„Rozkazuję wam podpalić Europę!”
W lipcu 1940 roku na niebie Anglii trwała największa dotąd bitwa powietrzna, której wynik mógł zadecydować o losach wojny. Mimo silnych bombardowań Londynu przez Luftwaffe, w samym sercu Westminsteru, na Caxton Street, codziennie spotykała się grupa ludzi planujących brawurowe akcje sabotażowe i dywersyjne na terenie okupowanej Europy. W zaledwie trzech pokojach, na czwartym piętrze wiktoriańskiego budynku hotelu St. Ermin, rodziła się jedna z najpotężniejszych tajnych organizacji, której działalność miała na zawsze zapisać się w historii drugiej wojny światowej.
W dniu kiedy Adolf Hitler zatwierdził plan inwazji na Wielką Brytanię, Winston Churchill wezwał na Downing Street 10 ministra wojny ekonomicznej Hugha Daltona, by wysłuchać planu utworzenia organizacji działającej poza strukturą armii, mającej prowadzić sabotaż i dywersję na tyłach wroga i wspierać ruch oporu w krajach podbitych przez Niemców. Przekonany do tego pomysłu Churchill wypowiedział zdanie, które wprowadziło machinę w ruch:
– Rozkazuję wam podpalić Europę!
SOE czyli Zarząd Operacji Specjalnych
Organizacji nadano nazwę Special Operations Executive (Zarząd Operacji Specjalnych), w skrócie SOE. Utworzono w niej sekcje odpowiadające za przygotowanie planów operacji i kadr zrzeszających specjalnie przeszkolonych ochotników, gotowych do podjęcia się realizacji najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych zadań. W szczytowym okresie działalności SOE dysponowało czterema stacjami odbiorczymi, w których przez 24 godziny na dobę odbierano komunikaty radiowe od agentów i członków ruchu oporu, rozsianych na terytorium państw okupowanych przez III Rzeszę.
Od pierwszych miesięcy funkcjonowania SOE sprawa polska miała istotne znaczenie. Stało się to dzięki jej pierwszemu szefowi – Hugh Dalton uznawał kwestię pomocy okupowanej Polsce za jedną ze spraw priorytetowych. Temat ten doskonale czuł także Collin Mc Vean Gubbins, szef do spraw operacji i wykształcenia SOE, specjalista od tematów wojny nieregularnej i partyzanckiej.
Anglicy doceniali determinację i narastający opór struktur podziemnych w okupowanym kraju, w czym konsekwentnie wspierał ich rząd polski w Londynie. Właśnie dlatego, celem pierwszej operacji SOE była Polska. W SOE istniała zresztą sekcja Polska, w której pracowali Polacy pozostający w stałym kontakcie z Komendą Główną Armii Krajowej w kraju. 15 lutego 1941 roku dokonano zrzutu pierwszych Cichociemnych do kraju, którzy następnie przedostali się do Warszawy. Akcja ta napawała optymizmem całe kierownictwo SOE. Kapitan Harold Perkins współpracujący z dowództwem sekcji polskiej SOE wspominał:
Było to nawiązanie pierwszego kontaktu z okupowaną Europą. Zadanie to samo w sobie było wyjątkowe, ponieważ lot odbywający się przy prędkości 120 mil na godzinę, wyłącznie na podstawie wskazań instrumentów, miał miejsce w samym środku zimy. Znalezienie w tych warunkach strefy zrzutu i powrót był nie lada wyczynem. Cała operacja trwała ok. czternastu godzin i była majstersztykiem nawigacyjnym oraz próbą wyjątkowej wytrzymałości. Wobec tego niezwykle ważne było wyselekcjonowanie tych, którzy zdolni byli to zrobić. Należało też przekonać wątpiących w powodzenie akcji dowódców i bardzo sceptyczny rząd, że zadania tego typu są w ogóle możliwe do wykonania.
Dwa lata później, 16 lutego 1943 roku z tajnego lotniska SOE pod Londynem wystartowały dwa samoloty. Na pokładzie pierwszego z nich znajdowało się sześciu norweskich komandosów, którzy zaledwie kilka dni później zdołali przeprowadzić w górach Norwegii legendarną akcję, wysadzając w powietrze zapasy „ciężkiej wody” i urządzenia fabryki, co miało powstrzymać prace III Rzeszy nad produkcją broni atomowej. Drugim z samolotów był Halifax transportujący czterech polskich Cichociemnych, broń i pieniądze dla Armii Krajowej w okupowanej Polsce.
Jak wyglądały przygotowania do zrzutu?
Miejsce zrzutu wybrano wcześniej. Opis i koordynaty wytypowanego zrzutowiska i jego rejonu zapasowego przekazano do Londynu. W tym celu przedstawiciele Komendy Głównej Armii Krajowej skontaktowali się z działaczami organizacji Wolność, Równość, Niepodległość (WRN) powstałej na bazie przedwojennych struktur Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) w powiecie piotrkowskim. Miejscem konspiracyjnym spotkań w Piotrkowie Trybunalskim była powstała w 1938 roku Robotnicza Spółdzielnia „Wyzwolenie”, skupiająca około dwudziestu szewców. Wśród nich był, konspirujący od 1940 roku w WRN, Stefan Krupa. W drugiej połowie 1942 roku założyciele WRN w Piotrkowie zwrócili się do Krupy proponując wykonanie tajnego zadania – odbioru zrzutu z Anglii. W zamian obiecali możliwość pozostawienia 10% wartości ładunku, którym miała być broń i pieniądze.
Krupa początkowo nieufnie podszedł do sprawy. Bał się prowokacji. Trudno mu było uwierzyć, że tak poważna misja miała być powierzona tak niewielkiej konspiracyjnej komórce, która do tej pory nie zajmowała się kwestiami zbrojnego oporu. Po poznaniu szczegółów zdecydował się jednak pomóc. Znał doskonale teren i ludzi. Wskazał miejsce, które jego zdaniem idealnie nadawało się do zrzutu. Były to pola między wsiami Włodzimierzów i Niewierszyn, a lasem nadpilickim. Zaproponował udział członków PPS w Sulejowie – Jana Leskiego oraz Mieczysława Janiszewskiego i Bolesława Leskiego ze wsi Szarbsko.
Delegat Komendy Głównej Armii Krajowej przybył do Sulejowa, niewielkiego miasteczka nad Pilicą w powicie piotrkowskim, na kilka dni przed zrzutem. Nikt, nawet on, nie znał planowanej daty i godziny. Ustalone było tylko miejsce zrzutu i placówka odbiorcza koło wsi Niewierszyn, której nadano kryptonim „Koń”. W Sulejowie szybko odnalazł adres, pod którym zamieszkiwała rodzina Jana Leskiego, czynnie biorącego udział w konspiracji od samego początku wojny.
Polecamy e-book Krzysztofa Rozwadowskiego pt. „Mit blitzkriegu w Polsce. Dlaczego wciąż utrwalamy niemiecką propagandę?”:
W domu Leskiego, na strychu, ukryty był odbiornik radiowy, przy którym, od przybycia tajemniczego gościa z Warszawy, co wieczór ktoś czuwał, nasłuchując programu nadawanego na falach długich przez rozgłośnię radia BBC. Oczekiwano, aż o ustalonej godzinie nadany zostanie dokładnie jeden utwór. Piosenka, która miała być sygnałem, iż zrzut nastąpi około północy tego samego dnia. Konspiracyjna maszyna ruszyła, gdy po charakterystycznych czterech gongach oznaczających w alfabecie Morse’a literę „V” jak „Victory” w eter popłynęły słowa spikera z polskiej sekcji radia BBC: „Tu mówi Londyn”. Zaraz po codziennym komunikacie dało się słyszeć pierwsze nuty popularnej melodii stanowiącej zakodowany sygnał. Od tej chwili wszystko przebiegało szybko i sprawnie, według wcześniej ustalonego planu. Już przed godziną 21 na polu pod Niewierszynem pojawili się pierwsi ludzie, kryjąc się w pobliskim sosnowym lesie i czyniąc przygotowania do przyjęcia zrzutu. Rozpoczęło się wyczekiwanie.
Lot i zrzut
Halifax ze 138 Dywizjonu Specjalnego Przeznaczenia Royal Air Force wystartował 16 lutego 1943 roku, kilka minut po godzinie 18:00, już po zmroku. Lot obywał się w całkowitych ciemnościach. Było to jedynym gwarantem bezpieczeństwa i powodzenia operacji. Na pokładzie Halifxa, oprócz załogi, znajdowali się Cichociemni – ppor. Henryk Januszkiewicz ps. „Spokojny”, ppor. Bolesław Odrowąż-Szukiewicz ps. „Bystrzec”, ppor. Michał Busłowicz ps. „Bociek” i ppor. Adolf Pilch ps. „Góra” a także zasobniki z bronią i amunicją.
Celem misji była strefa zrzutu na placówce odbiorczej „Koń”, zlokalizowanej 21 km w linii prostej na południowy wschód od Piotrkowa Trybunalskiego, w widłach rzek Pilica i Czarna. Placówka odbiorcza została wytypowana perfekcyjnie. Usytuowana była w pasie pól uprawnych o długości ponad dwóch kilometrów, rozpoczynających się tuż za linią lasu za rzeką Czarna, przy niewielkiej miejscowości Niewierszyn, liczącej zaledwie kilkanaście domostw. Do najbliższego miasteczka, Sulejowa, skąd mógłby przybyć patrol niemieckiej żandarmerii było prawie 7 km, a czas przejazdu zająłby Niemcom co najmniej kilkadziesiąt minut.
Samolot leciał z prędkością przelotową 320 km/h. Nawigator spoglądał na mapę Europy, na której zaznaczona była trasa lotu podzielona na odcinki, punkty obrony przeciwlotniczej, stanowiska reflektorów i lotniska nieprzyjaciela. Pomiędzy licznymi znakami, na mapie zakreślono linię prowadzącą wprost do celu. Tylko najwyższy kunszt nawigatora mógł doprowadzić samolot nad strefę zrzutu. Posługiwał się w tym celu astronawigacją, mapą oraz kompasem i zegarkiem. Kluczem do dotarcia do strefy zrzutu była jednak gwieździsta i bezchmurna noc.
Napięcie sięgało zenitu. Od ponad trzech godzin, mimo mrozu, kilka osób z największym skupieniem wpatrywało się w czerń nieba. Nagle, ciszę zimowej nocy przerwał narastający z oddali mechaniczny pomruk. Odgłos silników, z sekundy na sekundę, stawał się coraz głośniejszy, aż zmienił się w potężny ryk nad ich głowami. Z ziemi latarką nadano umówiony sygnał świetlny, na który od razu nadeszła odpowiedź z dziobu, nadlatującego nisko samolotu.
- Są! Nareszcie! Rozświetlić znak! – wykrzyknął do ludzi skrytych na skraju lasu dowódca. Już po chwili, otaczającą ich ciemność przeszył blask płomienia na śniegu, z którego powstał kształt długiej na kilkanaście metrów, ognistej strzałki. Znak nie był przypadkowy. Wskazywał pilotowi kierunek wiatru, by ten mógł ustawić samolot w odpowiedniej pozycji do zrzutu.
Czterosilnikowy brytyjski bombowiec Handley Page Halifax mknął dokładnie pod wiatr, na wysokości zaledwie dwustu metrów. Tuż za nim otworzyła się pierwsza czasza spadochronu, a potem kolejne. To skoczkowie opadali szybko na ziemię. Samolot zrobił krąg i nadleciał ponownie, by tym razem zrzucić zasobniki z bronią i amunicją. Obsługa placówki odbiorczej ruszyła w stronę lasu. Przy pierwszym podejściu tylko jeden spadochroniarz wylądował w oczekiwanym miejscu. Reszta znalazła się w gąszczu sosnowych drzew nad rzeką. Podporucznik Januszkiewicz, ps. „Spokojny” uderzył twardo w ziemię. Przez chwilę leżał oszołomiony w bezruchu. Jego ciało przeszywał ból. Bał się, że uszkodził kręgosłup. Był sam. Wokół panowała totalna cisza. Po jakimś czasie zdołał wstać. Spróbował zakopać spadochron, ale ziemia była zamarznięta, przyspał go więc śniegiem i poszedł w kierunku, gdzie wydawało mu się, że powinna znajdować się placówka odbiorcza.
Niedługo po tym pojawił się dowódca placówki i ludzie z konspiracji obsługujący zrzut. Emocję były ogromne. Kilka chwil później, wspólnie odnaleźli sześć zasobników z bronią i amunicją, leżących w lesie i na okolicznej polanie. Nadal brakowało trzech skoczków. Rozpoczęły się ich gorączkowe poszukiwania. Po chwili natrafili na leżące w nienaturalnej pozycji ciało jednego z Cichociemnych. Obok leżał nie w pełni otwarty spadochron. Ppor. Bolesław Odrowąż-Szukiewicz, ps. „Bystrzec” zginał na miejscu od uderzenia w ziemie. Jego zwłoki przeniesiono szybko w kierunku placówki odbiorczej.
Mijały minuty, godziny, a wciąż brakowało dwóch Cichociemnych: ppor. Adolfa Pilcha, ps. „Góra” oraz ppor. Michała Busłowicza, ps. „Bociek”. Obaj wylądowali po drugiej stronie rzeki Czarna, dosłownie kilkaset metrów na południe od wyznaczonej placówki odbiorczej. Być może powodem tego było niezgranie się ze wskazującym moment skoku dyspozytorem, który nie był pewny czy nadlatują na placówkę czy rejon zapasowy i w złym momencie nakazał im opuszczenie samolotu. Być może spowodował to silny wiatr, który zmienił kierunek i zepchnął ich za rzekę.
Po wylądowaniu nie odnaleźli się jednak. „Bociek” mylnie sądząc, że upadł w okolicy rejonu zapasowego, gdzie nie czkał na nich nikt, pośpiesznie ukrył spadochron w śniegu i korzystając z małej mapy i latarki skierował się w stronę najbliższego miasteczka, Sulejowa, pod wskazany mu wcześniej adres konspiracyjny. Na miejsce dotarł w mniej niż dwie godziny, idąc wzdłuż szerokiej leśnej drogi.
Polecamy e-book Szczepana Michmiela – „II wojna światowa wybuchła w Szymankowie”
„Góra” również był przekonany, że zrzut nastąpił gdzieś w okolicach rejonu zapasowego. Podjął decyzję, by przeprawić się przez rzekę i odnaleźć placówkę odbiorczą i jej obsadę. Mapa wskazywała na obecność dwóch małych mostów w pobliżu. „Góra” skręcił w dół rzeki, a gdy tam nic odnalazł, zawrócił zmierzając w górę rzeki Czarna. Wędrówka ta zajęła mu kilka godzin. Zdesperowany próbował pokonać rzekę częściowo pieszo, częściowo wpław, lecz z uwagi na wysoki stan wody odstąpił od dalszych prób.
Był mokry i potwornie zmęczony. Przy życiu utrzymywały go tylko tabletki na wzmocnienie, w które wyposażono skoczków przed lotem. Tzw. energy tabs zawierały amfetaminę lub jej pochodne i były używane przez pilotów alianckich, by utrzymać koncentrację w trakcie wielogodzinnych lotów. „Góra” zjadł cały posiadany zapas w liczbie 12 tabletek, mimo iż zalecono mu, by dobowa dawka nie przekraczała 4 tabletek. Pobudzony ruszył pieszo w kierunku Sulejowa, gdzie nad ranem, ku jego zdumieniu, na obrzeżach miasta spotkał „Boćka”, zmierzającego wraz z młodą dziewczyną w przeciwnym kierunku, w stronę placówki odbiorczej. Dotarli tam wspólnie.
Ich przybycie na miejsce, a w zasadzie odnalezienie, wywołało spory entuzjazm, bowiem obsada placówki odbiorczej przeczesywała las przez całą noc w ich poszukiwaniu. Radość nie trwała długo. Wieść o śmierci kolegi była trudna do zaakceptowania. Podjęto decyzję o zakopaniu zwłok „Szczerbca” w pobliżu folwarku Bratków, usytuowanego nieopodal, na malowniczej skarpie nad brzegami rzeki Czarna. Jego mieszkańcy z uwagi na bliską odległość od placówki odbiorczej mogli mieć wiedzę o akcji przyjmowania Cichociemnych lub nawet w niej uczestniczyć.
Adresem konspiracyjnym, do którego dotarł „Bociek” był dom Jana Leskiego w Sulejowie. Leski wtajemniczył w konspiracyjną operację swe córki, słusznie zakładając, że któryś z Cichociemnych może zgubić się po skoku. Znając hasło i odzew dziewczyny przyjęły tajemniczego gościa, który zapukał do ich drzwi nad ranem. Najstarsza z nich, dziewiętnastoletnia Sabina Leska niezwłocznie odprowadziła go na miejsce placówki odbiorczej, po drodze spotykając „Górę”, który pieszo zmierzał w kierunku Sulejowa.
Broń, amunicję i zasobniki zakopano nieopodal dworu Bratków. Tam też czasowo ukryto pieniądze. Cichociemni szybko opuścili miejsce zrzutu. Tego samego dnia każdy z nich pojechał do wcześniej ustalonych bezpiecznych lokalizacji. Na miejsce zrzutu skierowano specjalną grupę z Komendy Głównej Armii Krajowej mającą przejąć i przetransportować do Warszawy przesłane z Londynu dolary, które miały wspierać walkę z okupantem.
Cena konspiracji
Gdy zadzwonił telefon, hauptsturmführer Hermann Altmann siedział w swoim gabinecie, mieszczącym się na pierwszym piętrze okazałego budynku, w samym centrum Piotrkowa Trybunalskiego. Siedzibą Gestapo w tym mieście, od początku wojny, była secesyjna willa „Wanda”, wzniesiona w 1905 roku. Altmann, jako szef Gestapo w obwodzie piotrkowskim, był odpowiedzialny za zwalczanie zbrojnego podziemia i partyzantów. Do tej pory nie odnotował na tym polu większych sukcesów. Od pewnego czasu wszelkimi siłami starał się zweryfikować pozyskane informację o alianckim zrzucie broni w tym obszarze. W słuchawce telefonu usłyszał zdenerwowany głos meldujący, że patrol żandarmerii zatrzymał czterech „polskich bandytów”, którzy próbowali zbiec samochodem, mając przy sobie znaczną sumę amerykańskich dolarów w złocie i gotówce.
- W końcu – pomyślał z satysfakcją.
Pięcioosobowa ekipa Komendy Głównej AK o kryptonimie „Syrena”, w niedługim czasie po zrzucie odebrała pieniądze i zdeponowała na terenie majątku Bratków, pozostawiając na miejscu ukrytą amunicję i broń. W drodze powrotnej natknęli się na blokadę i rozstawiony posterunek niemieckiej żandarmerii. Wywiązała się strzelanina. Trzem z konspiratorów udało się uciec, czwarty został zastrzelony, a piąty zatrzymany. Niemcy zarekwirowali samochód wraz z cennym, zrzuconym pod Niewierszynem ładunkiem – o wartości blisko 400.000 tys. dolarów amerykańskich.
Niestety, nie więcej szczęścia mieli uczestniczący w konspiracji Szmidt, Rajkowski i Leśniak, którzy na rowerach przewozili z majątku Bratków w kierunku Piotrkowa, część zrzuconej z Anglii broni i amunicji. Wpadli na niemiecki patrol. Dwóm pierwszym udało się przejść kontrolę, trzeci z nich spanikował, wyciągnął broń i zaczął strzelać. Antoni Leśniak został aresztowany i w trakcie brutalnych przesłuchań wydał znanych mu członków lokalnej konspiracji, w tym rodzinę Leskiego z Sulejowa.
Jan Leski zdołał zbiec Niemcom i dołączyć do oddziału partyzanckiego. Sabina Leska została aresztowana przez Gestapo. Przez dziesięć dni była przesłuchiwana, dotkliwie pobita i przetrzymywana w więzieniu w Piotrkowie Trybunalskim. Nie wydała jednak nikogo z konspiracji. Została więźniem obozów koncentracyjnych w Auschiwtz, a następnie Ravensbruck i Buchenwald. Cudem przetrwała wojnę i wróciła do domu. Jej siostry uniknęły wywózki do obozu zgłaszając się do pracy przymusowej w Niemczech.
Po wpadce Leśniaka, Gestapo aresztowało wiele osób, w tym także żonę Jana Leskiego, jego brata - Stanisława Leskiego oraz Stefana Krupę. Wszyscy za konspirację trafili do obozów koncentracyjnych. Jeszcze w tym samym roku zarządca majątku Bratków został zabity wraz z rodziną, a dwór spalony, na zawsze znikając z powierzchni ziemi. Mówi się, że dokonali tego partyzanci podejrzewając zarządcę o kolaborację z Niemcami.
W 1967 roku ciało Bolesława Odrowąża-Szukiewicza zostało ekshumowane z ziemnego grobu, gdzie ukryto je przed Niemcami i złożone na cmentarzu w Opocznie. W 2011 roku pomiędzy miejscowościami Sieczka i Niewierszyn odsłonięto pomnik upamiętniający zrzut Cichociemnych w nocy z 16 na 17 lutego 1943 roku i tragiczną śmierć „Bystrzca”.
Zapisz się za darmo do naszego cotygodniowego newslettera!
Bibliografia:
T. Dytko, Na skrzydłach RAF, Kraków 1994
S. Krupa, A jednak tak było, Kraków 1981, s. 22-28
M. Podgóreczny, „Góra”, „Dolina” – partyzant niepokonany, Warszawa 2019
K. Śledziński, Cichociemni Elita polskiej dywersji, Kraków 2012
D. Stafford, Tajny Agent, Warszawa 2007
J. Szatszznajder, Cichociemni, Wrocław 1985
Drogi Cichociemnych, Warszawa 2013
Wspomnienia wojenne p. Sabiny Nawary [w:] sulejowhistoryczny.wordpress.com, [dostęp: 3.07.2025]
redakcja: Jakub Jagodziński