. Wszystkich pozostałych złapali. Później przez dwa dni ze strachu nie wychodziłem z akademika, gdy raptem wczesnym świtem ktoś wali w okno. Mieszkaliśmy z Antkiem Mężydłą na parterze. Okazało się, że to Borsuk [tj. Borusewicz – L.B.]. Kazał się ubrać i iść z nim rozdawać ulotki, bo jak nie wyszło, to trzeba sprawę dokończyć. W pierwszej chwili w półprzytomnym widzie krzyknąłem mu: – Człowieku, opanuj się, nigdzie nie idę! On na to: – No chodź, będziesz tylko pilnował”. W końcu poszedłem. Stałem na peronie na czatach, a on rozdawał. Robił to wolno, a ja się coraz bardziej denerwowałem. Wyrwałem mu ulotki i zacząłem biegać od człowieka do człowieka, wciskałem im ulotki, chciałem jak najszybciej stamtąd uciec. Migiem się rozeszły. Odetchnąłem z ulgą”.
Funkcjonariusze SB zanotowali, że 30 czerwca 1978 r. o godz. 7.45 na wiadukcie kolejowym przy przystanku kolejki elektrycznej Gdańsk Stocznia złapali Stanisława Śmigla podczas rozdawania ulotek, zarekwirowali mu dwa oświadczenia z 30 maja 1978 r., dwie deklaracje Komitetu Założycielskiego WZZ Wybrzeża z 29 kwietnia 1978 r., 27 egzemplarzy „Robotnika” nr 9, 28 egzemplarzy „Robotnika” nr 10, trzy nr 11, czternaście nr 12 i osiem nr 16. Zanotowali jedynie, że Śmigiel „zbiegł po odebraniu mu wymienionych przedmiotów”.
Tego dnia rano dwie grupy rozdawały ulotki. Jedna na przystanku Gdańsk Stocznia i przy bramie nr 3 Stoczni Gdańskiej, a druga na przystanku Gdynia Stocznia. Funkcjonariusze SB z Gdańska i Gdyni zatrzymali Andrzeja Bulca, Wojciecha Drzewińskiego, Annę Młynik, Zdzisława Pietkuna, Tomasza Wojdakowskiego i Krzysztofa Wyszkowskiego. Zabrano im 387 egzemplarzy „Robotnika” (numery 9, 10, 11, 12, 15 i 16), 170 egzemplarzy deklaracji Komitetu Założycielskiego WZZ Wybrzeża oraz dwa egzemplarze oświadczenia z 30 maja 1978 r.
Do akcji w obronie uwięzionego założyciela SKS stanęły osoby związane ze wszystkimi nurtami opozycji. Można było się spierać, a jednocześnie być solidarnym. 30 lipca ks. Hilary Jastak z parafii Najświętszego Serca Jezusowego w Gdyni odprawił mszę świętą w intencji Błażeja Wyszkowskiego, na której odczytał kilka oświadczeń wydanych przez opozycję. W sierpniu gdański Wydział ds. Wyznań poinformował go o wszczętym przeciwko niemu postępowaniu administracyjnym w związku z jego działalnością wrogą wobec PRL. Podczas tej mszy podeszła do Borusewicza Anna Walentynowicz: „zaczęłam się interesować tym, kto – w rocznicę Grudnia – składa wieńce pod bramą nr 2. W zakładzie nikt się do tego nie przyznawał, a przecież pomimo surowych zakazów jakaś >>niewidzialna ręka<< zapalała znicze i składała kwiaty w miejscu naznaczonym krwią poległych stoczniowców. Wreszcie ktoś szepnął: – To Bogdan Borusewicz. [...] Kościół wydawał mi się najodpowiedniejszym miejscem do nawiązania tak ważnego dla mnie kontaktu. Podeszłam do Bogdana, przedstawiłam się i powiedziałam, że poszukuję kontaktu z opozycją. Przyjął to w sposób zupełnie naturalny i zaprosił mnie na tajne spotkanie z grupą działaczy WZZ. Adres i termin spotkania przekazała mi Krystyna Dzikowska (już nie żyje). [...] Z biciem serca zjawiam się w domu Kazimierza Szołocha w Gdańsku Oliwie przy ul. Poznańskiej. W kieszeni – zebrane i powierzone mi przez kolegów ze stoczni 610 zł – >>składka na działalność<< dla tych, co chcą nam pomagać”.
Nie była to jedyna osoba, która zgłosiła się do Borusewicza, a później zapisała się na kartach historii. Alina Pienkowska przyszła do jego mieszkania latem 1978 r. Wspomina Grażyna Stankiewicz (Malinowska): „Akurat jedliśmy, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam, mój widok bardzo zaskoczył Alinę. Zaczęła się jąkać, w końcu zapytała, czy tutaj mieszka pan Borusewicz. Poprosiłam Bogdana, by podszedł. Weszli do pokoju, usiedli i przez dłuższą chwilę oboje nic nie mówili. Alina jakoś doszła do siebie i zaczęła opowiadać, że wróciła z wakacji w Anglii, gdzie była u wujka i słuchała Wolnej Europy. Z rozgłośni dowiedziała się o Borusewiczu, Wolnych Związkach Zawodowych i >>Robotniku Wybrzeża<<. Mówiła, że pracuje jako pielęgniarka w Stoczni Gdańskiej i chce się dołączyć”. Alina Pienkowska przyniosła tekst o złych warunkach pracy w stoczni. Borusewicz zaprosił ją na najbliższe spotkanie samokształceniowe. Wszystkie kobiety, które zaangażowały się w działania opozycyjne, były ze sobą bardzo związane. Spotykały się na gruncie prywatnym, pomagały sobie nawzajem i plotkowały o zwykłych sprawach. „Byłyśmy normalnymi dziewczynami” – wspomina Stankiewicz.
Andrzej Gwiazda uważa, że wytoczenie sprawy sądowej Wyszkowskiemu wiązało się z powstaniem WZZ: „Sprawa Błażeja była próbą sił i oczywistym sygnałem, że spotkania publiczne firmowane przez WZZ nie będą tolerowane. Użyliśmy wszystkich dostępnych metod protestu i poinformowania opinii publicznej – ulotki, głodówka, modlitwy w kościele Mariackim w Gdańsku. Poznaliśmy wówczas księdza Hilarego Jastaka z Gdyni, wybitnego kapłana, odważnego Kaszubę. Ksiądz Jastak przeczytał na mszy świętej całą naszą ulotkę, fragmenty wplatając w kazanie. Był naszym przyjacielem, który nigdy nie zawiódł”.
Po wyjściu 28 lipca z więzienia Błażej Wyszkowski był bardzo wyczerpany fizycznie i psychicznie. Nie mógł już uczestniczyć równocześnie w różnych akcjach opozycji; skupiła ona wielu młodych ludzi, ale było ponad ich siły podołanie wszystkim wyzwaniom. Musiał szukać pracy, a tę proponowano mu tylko poza Trójmiastem. Służba Bezpieczeństwa oplotła go siecią prowokacji, pomówień i plotek. Opozycjoniści starali się pomagać sobie nawzajem, w społeczeństwie natomiast przeważał strach, obawa o życie, karierę i zarobki. Ludzie byli przeświadczeni, że milicja wszystko wie i każdego łatwo może zniszczyć.
W latach 1980–1981, podczas „karnawału” Solidarności, przyjeżdżał do gdańskiej Międzyzakładowej Komisji Założycielskiej NSZZ Solidarność tylko na chwilę, brał ulotki i musiał wracać do domu pod Gdańsk. Na cztery dni przed wprowadzeniem stanu wojennego znalazł się w Niemczech. Języka niemieckiego nie znał w ogóle, a angielski bardzo słabo. Zabrał się jednak wraz z innymi Polakami w Hamburgu za organizowanie pomocy dla podziemnej Solidarności. Współorganizował kilka demonstracji w Niemczech, pomagał przy wysyłaniu pomocy za pośrednictwem kościołów.
Nie wyemigrował i nie chciał zostać emigrantem, a mimo to spędził w Niemczech 25 lat. W stanie wojennym nie miał jak do Polski wrócić; jeszcze przed sierpniem 1980 r. z powodów politycznych pozbawiono go przydziału na wykupione już na własność mieszkanie. Do Niemiec przyjechała więc jego żona Magda z paszportem w jedną stronę. Wcześniej musiała się wymeldować z mieszkania swoich rodziców przy ul. Danusi we Wrzeszczu, gdzie w 1977 r. był schowany pierwszy wieniec, złożony w rocznicę grudniowej masakry. Kiedy w 1989 r. przyjechała po śmierci rodziców do Polski i chciała ponownie zameldować się w mieszkaniu, by móc z rodziną wrócić do Gdańska, władze miasta odmówiły jej meldunku. Lokal został przydzielony pracownikowi więzienia, w którym Błażej prowadził głodówkę.
Tekst Leszka Biernackiego oraz wiele innych interesujących materiałów znaleźć można w najnowszym numerze czasopisma „Wolność i Solidarność” :
:http://wis.ecs.gda.pl/