Promować historię... i historyków!
Adam Świątek – absolwent historii na Uniwersytecie Jagiellońskim, prezes Koła Naukowego Historyków Studentów UJ w latach 2006–2007 i przewodniczący komitetu organizacyjnego XVI Ogólnopolskiego Zjazdu Historyków Studentów w Krakowie (kwiecień 2008).
Kamil Janicki: Krakowskie koło jest jednym z największych w Polsce, bo rzadko się zdarza, żeby studenckie koło naukowe miało przeszło stu członków. W jaki sposób to osiągnęliście? Pytam, bo to właśnie za Twojej kadencji przekroczyliście okrągłą setkę.
Adam Świątek: Na pewno była to zasługa wielu ludzi. Przede wszystkim, gdy mój rocznik przychodził do Koła, wśród studentów niezwiązanych z Kołem panowało przekonanie, że KNHS UJ to „towarzyska klika”. Niezależnie od tego, na ile była to prawda, a na ile mit, faktem jest, iż w co ciekawszych projektach naukowych uczestniczyła okrojona liczba dobrze poinformowanych osób. Właśnie to najbardziej denerwowało młodsze roczniki studentów. W związku z niniejszym, gdy wybrano mnie na prezesa, postanowiłem, że pierwszą rzeczą będzie zmiana negatywnego wizerunku Koła w Instytucie Historii UJ. Było to możliwe tylko dzięki dobrej reklamie działalności Koła wśród wszystkich studentów – nie tylko członków naszej organizacji.
KJ: Mit rzeczywiście zniknął, bo dzisiaj już mało kto o nim pamięta. Jak to osiągnęliście?
AŚ: Przede wszystkim pojawił się pomysł, żeby założyć (a w zasadzie reaktywować, lecz w zupełnie innej formule) gazetkę Societas Historicorum, która miała docierać nie do nas, ale do wszystkich w Instytucie. W wersji drukowanej rozrzucaliśmy ją na korytarzach, w czytelni i bibliotece, natomiast jeśli ktoś chciał dostawać ją w wersji kolorowej na swojego e-maila, musiał się zapisać do Koła. Gazetka w formule stworzonej przez pierwszą redaktor naczelną, Wiktorię Kudelę, miała na celu informować o tym, co ciekawego w Kole się zdarzyło w minionych dwóch tygodniach, co jest planowane w najbliższym czasie, a także zawierała szereg stałych rubryk, jak „Kino Historyka”, „Dowcipy historyczne” itd.
Poza tym postaraliśmy się, żeby zmienić trochę atmosferę w Kole. Tak, żeby było wiele projektów naukowych adresowanych do wszystkich chętnych, niezależnie nawet od tego, czy ktoś jest członkiem Koła, czy też nie. Dawniej zdarzały się takie sytuacje, że była szansa, więc szukało się swoich znajomych. Spróbowaliśmy zmienić formułę, tak żeby każdy mógł się zapisać do projektu, który go zainteresuje. Zaczęło się od projektu „Z Ziemi Kazachskiej do Polski...” [wkrótce napiszemy o tym projekcie w „Histmagu” – KJ]. To pomogło nam samym przełamać pierwsze lody. Później były jeszcze projekty: edytorski „Sieniawa”, epigraficzny „Cmentarz Rakowicki” oraz historii mówionej „Czarne Juwenalia” i „Stan wojenny. Przyjdź, opowiedz jak było”. Udało nam się pokazać, że każdy zainteresowany może coś robić.
Trzecia sprawa. Zaczęliśmy organizować konferencje – nie tylko ogólnopolskie, ale także lokalne, żeby pobudzić społeczność naszego Instytutu. Na przykład w zeszłym roku udało się zorganizować konferencję pt.: „Historia w mediach”. Założenie było takie, żeby wziąć z naszego Koła i Instytutu studentów z pierwszego, drugiego, trzeciego roku, żeby opowiedzieli o tym, co robią na co dzień, a więc o grach, filmach itd. Tak bardziej na luzie, bez stresu. Co ciekawe, później się okazało, że zaczęto mnie krytykować, że zrobiłem taką konferencję lokalną. Bo jak to tak.... Tymczasem jej uczestnicy byli zachwyceni dyskusjami, a ja cieszyłem się, że udało się pobudzić niektóre osoby do działania itd. Taka konferencja była dla nich idealna do przełamania lęku przed pierwszym wystąpieniem.
Czwarta rzecz: strona internetowa. Ówczesny wiceprezes – Karol Kędzia założył nową stronę, którą w zasadzie każdy aktywny członek Koła może edytować poprzez zamieszczanie newsów, edytując podstrony sekcji, pisząc komentarze itd. W efekcie ludzie zaczęli tam rzeczywiście zaglądać i śledzić, co się ciekawego dzieje w Kole. Zaczęliśmy również zamieszczać publikacje na stronie, co przyczyniło się do rozreklamowania nie tylko naszych tekstów, ale przede wszystkim autorów zamieszczanych tam prac.
Co jeszcze? Wymyśliliśmy z Wiktorią, wzorem PTTK, że też moglibyśmy przyznawać odznaki za działalność w Kole. Wobec tego każdy członek KNHS UJ może zbierać punkty za swoją działalność i dostać na koniec roku odznakę z naszą „Sową” (godło Koła) w jednym z czterech stopni: brązowym, srebrnym, złotym i platynowym – w zależności od swej aktywności w Kole. Do tego przyznaliśmy też dwie odznaki honorowe.
KJ: Nie wspomniałeś ani słowem o zeszytach historycznych. Wiele mniejszych kół naukowych ma problem z wydawaniem regularnych publikacji. Tymczasem KNHS UJ w 2007 roku wypuścił aż 4 zeszyty z artykułami naukowymi członków koła. W jaki sposób się za to zabraliście?
AŚ: Dawniej rzeczywiście było tak, że Studenckie Zeszyty Historyczne wydawano bardzo rzadko. W efekcie trwała zacięta walka, żeby móc zamieścić tam swój tekst. Pamiętam nawet, że mimo najserdeczniejszych zapewnień, w ostatniej chwili odmówiono mi druku mojej pracy z powodu braku miejsca, choć wcześniej dla mnie było... (teraz się cieszę, bo niepocieszony rozwinąłem temat i po dalszych badaniach, bazując na tym artykule, napisałem pracę magisterską). Zmiany w stosunku do sposobu wydawania SZH wzięły się zatem z mojego rozczarowania, jak dotychczas wyglądał proces naboru prac.
Co się tyczy realizacji tych publikacji, a więc tomów 9–13, to pomyślałem, że jeśli Rada Kół Naukowych przyznaje środki finansowe, o ile tylko złoży się dobrze przygotowane preliminarze, to dlaczego z tego nie skorzystać? Dawniej panowała opinia, że publikację należy wydać w nakładzie 500 egzemplarzy. W efekcie szukamy teraz miejsca w szafkach, bo tam zalegają paczki z dawnymi publikacjami, których nikt już nigdy nie kupi. Żaden z autorów nie potrzebuje zresztą więcej niż 5–10 egzemplarzy swojej publikacji.
Dlatego nie trzeba do tego aż tak wielkich pieniędzy, jak ludzie myślą. Rada Kół Naukowych daje 1000 zł na publikację. Postanowiłem, że będziemy wydawać zeszyty tak często, jak będzie przybywać artykułów, oczywiście spełniających kryteria naukowe i posiadających opinię pracownika naszego Instytutu. Zgłaszaliśmy więc preliminarze i wydawaliśmy tyle tomów, ile było osób zainteresowanych umieszczeniem w nich swojego artykułu. Średnio 1000 zł starcza na 100 egzemplarzy SZH i one do dzisiaj nie są jeszcze rozdysponowane. Więc 100, a może nawet 80 egzemplarzy to naprawdę optymalna liczba. Poza tym wszystkie teksty umieszczamy w Internecie, co też bardzo się spodobało ludziom.
KJ: Przejdźmy może do trudniejszego tematu. Dwa miesiące temu KNHS UJ zorganizowało XVI Ogólnopolski Zjazd Historyków Studentów. Opinie uczestników były przeróżne, wahając się od jednej skrajności do drugiej. Zażarte dyskusje, toczące się także w naszym serwisie, już wygasły. Jak Ty, jako jeden z głównych organizatorów, na spokojnie i z dystansu kilku tygodni oceniasz imprezę?
AŚ: Ja znam zjazd tylko ze strony... złej. To do mnie przychodzili najwięksi aferzyści lub najbardziej zaaferowani organizacją zjazdu goście. To ja musiałem rozkładać ręce, gdy okazywało się, że ktoś z naszych ludzi nawalił, to ja odpowiadałem za wszystkich i wszystko, za wszystkie błędy i wszystkie katastrofy... W efekcie nie wiem, czy zjazd był udany...
No, ale do rzeczy. Przede wszystkim bardzo wiele osób włożyło w to naprawdę dużo pracy. Jestem zadowolony z tego, że jakoś zintegrowało się nasze środowisko, pod wpływem różnej krytyki, na przykład medialnej <śmiech>. Studenci poczuli, że to było ważne. Na przykład na jednym z portali internetowym bardzo zjechano zjazd. Oni wtedy razem uderzyli <śmiech>... Ale integrację tę było widać też w trudnych momentach zjazdu. Niektórzy z naszych kolegów dwoili się i troili, zastępując w obowiązkach tych, którzy sobie nie radzili. Bez wątpienia dla kołowiczów było to też znakomite doświadczenie i okazja do sprawdzenia się w funkcji organizatora. Dotychczas odpowiedzialność za wszystko ponosił prezes lub inna wyznaczona do organizacji imprezy osoba. Tymczasem zjazd był prawdziwą szkołą odpowiedzialności dla wielu członków Koła za jednym razem i większość osób, jak mi się wydaje, wiele się dzięki temu nauczyła. Co nie zmienia faktu, że nie wszystko nam wyszło tak, jak chcieliśmy.
KJ: Nie przesadzajmy, że aż tak Was zjechano. Jeśli przypadkiem mowa o „Histmagu”, to jednak większa część naszej relacji była zdecydowanie pozytywna...
AŚ: Wiem, wiem, Kamilu <śmiech>. Mówiąc poważnie, uważam, że krytyka była jak najbardziej potrzebna, ponieważ teraz wiemy, jakie popełniliśmy błędy. Kto z naszych kolegów poczuł się odpowiedzialny, że coś zawalił, niech na przyszłość wie, że ma tak nie robić. Natomiast niektórzy na pewno przeszli obok tego, nawet nie zwracając uwagi...
Z mojego punktu widzenia zjazd zasłużył na pozytywną ocenę z kilku względów, jeśli już mam powiedzieć coś dobrego o nas samych. Bardzo mi się podobało, że przyjechało dużo osób i poziom merytoryczny dyskusji się poprawił. Poza tym udało się wreszcie ściągnąć obcokrajowców. To uważam za ewidentny sukces zjazdu, który w szczególności zawdzięczamy studentkom filologii wschodniosłowiańskiej UJ, które opiekowały się gośćmi ze Wschodu. Przyjechali do Krakowa studenci z Ukrainy i Białorusi i to pomimo strasznych problemów wizowych i politycznych. Było też kilka osób z Rosji, Niemiec i Belgii. To był bez wątpienia sukces.
KJ: Gdybyś drugi raz organizował taki sam zjazd, co zrobiłbyś inaczej?
AŚ: Przede wszystkim... zabrałbym się za to rok wcześniej, niż zgłosiłem naszą kandydaturę do organizacji. Głównym problemem było to, że oferty sponsorskie są realizowane dopiero na podstawie preliminarzy składanych rok wcześniej. W efekcie, gdy pisaliśmy do sponsorów w grudniu, listopadzie, to było już stanowczo za późno. Poza tym organizacja imprezy od wewnątrz też trochę zajęła. Właściwie dopiero w październiku się z tym uporaliśmy i już trzeba było pisać do sponsorów. No i tutaj nikt z nas nie miał takiego doświadczenia, bo nikt nie pracował wcześniej nad tak wielką imprezą. Zresztą nawet imprezy naszych naukowców, choć są wielkie, to nie liczą aż 500 uczestników, więc doświadczenia starszych też nam nie pomogły. Wystarczy wymienić takie problemy jak na przykład zakwaterowanie niespełna pół tysiąca osób w Krakowie za cenę możliwą do zapłacenia przez studenta. Bez profesjonalnego biura, które zajmowałoby się tylko organizacją zjazdu i zarabiałoby za swoją pracę pieniądze, nie byliśmy w stanie, mimo tak wielkiej liczby członków Koła i osób zaangażowanych w zjazd, zajmować się tylko swoimi wyznaczonymi zadaniami.
Co jeszcze można było zrobić inaczej? Karać ludzi za niewypełnianie obowiązków <śmiech>. Niestety nie umiałem. Ale bez wątpienia to byłoby dobre. Trzeba było po prostu wymieniać tych, którzy sobie nie radzą z organizacją, którzy zawalają, nie potrafią pracować w zespole lub po prostu są nieodpowiedzialni itd. No, ale jesteśmy tylko studentami i z drugiej strony nie miałem prawa nic od nikogo wymagać, wszak wszyscy zgłosili się do pracy dobrowolnie i nikomu za to nie płaciłem.
KJ: Za rok konferencja odbędzie się w Olsztynie. Co mógłbyś doradzić organizatorom XVII OZHS?
AŚ: Przede wszystkim podstawowa sprawa to wspomniane oferty sponsorskie. Doradzam, żeby organizatorzy XVII OZHS przygotowali jasny plan i wysyłali go do sponsorów jeszcze przed jesienią. Muszą się tym zająć bezwzględnie teraz. Natomiast aby podnieść poziom merytoryczny referatów, moim zdaniem, najlepszym rozwiązaniem jest przyjmowanie artykułów wcześniej do recenzji pracowników naukowych i przepuszczanie tylko tych na dobrym poziomie. A przy okazji można wydać publikację, tak jak to się udało w tym roku, jeszcze przed zjazdem.
KJ: A właśnie w sprawie publikacji, bo ona wzbudziła sporo kontrowersji. Postanowiliście wydać te tomy wcześniej. Wiadomo, że nie wszystko tu wyszło, pewnie też głównie z powodu braku czasu. Ale czy uważasz, że warto powtórzyć taki pomysł, żeby opublikować większą liczbę artykułów i wydać je jeszcze przed konferencją?
AŚ: Zdecydowanie tak, z kilku powodów. Zawsze po konferencjach chodziły oskarżenia, że drukuje się tylko wybrane teksty, wyłącznie kolegów i często nie wiadomo, „dlaczego on został przyjęty, a ja nie”. Poza tym po konferencji już nikomu się nic nie chce wydawać ani wysyłać.
Pytałem się łodzian przed zjazdem, jak to u nich wyglądało, żeby przewidzieć, ile może przyjść referatów. Mówili, że kilkadziesiąt góra. Okazało się, że przysłano nam w sumie około 300 tekstów. Udało nam się wydać około 210–220. Ludzie zatem chcą wysyłać teksty i je dopracowywać, a to nam na początku zarzucono – pisano na forum, że nikt nie przyśle artykułu. Zresztą wynika z tego ważny plus: jak ktoś wcześniej wyśle tekst, to nie będzie go układać w pociągu w drodze do Krakowa. Dodam, że na wielu profesjonalnych konferencjach zagranicznych tomy wydaje się przed początkiem obrad. Słyszałem o takim rozwiązaniu, więc pomyślałem, że my też możemy tak zrobić. Wiedziałem, że to będzie kontrowersyjne rozwiązanie, bo wszyscy są przyzwyczajeni, że tak się nie robi. Wzięliśmy za to pełną odpowiedzialność. Ja wziąłem, świadomy tego, że będą błędy, że się potkniemy i to 100 razy. Mimo wszystko zaryzykowaliśmy i chociaż w Internecie nas krytykowano, jednak uczestnicy konferencji byli zachwyceni, co mnie troszeczkę podniosło na duchu. Zawsze wyznawałem dewizę, że błędów nie popełnia ten, co nic nie robi. W związku z niniejszym nie żałuję, że udało się wydać publikację przed zjazdem.
KJ: Doradzałbyś olsztynianom, żeby zrobili to samo?
AŚ: Bezwzględnie! Doradzam też, żeby to był dodatkowy element, który decydowałby o przyjęciu na zjazd. My na to nie wpadliśmy, ale proponuję, żeby nasi następcy tak zrobili.
KJ: Kończysz w tym roku studia na historii. Wiele osób, wybierając te studia, zastanawia się, co w ogóle można robić po historii. Jak Ty to widzisz? Czy da się gdziekolwiek pracować po tym kierunku?
AŚ: Faktycznie jest taki problem, że nie promuje się ludzi, którzy zajmują się historią. Tymczasem, paradoksalnie, historia jest jedną z bardziej barwnych nauk, zawsze ciekawiącą społeczność. Czy to poprzez film w kinach, czy sensacyjne wieści nt. agentów w wiadomościach, albo chociażby – już spokojniej – poprzez badanie historii swojej rodziny. Sympatia do historii jest u wszystkich, natomiast brakuje bezwzględnie w Polsce promocji osób zajmujących się historią.
Powinny się tym zająć uczelnie, bo ani nie każdy może zostać nauczycielem, ani nie każdy chce, ze względu na fatalnie niskie zarobki (odwrotnie proporcjonalne do wysiłku wkładanego w nauczanie). Uniwersytety powinny dbać o to, żeby różne firmy zatrudniały absolwentów historii. Doradców do filmów, redaktorów do gazet, wydawnictw, portali internetowych, do radia itd. Mam przykład koleżanki, która pracuje w radiu – robi reportaże historyczne i to ma sens. Zresztą teraz u nas powstaje projekt stworzenia nowej specjalności antropologicznej, przeznaczonej między innymi do kształcenia osób mających pracować w mediach.
Historycy mogą być dziennikarzami, mogą robić reportaże, filmy historyczne. Jest przecież TVN historia, TVP historia. No to kto tam ma pracować: dziennikarze czy historycy? Raczej historycy, którzy będą potrafili być dziennikarzami. Inna sprawa, że my sami też powinniśmy być bardziej mobilni i umieć sobie poradzić w życiu, tak jak radzą sobie studenci bardziej praktycznych kierunków. Ale do tego trzeba dobrej promocji naszego zawodu i żeby historyk nie kojarzył się tylko z teczkami lub niskimi zarobkami w szkole, ale z kimś przedsiębiorczym, kto pełni misję edukowania społeczeństwa.
Zobacz też:
- XVI Zjazd Historyków – relacja cz. 1
- XVI Zjazd Historyków – relacja cz. 2
- XVI OZHS – udane przedsięwzięcie czy totalna klapa?
Rozmowa została przeprowadzona pod koniec roku akademickiego w lokalu KNHS UJ.
Tekst zredagował: Michał Świgoń
Korekta: Bożena Pierga