Powstanie kościuszkowskie: za pięć dwunasta

opublikowano: 2017-11-14 13:15
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Insurekcja kościuszkowska - powstanie które miało uratować Rzeczpospolitą. Jak wyglądały ostatnie chwile przed jej wybuchem?
REKLAMA

Noc z 3 na 4 marca 1794 roku była wyjątkowo ciemna i mglista. Trudno więc było dostrzec dwóch okutanych w samodziałowe kapoty i siermięgi wędrowców, którzy niestrudzenie przedzierali się przez gęsty las łęgowy nad Rabą, od czasu do czasu tylko wychodząc na drogę w miejscach oddalonych od siedzib ludzkich. Szli już prawie tydzień okrężnymi drogami, wiodąc z sobą myszatego mierzyna objuczonego dwoma worami. Rzadko kiedy odpoczywali, wybierając na nocleg raczej brogi niż wygodne łóżko w żydowskiej austerii. Poruszali się bowiem w niebezpiecznym terenie, który dwadzieścia lat temu przestał należeć do Korony i traktatem rozbiorowym z 1773 roku wszedł w skład Cesarstwa Austriackiego. Granicę z okrojoną Rzeczpospolitą stanowiła Wisła, ku której wytrwale dążyli.

Tadeusz Kościuszko w czasie wojny polsko-rosyjskiej 1792 r. (domena publiczna)

Podróż nie należała do łatwych. Wiosenne roztopy naruszyły polne drogi, a pola zmieniły w błotnistą pustynię, usianą nielicznymi wioskami i przysiółkami. Im bliżej Wisły, tym więcej pojawiało się austriackich patroli strzegących traktów i rozstajów. Korpus generała Harnoncourta rozciągał się długą linią od Morawskiej Ostrawy i sięgał daleko poza Tarnopol. Po wsiach i miasteczkach obozowały liczne kompanie austriackiej piechoty i szwadrony dragonów. Przejście granicy, nawet z paszportem lub glejtem, nie należało do rzeczy łatwych. Wędrowcy nie posiadali żadnych dokumentów, stali się więc ostrożniejsi i baczyli, by nie wpaść na wszędobylskie lotne ronty huzarów.

Niebawem stanęli w progach Uścia Solnego, niewielkiego miasteczka u ujścia Raby do Wisły. Mieścina spała kamiennym snem. Nawet psy nie ujadały w obejściach, szczując po polach zastrachane zające lub śpiąc w brogach.

– Nie pobłądzimy, wielmożny panie? – Młody chłopak lękliwie spojrzał na wąsacza w zawadiacko nasuniętej na bok głowy magierce. – Ćma, że nijak drogi rozeznać.

– Cichaj, Maciek! Znam drogę – zgromił go zapytany. – I ilem ci razy gadał, żebyś mnie panem nie nazywał?

– A jak mam zwać, skoroście syn mości pana dziedzica?

– Tutaj Julkiem, a za Wisłą obywatelem porucznikiem.

Obszedłszy miasteczko, skierowali swe kroki ku położonym bliżej Wisły Starym Niedarom, gdzie przy drodze stała samotna kuźnia. Wiatr rozgonił mgłę i chmury, zza których wyłaniać się zaczął rąbek księżyca i nieliczne gwiazdy. Zrobiło się jaśniej i przyzwyczajonym do mroku okiem łatwiej rozpoznawali otoczenie. Wąsacz sięgnął za pazuchę i wydobywszy nabity pistolet, odwiódł kurek i bez obawy wylazł na drogę. Za nim podążył Maciek.

REKLAMA

Kuźnia spała spokojnym snem. Na mokrym od rosy gontowym dachu i w błonach okien odbijało się zimne światło księżyca. Pod ścianami leżały w nieładzie gospodarskie narzędzia i różnorakie żelastwo nieznanego bliżej przeznaczenia. Pod oknami mieszkalnej części z prowizorycznych, zbitych naprędce z dranic skrzynek wystawały kikuty zeszłorocznych krzewinek i ziół. Wędrowcy zbliżyli się ku ciężkim dębowym wrotom zaopatrzonym w boczną furtkę. Załomotali.

Kościuszko i Poniatowski odbierają defiladę wojsk polskich po pobiciu Rosjan pod Zieleńcami (domena publiczna)

– A kogóż to diabeł po nocy nosi? – mruknął, zbudzony nagłym łoskotem, uściecki kowal Franciszek Krzysztofczyk. – Trza Stacha zbudzić.

Wyjrzał przez okno, ale w ciemnościach nie dostrzegł nikogo. Wdziawszy kapotę, wymacał na stole krzesiwo i hubkę, by rozniecić nikły płomyk łojówki. Ze skrzyni stojącej przy drzwiach w rogu izby zabrał dwa zawsze nabite pistolety i ostrożnie, by nie potrącić rozłożonych pod ścianami sionki licznych narzędzi, dotarł do niskich drzwi, które otworzył lekkim pchnięciem.

– Zbudź się! – Podszedł do wąskiego łóżka, gdzie spod pierzyny wystawała okolona gęstymi kudłami i brodą głowa. – Stachu!

– Daliby ojciec spać – burknął młody Krzysztofczyk i przeciągnął się, ziewając. – Noc przecie jeszcze.

– Noc nie noc, a tam ktoś we wrota wali, że mało z zawiasów nie wyskoczą.

– Może jaki z drogi konia chce okuć? – zagadał Stanisław, stawiając bose stopy na deskach podłogi.

– W nocy?

– A bo to w nocy konie podków nie gubią?

– Nie mędrkuj, a chodź prędko. Krócicę weź. – Podał synowi jeden z pistoletów.

– Kto tam?! – Franciszek rzucił przez drzwi, jednocześnie odwodząc kurek.

– Otwórzcie, kowalu! – dobiegł głos z zewnątrz.

– Czego akurat do mnie? Mało to w Uściu kowali? Wedle rynku ze sześciu znajdziecie.

– Ale Krzysztofczyk jeden?

– Ano jeden. A wy kto?

– Zakrzeński. Syna waszego szkolny kompan.

– Julo?! – Stanisław, usłyszawszy nazwisko przyjaciela, śpiesznie zdjął z wrót żelazną sztabę i uchylił furtkę. – A cóż ty tu robisz?! Ki diabeł cię przygnał?!

REKLAMA

– Już myślałem, żeś gdzie pomarł w świecie! – Julian przypadł do przyjaciela.

– A ten kto? – Franciszek wzrokiem wskazał chłopaka, który wiodąc mierzyna, w milczeniu wsunął się do środka.

II rozbiór Polski (aut. Maciej Szczepańczyk, opublikowano na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0).

– Maciek, parobek z majątku ojca.

– Nie mogliście za dnia przyjść?

– Z tym na pewno nie. – Julian wskazał tajemnicze worki. – Już z tydzień będzie, jak po wertepach łazimy.

– Kontrabanda?

– Robotę dla was mam. Ojciec powiadał, żeście tęgi kowal.

– Ze Stachem gadać musicie. On tu teraz majster.

– A wy?

– Mnie już zdrowie nie pozwala. Ot, podkowę czasem odkuć, ale resztę to on.

– Aleś się zapuścił… – Julian oglądał starego druha. – Z tą brodą i łbem rosochatym ledwiem cię poznał.

– Tyś też prawie jak jaźwiec. Oficera po tobie nie znać. – Stanisław dotknął długiej kapoty z grubego samodziału.

– Bo i nie powinno. Nie czas po temu, żeby w tym po gościńcach paradować. – Uchylił poły kapoty, spod której błysnął złoty guzik na czarnych wyłogach ciemnozielonej kurtki.

Tekst jest fragmentem książki Piotra Śliwińskiego „Ryngraf”:

Piotr Śliwiński
„Ryngraf”
cena:
44,90 zł
Wydawca:
Muza S.A.
Okładka:
miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
640
Data i miejsce wydania:
1
Format:
15.5 x 23.5 cm
ISBN:
978-83-287-0602-6

Stachowi na widok munduru zabłysły oczy. Trwało to jednak ułamek sekundy, bo zaraz spochmurniał i rzucił, opryskliwie niemal:

– Gadaj, coś chciał. Roboty teraz dużo. Kosy czas klepać. Wnet trawa wzejdzie.

– Ja właśnie z tym. – Wskazał na worki pod ścianą, a do Maćka rzucił: – Pokaż!

Parobek rozsupłał jeden z worów i wydobył owinięty szmatami i powrósłem pokaźny pęk kos, wśród których było też sporo rzezaków do sieczki.

Kościuszko z kosynierami pod Racławicami (domena publiczna)

– Do nowego folwarku? – naiwnie spytał Stanisław. – Rzuć to pod kowadło. Jutro, jak czasu starczy, wyklepię.

– A te naostrzysz? – W dłoniach Juliana zalśniły dobyte z drugiego worka szable.

– Ładne – pochwalił Franciszek. – Pokażcie. Dawnom takiej w ręce nie miał.

Julian podał jedną z augustówek, a stary Krzysztofczyk zadał w powietrzu kilka cięć i pchnięć, po czym dokładnie obejrzał broń. Przejechał dłonią po głowni, wyważył i raz jeszcze ciął, tym razem na odlew, aż końcem ostrza niebacznie zawadził o pieniek do rąbania drzewa leżący przy palenisku.

REKLAMA

– Sam naostrzę – rozrzewnił się. – Niejeden raz ją brusem traktowałem. Znam jak własną.

– To ojca mego – wyjaśnił Julian. – Dał mi ją, gdym z domu wychodził.

– Ojciec zdrów?

– Chwalić Boga, zdrów, choć czasem żal go okrutny za dawnymi laty bierze i nijak wtedy spokojnie usiedzieć nie umie. Po świecie tułał się długo, do domu wrócić nie mógł. Prawiem go nie znał, bo ledwo od ziemi odrosłem, a on już uchodzić musiał przed proskrypcjami. Infamisem go okrzyknięto i na gardle karać chciano.

Arsenał Królewski w Warszawie (w głębi) na obrazie Canalleta (domena publiczna).

– Wiem ja coś o tym. – Krzysztofczyk pokiwał głową. – Wyście z moim Stachem pieluchy w zębach nosili, kiedy my obaj w pole chadzali wiary i wolności bronić.

– A szabla? Powiadacie, że znajoma.

– Wszystkie w partii naszej znałem… – Po twarzy starego kowala spłynęła łza, którą starł na wąsy. – Wiele łbów naznaczyła i wielu w diabły posłała. Jednego tylko dosięgnąć nie mogła.

– Kogóż to? – zainteresował się Stanisław.

– Hetmana Branickiego. Konfederację naszą gnębił, kurwi syn, towarzyszy siekał i wieszał jak najpodlejszych chamów. Każdy, co przeciw imperatorowej i jej gachowi wystąpił, chciał go pod swą rękę dostać.

– Dawno było – uspokajał Krzysztofczyk. – Na nic ojca żale. My pod Zelwą też nic nie wskórali. Za Targowicą Moskal twardo stał.

– I do dzisiaj stoi. Nasz niedojda król kroku zrobić nie może, żeby Petersburg o tym nie wiedział – złościł się Julian. – Restrykcje nowe zaprowadzają, armia w Koronie i na Litwie na psy schodzi, a jakby tego mało było, redukować ją mają podług grodzieńskich ustaleń sejmowych. Mnie też już z tabeli płac skreślili i do dom odesłali. Ledwo na grosz sierocy się załapałem, bo ci od kapitana w górę asekurację na trzy procent tylko otrzymać mają.

– Siądziemy, to opowiesz, a i trza dać wam co zjeść, boście całkiem z sił opadli. – Stanisław poprowadził gości do świetlicy. – Z jadłem na przednówku krucho, ale i tak lepiej niż u zagrodników, co przed żniwami na wycug chadzają, żeby skórkę chleba powąchać.

Car Paweł I odwiedza Kościuszkę w więzieniu (rys. Aleksander Orłowski, domena publiczna).

Franciszek pozostał sam w kuźni. Siedział na zydlu przy tlącym się palenisku, do którego dorzucił – dla większego światła – kilka smolnych szczap i nadal oglądał starą szablę. Przypomniały mu się czasy sprzed ćwierćwiecza, kiedy zostawił nieboszczkę żonę i małego Stasia i jak wielu innych, co z obcą interwencją na polskiej ziemi pogodzić się nie mogli, ruszył w sukurs konfederacji barskiej, dołączając pod Sandomierzem do kompanii Józefa Bonawentury Zakrzeńskiego, który w tamtejszych stronach organizował zbrojne kupy szlachty i plebejuszy do wojny za wiarę i prawo. Za wiarę i prawo tylko, bo za takiego króla, jakiego Katarzyna II na tron polski usadziła, nikt głowy nadstawiać nie chciał, a i niejeden z niekłamaną radością sam by plenipotenta Rosji o czerep pudrowany skrócił. Wkrótce też na czoło partii się wybił, bo choć szlachcicem nie był, zebrać w jedno niesubordynowanych potrafił i na Moskala ich prowadzić. Nie herby i nobilitacje się wtedy liczyły, ale ręka silna, zdolna ludźmi kierować, choćby i taka, która przedtem tylko pług albo szewskie szydło dzierżyć umiała.

REKLAMA

Tymczasem w świetlicy buzowało już w kominie, a zdrożeni wędrowcy pojadali kaszę i ser, zapijając wszystko cienkim piwem, które Stanisław rozlał do cynowych kubków.

Tekst jest fragmentem książki Piotra Śliwińskiego „Ryngraf”:

Piotr Śliwiński
„Ryngraf”
cena:
44,90 zł
Wydawca:
Muza S.A.
Okładka:
miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
640
Data i miejsce wydania:
1
Format:
15.5 x 23.5 cm
ISBN:
978-83-287-0602-6
Portret Tadeusza Kościuszki ze zbiorów biblioteki w Solurze (domena publiczna).

– Nic więcej nie ma. – Zapalił lulkę. – Na przednówku nędza, a i miasto ostatnimi czasy zubożało. Na soli już takiej fortuny nie robi. Ze dwadzieścia lat będzie, jak Rakus nas zagarnął i, widzi się, nieprędko puści.

– Więcej by wziął, gdyby go wojna z Francuzami nie absorbowała – mruknął Julian, żując kaszę. – A po ostatnich naszych bojach Moskal z Prusakiem nowe kawały dla siebie wydarli. Już i tak żyjemy granicą nową oddzieleni, a kto wie, co za lat parę być może.

– Powiadasz, że armia w likwidację postawiona…

– Nie inaczej. Redukcją to na razie zwą, ale przecie widać, że wszystko zrobią, aby tylko nas rozgonić. Kraj bez armii łacniej oddać carycy. W Warszawie aż huczy. Zda się, że do nowej wojny dojdzie. Regimenty ukraińskie bunty wznoszą, ale ich Moskal rozpędza, a żołnierza w swoją służbę gna.

– Jakże to?

– Ano tak. Każdemu dobry żołnierz potrzebny. Aż dziw, żeś się uchował cało, boś przecie do wojaczki zdatny. Cesarscy cię nie werbowali?

– Wykpiłem się od służby. Jak tu dragony albo huzary zjadą konie kuć, to głupka stroję, żem niby głuchy i na umyśle szwankuję. A ciebie co tu zagnało? – zagadnął przyjaciela.

REKLAMA

– Z misją szedłem. W Warszawie zawiązała się w maju zeszłego roku konfederacja patriotów. Skumałem się z nimi, zanim redukcja mnie objęła. Potem wysłali do austriackiego zaboru ludzi werbować dla przyszłej insurekcji i broń zbierać. Takich jak ja poszło wielu. Do kompanii Maćka wziąłem, żeby raźniej było, a i gdyby mnie po drodze gdzie ubili, to może choć on wróci i zda sprawę.

– Tylko mi nie gadaj, że kosą się będzie żąć Moskala.

– Jutro ci powiem, co i jak robić, żeby się kosa do walki nadawała.

– Lepiej mów teraz, bo o świtaniu kuć zaczynam.

Zamiast opowiadać, Julian zza cholewy wyciągnął złożony równo półarkusik papieru, na którym dokładnie wyrysowano, jak ma wyglądać powstańcza broń, do niedawna funkcjonująca jeszcze jako gospodarskie narzędzie. Każda kosa miała piętkę z otworem. Piętkę należało wyprostować, zaokrąglić na końcu i wybić dodatkowy otwór. W przypadku rzezaków prócz piętki trzeba było wyprostować, rozklepać i zaostrzyć w szeroki grot ogonek służący do osadzania rączki. Nad instrukcją pracowała ponoć tajna komisja, której wytyczne przesyłał przebywający na emigracji sam generał Kościuszko, desygnowany przez warszawskich konspiratorów – tak przynajmniej twierdził Zakrzeński – na przyszłego dyktatora insurekcji.

Wzięcie do niewoli Tadeusza Kościuszki pod Maciejowicami na obrazie Jana Bogumiła Plersza (domena publiczna).

Długo jeszcze siedzieli i rozprawiali cicho o sobie tylko wiadomych sprawach, o czasach szkolnych i wspólnej służbie w odległym warszawskim garnizonie, skąd dwa lata temu powędrowali na Litwę w sukurs walczącym z Moskalami oddziałom.

Siedzący na ławce pod oknem Maciek słuchał wszystkiego z rozdziawioną gębą. Chłonął każde słowo panicza i jego przyjaciela. Nie przypuszczał, że tych dwóch może łączyć aż tak wiele. Wspomnienia krążyły tymczasem wysoko pod powałą izby, rozpalały namiętności i chęć do czynu. Serce chłopaka rozsadzała duma, że siedzi w towarzystwie tęgich zabijaków, którym z niejednego patrontasza dane było proch wąchać na długiej wojennej wyprawie. Zmęczenie i senność wzięły jednak górę nad ciekawością i syty wrażeń chłopak, owinąwszy się derką, zasnął, marząc o wojnach w odległych krainach.

Posnęli wkrótce i obaj kompani. Stach odstąpił swoje łóżko Julianowi, a sam powędrował na stryszek nad kuźnią, gdzie w grochowinach i sianie wymościł sobie wygodne leże.

Tekst jest fragmentem książki Piotra Śliwińskiego „Ryngraf”:

Piotr Śliwiński
„Ryngraf”
cena:
44,90 zł
Wydawca:
Muza S.A.
Okładka:
miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
640
Data i miejsce wydania:
1
Format:
15.5 x 23.5 cm
ISBN:
978-83-287-0602-6
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Piotr Śliwiński
.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone