„Robercie, w Muzeum Historii Polski potrzebne jest nowe otwarcie”
Ten tekst jest fragmentem książki „Państwowiec w muzeum. Robert Kostro w rozmowie z Piotrem Zarembą”.
Otworzyłeś Muzeum Historii Polski po wielu latach pracy nad tym przedsięwzięciem, dziękowałeś wszystkim opcjom za wkład w jego budowę. A rok później nowa pani minister, nominatka Donalda Tuska Hanna Wróblewska, uznała, że potrzebne jest, jak powiedziała, nowe otwarcie. I pozbyła się ciebie.
Dla mnie to ciągle trochę tajemnica. Kiedy powstał rząd Donalda Tuska, miałem dwa spotkania z ministrem kultury w nowym rządzie, Bartłomiejem Sienkiewiczem. Najpierw sam zabiegałem o rozmowę, żeby zrelacjonować mu stan spraw Muzeum – opowiedzieć o sukcesach i kłopotach. Długo nie było odpowiedzi, ale pewnego dnia odbieram telefon. Sienkiewicz mówi, że ma luźniejszą godzinę i zamierza wpaść do Muzeum. Przyjechał, chciał najpierw sam rozejrzeć się po gmachu, a dopiero później rozmawiać. Ale rozmawialiśmy długo, wypytywał o stałą ekspozycję, kiedy będzie gotowa, jak może pomóc.
Następnego dnia zobaczyłem w internecie filmik: Sienkiewicz chodzi po muzeum. Mówi: „Wspaniały obiekt, piękny gmach, ale pusty”. Zastanawiałem się, co to znaczy. Czy to, że Kostro sobie nie poradził i nie dokończył ekspozycji. Czy to, że może i PiS coś zrobił, ale to my, Platforma, to dokończymy. W tym pierwszym wariancie to mogło oznaczać moją dymisję. W tym drugim: mogło nie przeszkadzać nowej władzy, żebym ja to dokończył.
Wytłumaczono ci to?
Po dwóch tygodniach zaproszono mnie do ministerstwa. Sienkiewicz powiedział: „Panie dyrektorze, chciałbym, żeby pan dokończył budowę wystawy stałej”. Rzekł nawet, że za realizację tego projektu należy mi się nagroda.
Poczułem się w miarę bezpiecznie. Wiadomo było, że minister wybiera się do Parlamentu Europejskiego, ale uznałem, że to być może decyzja nie tylko jego, ale i rządu. Potem okazało się inaczej.
Sienkiewicz został w maju posłem do Parlamentu Europejskiego. Jego miejsce zajęła Hanna Wróblewska. Ja to przyjąłem z zadowoleniem, znałem ją, jesteśmy po imieniu, mieliśmy zawsze dobre, koleżeńskie relacje, jest osobą z branży muzealnej. Po ostrych działaniach politycznych Sienkiewicza ona zdawała się zapowiadać uspokojenie. Ją samą minister Piotr Gliński potraktował nie najgorzej – wprawdzie nie podpisano z nią nowej umowy po dwóch kadencjach dyrektorki Zachęty, ale została wicedyrektorką Muzeum Getta Warszawskiego. Teraz złośliwcy mówią, że to ostatnia nominatka Glińskiego, która nie została jeszcze odwołana.
Nadmierny optymizm?
W drugiej połowie lipca poproszono mnie do ministerstwa. Sam zabiegałem o spotkanie, chciałem przedstawić swoje plany. Przyjęła mnie razem z dyrektorem departamentu doktorem Piotrem Rypsonem, byłym wicedyrektorem Muzeum Narodowego i przez pewien czas p.o. dyrektora tej instytucji. Dostałem komunikat: „Robercie, w Muzeum Historii Polski potrzebne jest »nowe otwarcie«. Tobie proponujemy dyrektorowanie w Instytucie Pileckiego”. To oznaczało groźbę dymisji. Powiedziałem, że nie zasłużyłem na to. Ale przyznałem też, że po osiemnastu latach prowadzenia inwestycji jestem zmęczony, więc się zastanowię.
Serio to rozważałeś?
Serio, bo to byłoby życiowo wygodniejsze niż wyrzucenie z pracy bez perspektyw na przyszłość, a zajęcie mogło być skądinąd ciekawe. Nawet niektórzy znajomi mnie namawiali, w tym Magda Gawin, założycielka Instytutu, żebym to przyjął. Ale decyzja odmowy przeważyła. Pomyślałem: „Przecież przeprowadziłem największe takie przedsięwzięcie inwestycyjne w dziedzinie kultury w III RP. Robiłem to, trzymając się zasady, że to jest instytucja publiczna, chociaż nieraz miałem pokusę i możliwość, by podpiąć się politycznie pod jedną czy drugą stronę. Przeprowadziłem inwestycję, dbając o to, żeby było to miejsce przyciągające najlepszych ludzi, realizujące ważne projekty i ze świetną architekturą. Efektem tego są międzynarodowe oraz krajowe nagrody, które Muzeum otrzymywało i otrzymuje. Nie mogę dawać własnej twarzy do decyzji, która jest niesprawiedliwa i szkodliwa. Trzeba więc albo postawić kropkę nad »i«, doprowadzić to do końca, albo odejść z hukiem”. Nie spodziewałem się, że ten huk będzie aż tak duży.
Ostatecznie połączono to odwołanie z krytyczną oceną twojej polityki finansowej. Czy to się pojawiało od początku?
No właśnie nie. Tamto pierwsze spotkanie miało miejsce 22 lipca, symboliczna data. Na początku sierpnia zaproszono mnie ponownie i wtedy odmówiłem przyjęcia prowadzenia Instytutu Pileckiego. Podczas obu tych spotkań w ogóle mnie nie pytano o sprawy finansowe, o moje decyzje związane z zarządzaniem Muzeum. Nikt mnie nie pytał o cokolwiek, bo przecież co kwartał składa się raporty z prowadzenia inwestycji. O sprawach finansowych rozmawiałem raz z wiceministrem Andrzejem Wyrobcem, ale to było w styczniu bądź lutym 2024, z mojej inicjatywy, i nie padły wówczas żadne zarzuty czy pytania.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę „Państwowiec w muzeum. Robert Kostro w rozmowie z Piotrem Zarembą” bezpośrednio pod tym linkiem!
Nowe otwarcie, czyli co?
Komunikat o „nowym otwarciu” odebrałem jako czysto polityczny. Skoro budowa Muzeum skleiła się wizerunkowo z PiS, bo projekt był oczkiem w głowie wicepremiera Piotra Glińskiego, trzeba dać komunikat swojemu elektoratowi, że to przejmujemy. Przed wyborami, i nawet krótko po nich, to była zła inwestycja, ale przejmujemy ją i od tej pory będzie „dobra”. Myślę, że to decyzja również w perspektywie dalszego finansowania – przecież wystawę stałą trzeba będzie dokończyć, a potem rząd musi się pochwalić sukcesem. I jak w takim razie minister czy premier ma się pokazać na otwarciu obok tego samego dyrektora, który otwierał gmach obok prezydenta, premiera i ministra z PiS? Niemożliwe!
Co ciekawe, w mojej sprawie interweniowały różne osoby, w tym członkowie Rady powołanej już przez ministra Sienkiewicza. Do minister Wróblewskiej udała się przewodnicząca profesor Jolanta Choińska-Mika i wiceprzewodniczący profesor Andrzej Friszke. Na spotkaniu z nimi uzasadnienie było już inne. Wróblewska i Rypson dowodzili, że Muzeum musi stać się żywą instytucją, przyciągającą szeroką publiczność, a oni nie wiedzą, jaki Muzeum ma program działania. Znów wygląda na to, że ani nie czytali, ani nie pytali, ani nie guglowali. Kiedy to zostało powtórzone już po moim odwołaniu, w październiku, na burzliwym posiedzeniu Komisji Kultury Sejmu, w replice wymieniłem kilka- naście projektów zrealizowanych w ciągu kilku miesięcy 2024 roku. Zarówno dużych, cieszących się zainteresowaniem szerokiej publiczności, jak i tych ważnych, ale bardziej elitarnych.
Kiedy pojawiły się zarzuty finansowe?
Dopiero w połowie września. Zawarto je w pismach do stowarzyszeń muzealnych i związków zawodowych, które zgodnie z ustawową procedurą poproszono o opinię na temat mojej dymisji. Mowa była o niewykorzystaniu środków inwestycyjnych.
Co się za tym kryje?
To przypadłość większości dużych inwestycji, zwłaszcza gdy są problemy z wykonawcami. Budżet państwa konstruowany jest w cyklu rocznym. Poza pewnymi wyjątkami nie można przenosić środków z jednego roku na następny. Kiedy pojawiają się opóźnienia, a te stanowią nieodłączny komponent inwestycji, środków nie można wykorzystać. Te pieniądze nie znikają, ale są zwracane do resortu, a zatem przesuwane do innych instytucji, które mogą je spożytkować. Dla urzędników to zawsze kłopot, ale nie dramat. Gdybym te pieniądze na siłę próbował wydawać, zarzut byłby poważniejszy. Płacenie za niewykonaną pracę to działanie na niekorzyść Skarbu Państwa, za to grozi prokurator. Ktoś, kto taki zarzut wymyślił, doskonale to wie. Podpisała się pod tym pani minister.
O jaki okres tu chodziło?
O lata 2021–2022 i o rok 2024. W tym ostatnim przypadku w czerwcu wnioskowałem o przesunięcie części środków na wyposażenie magazynów. Po prostu istniało ryzyko, że wykonawca przed końcem grudnia nie zdąży z montażem. Czy to nie oznacza troski o to, żeby nie było marnotrawstwa? Minister, który interesuje się inwestycją, najpierw ustala przyczyny przesunięć, a te były po stronie generalnego wykonawcy. Ale tu zauważyłem ewidentny brak życzliwości, szukanie pretekstu. Skądinąd poprzednie budżety były akceptowane przez ustępującego ministra, a w Polsce mamy instytucjonalną ciągłość. Czy nowa minister mogła wstecznie podważać działania pozytywnie oceniane przez poprzednika? Moim zdaniem nie.
Mówiłeś przy tej okazji o konflikcie z wykonawcą, czyli z Budimeksem.
Duża inwestycja budowlana to zawsze skomplikowana epopeja. Przetarg na budowę Muzeum wygrał Budimex, największa firma budowlana w Polsce, kontrolowana przez kapitał hiszpański. Wiosną 2018 roku podpisałem umowę, która opiewała na prawie 460 milionów złotych. Według tej umowy gmach miał zostać
oddany w pierwszej połowie 2021 roku, ale pierwszy etap, stan surowy z zamknięciem konstrukcji dachu, miał zakończyć się już jesienią 2019. To nie zostało dotrzymane. Dach powstał dopiero w roku 2021. Wykonawca twierdził, że były błędy po stronie projektu, autorzy projektu zaprzeczali. To nie była sytuacja zero-jedynkowa, bo pewne niedokładności w projekcie się znalazły, ale przy odpowiednim zaplanowaniu pracy przez generalnego wykonawcę problemy zostałyby rozwiązane z odpowiednim wyprzedzeniem i nie skutkowały opóźnieniami, albo byłyby to przesunięcia minimalne.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę „Państwowiec w muzeum. Robert Kostro w rozmowie z Piotrem Zarembą” bezpośrednio pod tym linkiem!
Trudno pewne sprawy przesądzać, ale wykonawcy często szukają słabych punktów projektu, żeby zyskać dodatkowy czas. Zarabiają też nierzadko na zmianie technologii czy materiałów budowlanych. Ten spór, a raczej jego konsekwencje finansowe, jest teraz przedmiotem mediacji, a być może stanie się przedmiotem postępowania sądowego.
Doszedł do tego covid, a potem rosyjska agresja na Ukrainę, która silnie odbiła się na gospodarce. Z jednej strony – obostrzenia i ograniczenia w dostępności pracowników. Z drugiej strony ustawodawstwo covidowe w istocie zawiesiło możliwość ściągania kar umownych od firm budowlanych, co przekładało się na brak motywacji do szybkiego kontynuowania działań.
Kolejnym problemem okazała się inflacja. Wzrost cen materiałów budowlanych i kosztów pracy był tak duży, że w pewnym momencie Budimex zagroził zejściem z placu budowy, jeśli nie wypłacimy firmie waloryzacji. Po długich i skomplikowanych negocjacjach, po uzgodnieniach z ministrem, zdecydowaliśmy się tę waloryzację wypłacać. Wycofanie się generalnego wykonawcy z inwestycji to zawsze bardzo poważny problem, który może o lata wydłużyć proces budowy i drastycznie zwiększyć jej koszty. Skutkowałoby to koniecznością inwentaryzacji placu budowy, rozpisaniem nowego przetargu, który wcale nie musiałby przynieść lepszych warunków finansowych. A przez cały ten czas trzeba utrzymywać zespół inwestycyjny, co też jest ogromnym kosztem.
Takie sprawy są chlebem powszednim inwestycji i tylko ktoś, kto nie ma pojęcia o tym procesie, uważać może, iż zrealizowanie gmachu o powierzchni ponad 44 tysięcy metrów kwadratowych, największego budynku muzealnego w Polsce, daje się bezproblemowo przeprowadzić. Trzeba też pamiętać, że gmachy instytucji kultury, takie jak muzea – w odróżnieniu od np. inwestycji mieszkaniowych – są projektami jednorazowymi i wyjątkowymi. Szereg rozwiązań konstrukcyjnych i detali architektonicznych realizuje się dla indywidualnego projektu. Skalę wyzwań należy pomnożyć, jeśli dołożymy do tego trudności związane z realizacją wystawy stałej, która będzie miała ponad 7,3 tysiąca metrów kwadratowych, jak i to, że Muzeum cały czas prowadziło statutową działalność wystawienniczą, edukacyjną i naukową.
To największa i najdroższa inwestycja muzealna. Koszty tego budynku nie ograniczą się do kontraktu z Budimeksem na 460 milionów złotych.
Kiedy opuszczałem stanowisko, środki wydane na realizację budynku sięgnęły 650 milionów, bo to również kwestia robót dodatkowych, częściowej waloryzacji kontraktu ze względu na inflację, koszty projektowania i nadzoru budowlanego. Do tego spośród całej planowanej powierzchni prawie 8 tysięcy metrów kwadratowych było zrealizowane na potrzeby sąsiadującego z nami Muzeum Wojska Polskiego. Jednak obie strony – Muzeum Historii Polski i generalny wykonawca – mają wobec siebie roszczenia; kwota wydatków może być ostatecznie wyższa. Warto też zwrócić uwagę, że koszt budowy realizowanego w tym samym czasie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które jest o ponad połowę mniejsze od naszego, wzrósł z 400 milionów złotych do 700 milionów, a tam też rozliczenia nie są zamknięte.
Pani minister mówiła również o wysokich kosztach realizacji wystawy stałej.
Ekspozycja ma kosztować 629 milionów złotych. Będzie to jednak największa wystawa historyczna w Polsce, bo licząca ponad 7,3 tysiące metrów kwadratowych. Do tego dochodzi przestrzeń kawiarni i sale edukacyjne przylegające do wystawy, czyli w sumie przeszło 8 tysięcy metrów. Za tę kwotę realizowane są również prace ściśle budowlane, w tym betonowe posadzki, część instalacji i okładziny kamienne na poziomie wystawy. Dodam, że jest to najnowocześniejsza i wyjątkowo złożona technicznie ekspozycja, zawierająca wiele unikatowych rozwiązań. Mieliśmy wątpliwości, dlatego Muzeum przeprowadziło trzy postępowania przetargowe i ostatecznie uzyskało cenę tylko nieznacznie niższą od początkowej. W końcu – po uzgodnieniu z wicepremierem Glińskim, bo zwiększenie budżetu musiało być zaaprobowane przez rząd – podjęliśmy decyzję o podpisaniu umowy z firmą EBS. W takich sytuacjach – jeśli inwestycja nie ma utknąć – konieczne jest przecięcie wahań. Inaczej ryzykowaliśmy, że kolejne przetargi nie obniżą ceny, przedłużanie zaś stanu zawieszenia mogłoby generować kolejne koszty, typowe dla dużych inwestycji: utrzymywania wysoko wykwalifikowanych zespołów, zabezpieczania niedokończonych prac, problemów ze starzejącymi się w czasie technologiami. To jest jak z jazdą na rowerze – jeśli nie poruszamy się w określonym tempie, rower się wywraca. Tyle że w przypadku inwestycji nie wystarczy podnieść się i otrzepać. Przywrócenie takiego projektu do pionu wymaga miesięcy albo nawet lat, bo zaczyna się gra finansowa i polityczna, w której wielu ludzi i wiele podmiotów nie jest zainteresowanych jej kontynuacją, a inni boją się podejmowania decyzji.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę „Państwowiec w muzeum. Robert Kostro w rozmowie z Piotrem Zarembą” bezpośrednio pod tym linkiem!
Jak wyglądała sama dymisja? Można było sądzić przez chwilę, że powódź ją odwlecze, a jednak nie.
Spodziewałem się obrony ze strony mediów prawicowych czy centrowej „Rzeczpospolitej”. Ale list przygotowany przez Stowarzyszenie Przyjaciół Muzeum Historii Polski podpisało prawie 160 osób, gdzie obok postaci bliskich prawicy – Czesława Bieleckiego, profesora Andrzeja Nowaka czy profesora Wojciecha Roszkowskiego – pojawiły się nazwiska osób ze środowisk centrum, liberalnych i lewicowych, w tym profesorów Richarda Butterwicka-Pawlikowskiego i Ewy Domańskiej, Ewy Milewicz, doktora Krzysztofa Persaka, doktora Kazimierza Wóycickiego. Poparło mnie Stowarzyszenie ICOM Polska, reprezentujące muzealników i osoby zaangażowane w ochronę dziedzictwa kulturowego. Uchwałę w mojej obronie powzięła Rada Muzeum powołana wiosną przez Bartłomieja Sienkiewicza, w której znaleźli się między innymi historycy posiadający autorytet w kręgu obecnego obozu rządzącego, jak profesorowie Andrzej Friszke, Dariusz Stola i Marcin Zaremba, osoby sytuujące się bliżej centrum, takie jak przewodnicząca profesor Jolanta Choińska-Mika i były szef IPN doktor Łukasz Kamiński czy profesor Tomasz Szarota, a także wybitni historycy zagraniczni, w tym profesor Robert Frost. Później, po moim odwołaniu, na znak protestu z Rady ustąpił profesor Aleksander Hall i litewski historyk profesor Alvydas Nikžentaitis.
Pojawiło się kilka bardzo życzliwych wobec mnie publikacji w „Gazecie Wyborczej”. Broniły mnie postaci związane z liberalnym centrum czy lewicą: Juliusz Braun, doktor Piotr Cywiński, profesorowie Maciej Janowski, Paweł Machcewicz, Tomasz Nałęcz. Osobny list do premiera Tuska podpisali między innymi Bogusław Chrabota, Jan Dworak, Andrzej Grajewski, Eugeniusz Smolar. Prawie wszystkie media wypowiedziały się o mnie pozytywnie, ewentualnie zachowały milczenie.
A jak wyglądał sam moment dymisji?
Kolejne spotkanie w ministerstwie. Czekają na mnie wiceminister Andrzej Wyrobiec i Piotr Rypson, szef departamentu muzealnictwa. Powiedziałem, że nie zasłużyłem sobie na takie potraktowanie. Bo prowadziłem Muzeum, szanując różne środowiska, a w czasach PiS nie zamykałem się na ludzi związanych z ówczesną opozycją. I że nikt ze mną wcześniej nie rozmawiał o jakichkolwiek problemach związanych z zarządzaniem czy finansami Muzeum. Nie wydarzyło się nic, co usprawiedliwia zarzuty finansowe. Prosiłem, żeby dobrze potraktowano mój zespół i nie urządzano polowania na czarownice. Atmosfera była pełna uprzejmości, ale przez to dziwna. Gdyby był przy tym ktoś z zewnątrz, słabo rozumiejący procedury urzędnicze, mógłby się nie zorientować, czy otrzymuję dymisję czy podziękowanie.
Zostałeś odwołany? Bo krążyła plotka, że podałeś się do dymisji.
To było klasyczne odwołanie. Gdybym sam podał się do dymisji, to dziś kierowałbym Instytutem Pileckiego.
A jak wygląda kwestia poszanowania twojej kadencji?
Ona miała trwać do roku 2027. Będę podważał jej przerwanie. Złożyłem pozew do sądu pracy oraz do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Dwie podobne dymisje zostały już przez sąd administracyjny podważone: pani Doroty Janiszewskiej-Jakubiak, dyrektorki Instytutu Polonika, i Janusza Kotowskiego, dyrektora Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce.
Ale to nie oznacza przywrócenia do pracy?
Jakie są konsekwencje orzeczenia sądu administracyjnego, nie wiem, ta droga jest dopiero ćwiczona, ale przywrócenia do pracy się nie spodziewam, a też raczej nie miałaby sensu współpraca na siłę. Prowadzenie takiej inwestycji wymaga wzajemnego zaufania i dobrej współpracy z ministrem. Natomiast sąd pracy może przyznać odszkodowanie.
Kto twoim zdaniem podjął decyzję w twojej sprawie? Mówiło się o samym premierze Tusku.
Mam w tej sprawie sprzeczne informacje. Na pewno były osoby ze środowiska kulturalnego, które od początku uważały budowę mojego Muzeum za niepotrzebną, a mnie uważały za człowieka prawicy, tym bardziej niebezpiecznego, bo nie dawałem się prosto politycznie zaklasyfikować. Na posiedzeniu Komisji Kultury Sejmu Krzysztof Mieszkowski, poseł KO, nawet wprost to powiedział. Większość osób, które mają wiedzę na temat sposobu podejmowania decyzji w rządzie obecnej koalicji, uważa, że musiała być podjęta lub co najmniej zaaprobowana na szczeblu premiera.