Pretorianie i Wielka Brytania

opublikowano: 2013-08-25, 08:44
wszelkie prawa zastrzeżone
Koniec lata 44 r. n.e. - w najlepsze trwa inwazja rzymska na Wielką Brytanię...
reklama

— Jak daleko jeszcze do tego obozu? — zapytał Grek, oglądając się po raz kolejny przez ramię. — Dotrzemy do niego przed zmierzchem?

Dekurion dowodzący niewielkim oddziałem konnej eskorty wypluł pestkę z jabłka i przełknął przeżuty już lekko miąższ, zanim odpowiedział:

— Bez obaw, panie. Damy radę. Jeśli się nie mylę, zostało nam pięć, może sześć mil, na pewno nie więcej.

— Nie możemy jechać trochę szybciej?

Podbój Wielkiej Brytanii przez Rzymian (Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported license.)

Mężczyzna wciąż oglądał się przez ramię, więc i dekurion nie oparł się pokusie i ukradkiem rzucił spojrzenie za siebie. Nie zauważył tam jednak niczego ciekawego. Trakt był puściutki aż do miejsca, gdzie znikał pomiędzy dwoma gęsto porośniętymi wzgórzami, które zdawały się lśnić w rozgrzanym upałem powietrzu. Byli jedynymi podróżnymi na tej drodze, nie spotkali też na niej nikogo, odkąd opuścili ostatni ufortyfikowany posterunek, czyli od południa. Od tamtej chwili dekurion, podlegających mu dziesięciu żołnierzy eskorty oraz Grek z towarzyszącymi mu dwoma ochroniarzami, zmierzali ubitym traktem w kierunku wielkiego obozu armii Plaucjusza. Tam bowiem skoncentrowano siły trzech legionów i niemal tuzin jednostek pomocniczych mających wziąć udział w zadaniu ostatecznego ciosu zbuntowanym oddziałom Karatakusa złożonym z członków kilku ostatnich plemion brytyjskich, które wciąż jawnie walczyły z Rzymem.

Powód spotkania starego wodza z nieznanym nikomu Grekiem wydawał się dekurionowi niezwykle ciekawy. Bladym świtem prefekt kohorty jazdy tungrijskiej rozkazał mu wybrać dziesięciu najlepszych jeźdźców ze swojego szwadronu i odstawić wspomnianego gościa aż do namiotu Plaucjusza.

Dekurion zrobił, co mu kazano, nie zadając zbędnych pytań. Teraz jednak ilekroć zerkał w kierunku Greka, czuł rosnące zaciekawienie.

Jego podopieczny mimo skromnego odzienia — miał na sobie lekką opończę i prostą czerwoną tunikę — nadal wyglądał na bajecznie bogatego i wytwornego człowieka. Dekurion zauważył z odrazą, że paznokcie u jego dłoni są dokładnie przycięte i spiłowane, a od przerzedzonych już włosów i brody bije mdły zapach drogiej cytrynowej pomady. Grek nie miał na palcach żadnych pierścieni, niemniej jasne pasy skóry wskazywały jednoznacznie, że nie stroni od tego typu ozdób, i to raczej cennych. Stary żołnierz uśmiechnął się pogardliwie pod nosem — jego zdaniem był to tylko kolejny z wyzwoleńców, którzy ostatnimi czasy uwili sobie ciepłe gniazdka w samym sercu imperialnej administracji. A fakt, że ktoś taki przybył osobiście do Brytanii, w dodatku nie afiszując się wpływami i bogactwem, mógł znaczyć tylko jedno: wiózł staremu wodzowi wiadomość takiej rangi i wagi, że nie odważono by się powierzyć jej nawet najbardziej zaufanym kurierom cesarskim.

Dekurion omiótł dyskretnym spojrzeniem obu ochroniarzy jadących tuż za Grekiem. Oni także nosili zgrzebne szaty, ale pod opończami kryli krótkie miecze zwisające z robionych dla armii pasów. Nie wyglądali też na byłych gladiatorów, których wynajmowali z wielką lubością możni obywatele Rzymu. Sądząc po minach i uzbrojeniu, mogli należeć tylko do jednej formacji — byli pretorianami, czego nie zdołali ukryć, mimo iż bardzo się starali. Ten dowód także świadczył na korzyść tezy mówiącej, że Grek przybywa tutaj ze sprawą rangi państwowej.

reklama

Pałacowy urzędnik obejrzał się po raz kolejny.

— Spodziewasz się kogoś, panie? — zapytał dekurion.

Grek rozejrzał się wokół, próbując zamaskować niepokój widoczny na twarzy. Zmusił się nawet do bladego i raczej krzywego uśmie-

chu.

— Owszem. Chociaż wolałbym, aby się nie pojawił.

— Czy to ktoś, o kim powinienem wiedzieć?

Grek mierzył go przez dłuższą chwilę wzrokiem, potem uśmiechnął się raz jeszcze.

— Nie.

Dekurion czekał na dalsze wyjaśnienia eskortowanego, lecz z ust patrzącego teraz prosto przed siebie Greka nie padło już ani jedno słowo. Oficer ugryzł kolejny kęs jabłka, wzruszył ramionami i wrócił do spokojnej obserwacji otaczającego ich krajobrazu. Na południu górny bieg koryta Tamesis wił się wśród pofałdowanych nizin. Stare knieje porastały szczyty nielicznych wzgórz, wokół nich widać było zabudowania wiosek i pojedynczych gospodarstw plemienia Dobunnów — jednego z pierwszych, które złożyło hołd Rzymianom, gdy legiony dotarły na ich ziemie niemal rok wcześniej.

To mogłoby być świetne miejsce na zapuszczenie korzeni, rozmarzył się dekurion. Gdy minie dwadzieścia pięć lat służby, otrzyma obywatelstwo imperium oraz skromną gratyfikację w złocie, za którą kupi niewielkie gospodarstwo gdzieś na skraju kolonii weteranów i spędzi w nim resztę życia we względnym spokoju. Może nawet pojmie za żonę jedną z tutejszych kobiet, tę, którą upatrzył sobie w Camulodunum. Spłodzi z nią stado bachorów i będzie się upijał każdego wieczora.

Marzenia te prysły w jednej chwili, gdy jadący obok Grek ściągnął nagle wodze. Spojrzał za siebie, mrużąc piwne oczy pod osłoną krzaczastych brwi. Dekurion zaklął pod nosem, podnosząc jednocześnie dłoń, by zatrzymać swoich ludzi.

— Co znowu? — zapytał gniewnie, gdy już zawrócił konia.

— Tam! — Grek wyciągnął rękę. — Spójrz tam!

Oficer obrócił się spokojnie w siodle, skórzane pasy zatrzeszczały pod jego ciężarem. Z początku nie zauważył niczego niezwykłego, ale gdy przeniósł wzrok nieco dalej, do miejsca, gdzie szlak wił się pomiędzy wzgórzami, dostrzegł sylwetki jeźdźców przemykających pomiędzy drzewami. Gdy wynurzyli się na otwartą przestrzeń, ruszyli prosto na Greka i jego eskortę.

— Kim oni są u licha? — wymamrotał dekurion.

— Nie mam pojęcia — odparł eskortowany — ale chyba wiem,

z czyjego polecenia tutaj przybyli.

Oficer obrzucił go gniewnym spojrzeniem.

— Czy ci ludzie stanowią zagrożenie dla nas?

reklama

— I to wielkie.

Dekurion ocenił fachowym spojrzeniem nadciągającego przeciwnika. Galopujący jeźdźcy znajdowali się już tylko niespełna milę od jego ludzi. Było ich ośmiu, wszyscy leżeli na karkach poganianych koni, a czarne i ciemnobrązowe opończe furgotały dziko za ich plecami. Ośmiu przeciw trzynastu — nie licząc Greka. Sprzyjający układ sił, uznał dekurion.

— Dość już widzieliśmy! — zawołał cesarski posłaniec, obracając wierzchowca w miejscu i kopiąc go wściekle piętami. — Jedźmy!

— Za mną! — rozkazał dekurion i eskorta pogalopowała w ślad za oddalającym się Grekiem oraz jego ochroniarzami.

Tungrijski dowódca nie krył wściekłości. Nie widział potrzeby tak panicznej ucieczki. Jego ludzie mieli przewagę liczebną, mogli więc spokojnie poczekać na galopującego przeciwnika, nie męcząc koni, co dałoby im dodatkową przewagę w starciu z ludźmi dosiadającymi aż tak zdyszanych wierzchowców. Walka nie trwałaby długo w takich warunkach. Aczkolwiek istniała niewielka szansa, że któryś z atakujących mógłby dosięgnąć Greka w powstałym zamieszaniu. A prefekt wyraził się jasno: temu człowiekowi nie może spaść włos z głowy. Macie chronić jego życie za wszelką cenę. Dekurion musiał przyznać, że po takim dictum nie ma wielkiego wyboru. Uniknięcie walki wydawało się zatem jedynym rozsądnym rozwiązaniem w tej sytuacji. Mając milę przewagi nad pościgiem, powinni dotrzeć do obozu Plaucjusza, zanim przeciwnik zdąży się zbliżyć na odległość strzału z łuku.

Gdy po raz kolejny obejrzał się przez ramię, zauważył ze zgrozą, że prześladowcy są znacznie bliżej, niż powinni. Musieli mieć niesamowite rumaki. Konie, jakimi dysponował on i jego podwładni, były niezłe i nie odbiegały od średniej kohorty, ale z tak doskonałymi zwierzętami nie miały najmniejszych szans. Co więcej, dosiadający tamtych wierzchowców ludzie musieli być niezwykle biegli w swoim fachu, skoro potrafili wykrzesać ze swoich koni wszystko, na co było je stać.

W tym momencie dekurion po raz pierwszy poczuł ukłucie wątpliwości. To nie mogli być zwyczajni złoczyńcy. Sądząc po ciemnych włosach, smagłej karnacji i rozwianych opończach, na pewno nie miał do czynienia z tubylcami. Poza tym Celtowie atakowali Rzymian tylko wtedy, gdy mieli ogromną przewagę liczebną. Nadto, wydawało się, że Grek wie, kim są ci ludzie. Nawet teraz, sądząc z tempa szaleńczej jazdy, widać było, że jest potwornie przerażony. Podskakiwał niezdarnie na grzbiecie konia tuż przed dekurionem. Tyle dobrego, że jadący po jego obu bokach ochroniarze wyglądali na sprawnych i pewnych siebie jeźdźców. Wargi dekuriona rozciągnęły się w krzywym uśmiechu, odsłaniając zaciśnięte zęby. Może i Grek znał się na pałacowych intrygach jak nikt inny, ale konno na pewno nie umiał dobrze jeździć.

Nieuniknione nadeszło szybciej, niż się spodziewał. Grek podskoczył nieco krzywiej niż poprzednio i mimo natychmiastowego ściągnięcia wodzy nie zdołał się utrzymać w siodle. Słysząc jego przejmujący krzyk, dekurion z trudem zdołał skierować konia w bok, by nie stratować nieszczęśnika.

reklama

— Stać!

Żołnierze eskorty, klnąc ile wlezie, ustawili parskające gniewnie zwierzęta wokół leżącego na plecach mężczyzny.

— Oby się nie zabił, suczy syn — mruczał dekurion, zsuwając się z siodła.

Obaj ochroniarze stanęli moment później obok człowieka, którego życie powierzono ich pieczy.

— Żyje? — wymamrotał jeden z nich.

— Tak. Jeszcze dycha.

Grek wybałuszył nagle oczy, lecz oślepiający blask słońca natychmiast zmusił go do zmrużenia powiek.

— Co... co się stało? — wymamrotał i znów padł bez przytomności.

— Podnieście go! — rzucił dekurion. — Posadźcie na konia.

Pretorianie postawili Greka na nogi, usadowili w siodle i sami wskoczyli na koń. Jeden złapał wodze, drugi chwycił swojego pana za ramię.

— Zabierzcie go stąd! — Dekurion wskazał ręką na trakt.

Gdy trójka jeźdźców zaczęła się oddalać, wsiadł na konia i zawrócił go, stając twarzą w twarz z prześladowcami.

Znajdowali się już blisko, oba oddziały dzieliło nie więcej niż trzysta kroków. Przeciwnik zbliżał się nierówną linią, nie zwalniając nawet na moment. Kierował się wprost na stojących spokojnie żołnierzy eskorty, jeszcze chwila i w rękach nadjeżdżających pojawiły się krótkie włócznie. Napastnicy unieśli je wysoko nad głowy, szykując się do

rzutu.

— Formować szyk harcowniczy! — wrzasnął dekurion.

Jego ludzie rozdzielili parskające niepewnie rumaki, rozstawiając się na trakcie, aby stawić czoło szarżującym. Każdy uniósł wysoko tarczę, by osłonić ciało, w drugiej ręce ściskał nerwowo drzewce włóczni, kierując grot na zbliżających się błyskawicznie napastników. Ich dowódca zaczynał żałować, że nie kazał ludziom zabrać cięższych włóczni, szczerze powiedziawszy, nie sądził jednak, że dzień podróży do obozu Plaucjusza może obfitować w jakiekolwiek niebezpieczeństwa. A teraz musiał wypatrywać miotanych w jego kierunku drzewc, by uniknąwszy ich, zewrzeć się z nieznanym przeciwnikiem w walce wręcz.

— Przygotować się! — rozkazał podwładnym, dając im jednocześnie znak, że zamierza atakować. — Na mój rozkaz... naprzód!

Żołnierze jednostki pomocniczej wystrzelili do przodu, wrzeszcząc dziko i poganiając konie. Szybko nabierali pędu, zbliżając się do linii wroga.

Przeciwnik nie zwolnił jednak nawet na moment i nadal pędził galopem na Rzymian. Dekurion pomyślał nawet, że zamierza uderzyć na jego ludzi z całym impetem, i sprężył się, by przyjąć na siebie któreś z uderzeń. Jego żołnierze także wzdrygnęli się na myśl o takim obrocie sprawy i całą linią wyraźnie zwolnili.

Dekurion miał jednak głowę na karku — gdy to zauważył, natychmiast zawołał na prawo i lewo:

reklama

— Szybciej! Szybciej!

W tym momencie mógł już rozróżnić twarze przeciwników. Widział malujące się na nich napięcie, zaciśnięte milczące usta i zawziętość bijącą z oczu. Łopoczące na wietrze poły płaszczy sugerowały, że nie mają na sobie żadnych pancerzy. Dekurion pożałował ich nawet, wiedząc, na czym polega natura starcia, do jakiego lada chwila dojdzie. Podczas walki ręka w rękę zakuci w pancerze dobrze wyszkoleni żołnierze mieli miażdżącą przewagę bez względu na klasę posiadanych wierzchowców.

W ostatnim momencie zbliżający się wojownicy zmienili kierunek jazdy. Bez jednego słowa zboczyli z traktu, ominęli sunących na nich Rzymian i zaraz zrobili zwrot. Ręce, w których trzymali włócznie, powędrowały daleko w tył.

— Uwaga! — wrzasnął jeden z żołnierzy, gdy kilka drzewc pomknęło niskim lotem w kierunku oddziału eskorty.

To nie był atak na ślepo. Każdy z jeźdźców wybrał sobie uprzednio cel i ciężkie żelazne groty zagłębiły się z piekielną skutecznością w odsłonięte końskie boki. Tylko jeden trafił żołnierza w brzuch tuż nad kulą siodła. Dekurion od razu pojął, dlaczego ci ludzie zaatakowali wierzchowce. Część koni wierzgnęła, próbując sięgnąć kopytami bolesnych ran, inne zwaliły się po prostu na bok, rżąc ogłuszająco z przerażenia. Jeźdźcy musieli poniechać ataku, siebie ratując z opresji. Dwóm ta sztuka się nie udała. Polecieli na głowy prosto w pył zalegający w koleinach traktu.

Kolejne włócznie poszybowały w powietrzu. Wierzchowiec dekuriona zadrżał, gdy ciemny kształt wbił mu się pod prawą łopatkę. Rzymianin zaklął pod nosem, instynktownie ściskając udami skórę siodła. Koń zatrzymał się raptownie, kręcąc głową z taką mocą, że rozpryskiwał płaty lśniącej w słońcu śliny. Wokół rozgrywała się dramatyczna scena. Ranne zwierzęta konały w konwulsjach, a ich spieszeni właściciele próbowali się wydostać z kłębowiska, aby ocalić własne

życie.

Znajdujący się w niewielkim oddaleniu przeciwnicy cisnęli ostatnie włócznie i sięgnęli po miecze. Były to długie spathy stanowiące standardowe wyposażenie rzymskiej jazdy. Szanse odwróciły się gwałtownie — teraz to oddział eskorty wydawał się skazany na pewną śmierć.

Klaudiusz

— Ruszają do szarży! — zawołał ktoś przerażony tuż za plecami dekuriona. — W nogi!

— Nie! Trzymajcie się razem! — wrzasnął oficer, ześlizgując się z grzbietu rannego konia. — Kto ucieknie, tego zarżną jak wieprzka! Zewrzeć szeregi! Stańcie obok mnie!

Ten rozkaz nie miał jednak sensu. Połowa jego ludzi została spieszona, niektórzy nie doszli jeszcze do siebie po upadku, a reszta robiła co mogła, by opanować spanikowane wierzchowce. W takich okolicznościach skoordynowana obrona nie była możliwa. Ludzie musieli walczyć na własną rękę. Dekurion zrobił krok w bok, stając na wolnej przestrzeni, aby móc użyć włóczni, i spojrzał w kierunku kłusujących na niego wrogów. Klingi ich mieczy wisiały złowieszczo nisko.

reklama

Nagle padł rozkaz rzucony czystą łaciną:

— Zostawcie ich!

Ośmiu jeźdźców schowało miecze i ostrym szarpnięciem wodzy zawróciło konie, kierując się w stronę odległego obozu legionów.

— Zaraza! — mruknął któryś z żołnierzy, oddychając z ulgą. — Niewiele brakowało. Mogli nas wypatroszyć jak prosiaka na świniobiciu.

Dekurion przyznał rację podwładnemu, ale już moment później poczuł lodową kulę na dnie żołądka.

— Grek... Oni polują na Greka.

I dopadną go bez dwóch zdań. Mimo sporej przewagi na starcie oszołomienie eskortowanego z pewnością spowolni pretorian, co oznacza, że zostaną doścignięci i zabici na długo przed tym, nim zdążą dotrzeć w pobliże obozu.

Dekurion przeklął Greka i własny pech, przez który został wyznaczony do ochrony pałacowego sługusa. Chwycił wodze konia należącego do żołnierza, który wciąż próbował wyszarpnąć grot włóczni z przebitego brzucha.

— Złaź!

Konający mężczyzna miał mało przytomny wzrok, sądząc z miny, nie słyszał już, co się do niego mówi, dlatego dekurion ściągnął go bezceremonialnie z siodła i sam zajął jego miejsce. Ranny zwalił się na ziemię, wrzeszcząc z bólu. Drzewce włóczni pękło z głośnym hukiem.

— Kto ma konia, za mną! — wrzasnął dekurion, ponaglając wierzchowca i ruszając w ślad za napastnikami. — Za mną!

Pochylił się mocno, grzywa rumaka smagała go po twarzy, gdy zwierzę natężało wszystkie mięśnie, by sprostać wymaganiom swojego nowego pana. Dekurion rozejrzał się wokół i zobaczył, że tylko czterech z jego ludzi wydostało się z kłębowiska i galopuje w ślad za nim.

Pięciu przeciw ośmiu. Nie tak źle. Tym razem nie będzie już żadnych włóczni, a mając tarcze i piki, zyskają sporą przewagę nad ludźmi uzbrojonymi tylko w miecze. Dekurion ruszał w pościg z sercem wypełnionym przemożnym pragnieniem zemsty na obcych, mimo że umysł podpowiadał mu, iż musi przede wszystkim ocalić Greka, który był główną przyczyną całego zamieszania.

Trakt opadał w tym miejscu łagodnie na dno kolejnej doliny. W dole trzysta kroków przed dekurionem pędził wróg. Grek i pretorianie usiłujący utrzymać go w siodle wyprzedzali napastników o trzecią część mili.

— Dalej! — wrzasnął oficer przez ramię. — Szybciej!

Trzy grupki jeźdźców pokonały dolinę i zaczęły się wspinać na przeciwległe wzniesienie. Konie napastników, wyczerpane długim pościgiem, nie były już tak szybkie, świadczył o tym choćby fakt, że dekurion i jego podwładni zbliżali się do nich szybko na długim podjeździe. Tungrijski wojownik wydał z siebie przeciągłe tryumfalne wycie, po czym wykrzyknął słowa zachęty, kierując je prosto w ucho wierzchowca:

— Szybciej! Szybciej, moja maleńka! Jeszcze tylko chwila!

Neron

Póki wrogowie nie zniknęli za szczytem wzniesienia, dystans pomiędzy nimi a resztą eskorty zmniejszył się o niemal połowę. Dekurion zyskał dzięki temu pewność, że on i jego ludzie dopadną przeciwnika, zanim ten zdąży się zbliżyć do Greka i jego pretorian. Zerknął w tył i serce urosło mu z dumy, gdy zobaczył tuż za sobą wszystkich pozostałych żołnierzy: nie będzie musiał samotnie szarżować na wroga.

reklama

Gdy trakt znów zaczął opadać, w oddali, nie więcej niż trzy mile od miejsca, w którym trwał pościg, rozciągał się gigantyczny prostokąt rzymskiego obozu. Na rozległych polach otoczonych wałami i palisadami stały niekończące się rzędy namiotów. Trzy pełne legiony i kilka kohort pomocniczych, w sumie dwadzieścia pięć tysięcy ludzi — takie siły zgromadzono w tym miejscu, by zadać ostateczny cios armii Karatakusa. Widok ten cieszył oczy dekuriona tylko przez moment, bowiem niemal natychmiast został przesłonięty przez sylwetki jeźdźców pędzących prosto na niego. Nie miał czasu na ściągnięcie wodzy i poczekanie, aż dogonią go podwładni. Zdążył jedynie unieść owalną tarczę i zniżyć grot piki, mierząc nim w sam środek piersi najbliższego napastnika.

Już był pomiędzy nimi. Impet uderzenia szarpnął jego ręką, wykręcając ją boleśnie w barku i wyrywając mu drzewce piki z palców, ale usłyszał głośny jęk trafionego z trudem przebijający się przez łopot rozwianych płaszczy, końskich grzyw i ogonów. Klinga miecza uderzyła z brzękiem o tarczę, odbijając się od mosiężnego guza i tnąc boleśnie łydkę. Mgnienie oka później dekurion był już poza linią prześladowców. Ściągnął wodze i dobył miecza. Głośny klang krzyżowanej broni i wściekłe krzyki obwieściły przybycie reszty oddziału.

Dekurion pognał w sam środek zamieszania, unosząc miecz wysoko nad głową. Jego podwładni walczyli desperacko z dwa razy liczniejszym przeciwnikiem. Gdy odpierali okrutne ataki jednego wroga, wystawiali się na cel drugiemu, więc zanim dotarł na miejsce, dwóch żołnierzy już nie żyło. Leżeli na zakrwawionej ziemi tuż obok wijącego się z bólu obcego, którego ich dowódca przebił piką.

Wyczuł jakiś ruch po lewej i natychmiast opuścił głowę. Klinga miecza minęła go o włos, zagłębiając się w metalowej obręczy okalającej tarczę. Dekurion przekręcił rękę, próbując wyrwać zakleszczoną broń z dłoni przeciwnika, jednocześnie zrobił szeroki zamach własną spathą i wykręcił tułów, by stanąć twarzą w twarz z wrogiem. Ostrze błysnęło złowieszczo, a oczy napastnika zrobiły się wielkie jak czarki, gdy dostrzegł zagrożenie i spróbował go uniknąć, robiąc mocny unik

w tył. Sztych przeciął jego tunikę i musnął pierś.

— A niech to! — mruknął dekurion, poganiając piętami konia, by znalazł się bliżej wroga, gdy ręka dzierżąca miecz zada drugie potężne cięcie.

Chęć wykończenia przeciwnika zaślepiła go do tego stopnia, że nie zważał na zagrożenie czyhające z przeciwnej strony. Nie widział więc spieszonego wojownika, który podbiegł z mieczem w dłoni i wraził go prosto w podbrzusze dekurionowi, który poczuł to pchnięcie, jakby go ktoś zdzielił pięścią w krocze, ale zanim zdołał odwrócić głowę, tamten już odskoczył z bronią ociekającą szkarłatem. W tym momencie dekurion zdał sobie sprawę, że widzi własną krew, lecz nie miał czasu, by sprawdzić, jak poważną ranę mu zadano. Kątem oka zauważył, że już tylko jeden z jego ludzi trzyma się w siodle. Pozostali albo nie żyli, albo konali na ziemi. Za cenę własnego życia zdołali pokonać ledwie dwóch przeciwników, którzy walczyli tak dobrze i zaciekle, jakby zostali do tego stworzeni.

reklama

Ktoś pochwycił go za lewą rękę i brutalnie ściągnął z siodła. Dekurion spadł na ubitą ziemię traktu z takim impetem, że stracił dech w płucach. Legł na plecach, zwijając się z bólu, ze wzrokiem skierowanym na błękitne niebo. Pomiędzy nim a oślepiającym słońcem niemal natychmiast pojawił się jakiś cień. Dekurion zdawał sobie sprawę, że nadchodzi koniec, ale mimo wszystko nie zamykał oczu.

Wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.

— Na co czekasz, bękarcie?!

Nie poczuł jednak zabójczego pchnięcia. Przeciwnik obrócił się na pięcie i zniknął z pola widzenia. Moment później ranny oficer usłyszał przytłumione parskanie koni, tętent kopyt, który szybko cichł w oddali, a potem otaczały go już tylko dziwnie spokojnie brzmiące dźwięki letniego popołudnia. Brzęczenie krążących wokół owadów zagłuszały od czasu do czasu jęki człowieka konającego gdzieś obok w trawie. Dekurion nie mógł uwierzyć, że wciąż żyje. Że wróg oszczędził go, gdy leżał już na ziemi zupełnie bezsilny i niezdolny do obrony. Z trudem zaczerpnął tchu i usiadł, pomagając sobie rękami.

Poczuł ogarniającą go furię. Sześciu ocalałych jeźdźców podjęło na nowo pościg za Grekiem. Zawiódł. Pomimo ogromnego poświęcenia eskorty przeciwnik nadal miał spore szanse na dogonienie uciekinierów. Oczami wyobraźni dekurion widział już, jakie go czeka powitanie, gdy powróci na czele niedobitków oddziału eskorty do fortu, w którym stacjonuje jego kohorta.

Nagle poczuł zawroty głowy i nudności. Musiał się oprzeć na ręce, by nie lec znów w trawie. Ziemia pod palcami była taka ciepła i wilgotna. Spojrzał w dół i zobaczył, że siedzi w kałuży krwi. Własnej krwi, pomyślał niezbyt przytomnie. Znów przypomniał sobie o ranie w okolicach podbrzusza. Ostrze miecza naruszyło jedną z tętnic, posoka tryskała z rany rytmicznie pomiędzy jego szeroko rozłożone nogi. Natychmiast przycisnął dłoń do rozcięcia. Czuł na skórze ciepło i napór, krew sączyła się wciąż każdą szczeliną pomiędzy palcami. Zrobiło mu się zimno, uśmiechnął się też ponuro na myśl, że nie grozi mu opieprz z ust prefekta kohorty. Nie w tym życiu, to jedno wydawało mu się pewne. Dekurion oderwał wzrok od rany i spojrzał na oddalające się sylwetki pretorian i chronionego przez nich Greka.

Powaga sytuacji, w jakiej się znajdowali ci ludzie, nie obchodziła go już jednak. W tym momencie byli tylko niewyraźnymi cieniami przemykającymi gdzieś na granicy jego gasnących zmysłów. Padł bezwładnie w trawę i skierował wzrok ku błękitowi czystego nieba. Dźwięki niedawnej potyczki odeszły w niebyt: teraz słyszał jedynie natarczywe brzęczenie owadów. Dekurion przymknął powoli powieki i pozwolił, by ciepły wietrzyk letniego popołudnia obmył jego ciało i gasnący powoli umysł.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Simona Scarrow „Orły imperium 5. Pościg”:

Simon Scarrow
„Orły imperium 5. Pościg”
cena:
43,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Książnica
Liczba stron:
416
Seria:
Orły imperium
Format:
230x155mm
reklama
Komentarze
o autorze
Simon Scarrow
Brytyjski pisarz, absolwent University of East Anglia, dziennikarz. Autor popularnej serii rzymskiej, osadzonej w realiach rzymskiego imperium, w czasach inwazji na Wielką Brytanię i wojen prowadzonych przez dynastię julijsko-klaudyjską. W Polsce ukazało się pięć tomów, wydanych nakładem Wydawnictwa Książnica.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone