„Prywaciarze. Biznes w Peerelu 1945–1989” – recenzja i ocena
„Prywaciarze. Biznes w Peerelu 1945–1989” – recenzja i ocena
Funkcjonowanie gospodarki centralnie planowanej w PRL należy do tych tematów, który nie sposób opisywać bez akcentów humorystycznych. W zasadzie nie ma się co dziwić, gdyż ekonomia w państwach demokracji ludowej była tak absurdalna, że aż śmieszna. Tylko, że dla większości ludzi żyjących w systemie słusznie minionym, nie było wcale do śmiechu. Dotyczy to także tych, którzy po zakończeniu II wojny światowej, próbowali szczęścia jako handlowcy, rzemieślnicy czy najogólniej rzecz ujmując „indywidualni przedsiębiorcy”. Owe próby osiągnięcia wspomnianego szczęścia znajdziemy w ponad dwudziestu opowiadaniach, które zostały opublikowane w „Prywaciarzach”.
Większość opisanych relacji dzieje się w latach powojennych i pięćdziesiątych XX wieku. Natomiast pozostała część „spekulantów” przedstawiona została w czasach Gierka oraz Jaruzelskiego. Generalnie bohaterów, którzy brali się za „prywatną inicjatywę”, możemy w publikacji podzielić na trzy grupy – rodziny prowadzące wspólny interes jak piekarnia czy masarnia. Osoby mające „reakcyjne” pochodzenie i zerowe szanse na uzyskanie dobrze płatnej pracy. Zaś największą zbiorowością, która zdecydowała się na przejście do strefy prywatnej, była nie tylko świetnie wykształcona, ale również pracowała w administracji czy też zajmowała posady naukowe. Branże w jakich postanowili działać, była od przysłowiowego sasa do lasa – galanteryjna, stolarska, radio-mechaniczna, ceglana, fotograficzna, wulkanizacyjna, restauracyjna, handlowa itd.
Wszelkiej maści warsztaty prowadzono chałupniczo, a więc w mieszkaniach lub piwnicach. Jednak założenie zakładu nie było tak naprawdę prostą sprawą. Przede wszystkim dlatego, że po 1945 roku uzyskanie koncesji uzależnione było od posiadania dyplomu mistrzowskiego cechu. Kolejnym problemem było znalezienie niezbędnych surowców potrzebnych do produkcji. Jako, że PRL była państwem permanentnego niedoboru, najlepszym „załatwiaczem” była wódka, o czym wielokrotnie dowiemy się na kartach „Prywaciarzy”. Wraz z rosnącymi dochodami i zamówieniami, należało znaleźć chętnych do pracy. A, że pracowników w takim „zakładziku” oficjalnie mogło być zatrudnionych dwóch, góra trzech – reszta pracowała „na lewo”.
Mimo świetnych zarobków, prowadzenie interesu było niekończącym się wyzwaniem obarczonym ogromnym stresem, ponieważ w każdej chwili mogli wpaść oni, czyli urzędnicy. Kontrole i szykany ze strony Powiatowych Wydziałów Finansowych, Urzędów Skarbowych czy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych miały prosty cel – oczyszczenie ośrodków miejskich z „kapitalistycznych pijawek”.
Najprostszym sposobem wykańczającym wszystkich prywaciarzy był naliczany po zakończeniu roku domiar podatkowy, stwierdzający ukrywanie dochodów lub zawyżanie kosztów. Nikt nie wiedział, według jakich kryteriów naliczano domiar, którego kwota stanowiła całkowitą wartość paroletniej produkcji. W konsekwencji kończyło się zaprzestaniem prowadzenia działalności – opowiadają bohaterowie w książce wydanej przez Ośrodek Karta.
W książce nie brakuje zabawnych anegdotek. Dowiemy się, że wielu powojennych urzędników, którzy gorliwie przystąpili do walki z kupcami, rzemieślnikami, obszarnikami – wprost wywodzili się z lumpenproletariatu. Na przykład kierowniczką Wydziału Finansowego pewnego Urzędu Powiatowego mianowano byłą kucharkę. Komendantem miejskim Milicji Obywatelskiej został przedwojenny alfons, a nominację na kierownika Wydziału Kultury i Sztuki w Powiatowej Radzie Narodowej otrzymał młynarz, ponieważ świetnie opowiadał dowcipy oraz grał na akordeonie.
Niewyobrażalne kuriozum przedstawia sytuacja w Chrząstowicach koło Opola w latach osiemdziesiątych. Otóż jeden z bohaterów książki, postanowił organizować dyskoteki… w najprawdziwszym kurniku. Imprezy cieszyły się ogromnym powodzeniem wśród okolicznej młodzieży, która przyjeżdżała nawet z Opola oraz z miast Górnego Śląska. Na każdej dyskotece mogło się bawić blisko pół tysiąca ludzi. Szum wokół dyskoteki zrobił się tak wielki, że nawet tygodnik „Polityka” opublikował obszerny artykuł o „kurnikowej tancbudzie”. W tej sytuacji musiała zainterweniować partia na szczeblu wojewódzkim, które nakazała gminnym władzom rozwiązanie problemu. Grzmiano, że broniąc organizatora zabaw występuje się nie tylko przeciwko interesom gminy, ale i państwa, a nawet socjalistycznego ustroju.
Przez całe lata PRL-u, do osób zajmujących się handlem, prywatnym rzemiosłem – przykleiła się stereotypowa i kłamliwa etykietka złodziei. Trzeba przyznać, że zarobki prywaciarzy były nieporównywalnie wysokie w stosunku do tego, co zarabiała reszta społeczeństwa. Oczywiście kombinatorów nie brakowało – jeśli wspomnimy tych, którzy obracali przemyconym towarem lub handlowali wschodnią tandetną na miejskich targowiskach w latach osiemdziesiątych. Ten aspekt działalności również został opisany w „Prywaciarzach”. Zapomina się jednak, że cały ustrój stał wtedy na złodziejstwie i żadna „prywatna inicjatywa” nie mogła istnieć na legalnych surowcach, bo tych najzwyczajniej nie było.
„Prywaciarze” to książka pesymistyczna, gdyż większość świadków opisujących swoją działalność ostatecznie poniosła porażkę w starciu z peerelowskim systemem. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że publikacja jest znakomitym dowodem na to, jak w latach 1944–1989 niszczono w ludziach przedsiębiorczość, zaradność i pomysłowość. Najlepszym podsumowaniem tego będą słowa jednego z bohaterów, który stwierdza z żalem: ile byśmy zrobili wszyscy – bez tego półwiecza zakłamania, pogardy dla ludzi, ich pracy.