Sentymentalny powrót do Wilna
Jakim było pani wileńskie dzieciństwo?
Właściwie było całe naznaczone tym pięknym miastem. Mieszkałam w takim miejscu, że którąkolwiek drogę bym wybrała, to każda prowadziła przez piękne ulice i trafiała do najpiękniejszych kościołów. Bo mogłam skręcić w zaułek Bernardyński i dojść do Świętego Michała, Świętej Anny, Bernardynów. Byłam z nimi bardzo zżyta, a pod koniec pobytu w Wilnie, w 1945 roku, kiedy zgłosiliśmy, że chcemy zapisać się do transportu, natychmiast dostaliśmy eksmisję z mieszkania i wtedy zaprosiła nas gospodyni jednego z księży od Bernardynów, który przebywał wtedy na Białorusi, a mieszkanie stało puste. Więc zanim doczekaliśmy się transportu, co trwało około roku, mieszkaliśmy na tyłach tej świątyni. Byliśmy zaprzyjaźnieni z organistą. Ja grałam na skrzypcach, a on uwielbiał koncerty domowe, więc często graliśmy razem. A pierwszą komunię miałam u Świętego Michała, tam były moje pierwsze zakonnice z przedszkola.
W górę ulicą Zamkową szło się do parafialnego kościoła Świętego Jana. Czyli od razu pojawiał się ten śliczny uniwersytet z jego dziedzińcami. Do szkoły miałam drogę przez Skopówkę i potem do góry, aż do kościoła Świętej Katarzyny, bo tam mieściło się Gimnazjum Panien Benedyktynek. Po drodze był maleńki kościółek Bonifratrów, a zaraz potem zaułeczki na lewo, w stronę Dominikanów. Myśmy, pamiętam, szalenie lubiły wracać ze szkoły różnymi drogami. Zamiast iść z przyjaciółkami, które też mieszkały na Zamkowej, wprost do domu, mówiłyśmy na przykład: możemy iść Dominikańską, przez Trocką do Wielkiej, tam po drodze posłuchamy śpiewania w cerkwi, a jeszcze spotka się chłopców, którzy idą od Gimnazjum Ojców Jezuitów, może któregoś znajomego się zobaczy. A następnym razem: nie, pójdziemy inaczej, najpierw Wileńską do Mickiewicza, potem przez Mickiewicza ku katedrze. I to było coś fantastycznego! Wiele lat później odnalazłam coś podobnego w Krakowie, kiedy mój syn chodził na Kazimierz do liceum. Idąc koło krakowskiej Świętej Katarzyny, koło Skałki, miał właściwie substytut tego, z czym ja kiedyś obcowałam na co dzień w Wilnie. Miałam właściwie całe stare Wilno w zasięgu ręki.
Myśmy bardzo lubiły szkołę. Nasze nauczycielki w gimnazjum były niezwykłe. Pamiętam, że polonistki były wszystkie jakieś bardzo autentyczne, strasznie przejęte tym, co robią. Pamiętam też wakacje, podczas których niejako chłonęło się wileńską przyrodę. Nie jeździliśmy daleko, kilkadziesiąt kilometrów od miasta, ale wiadomo, jaka niezwykła tam przyroda i jakie lasy. Same pory roku w klimacie wileńskim! Pojęcia nie mam, czy nie uległy teraz zmianie przy tych transformacjach klimatycznych... To my tam mieliśmy przedwiośnie! Nie rozumiem, jakim sposobem Żeromski tutaj, w centralnej Polsce, wymyślił przedwiośnie, skoro przedwiośnie to był marzec na Wileńszczyźnie; kiedy jeszcze leżał śnieg, a już rozkwitały sasanki, kiedyśmy wiedzieli, na którego solenizanta jakie kwiaty zakwitną po kolei. A jak wyglądała jesień w parkach wileńskich! Miasto było przepiękne, chociaż zaczęło się cywilizować dopiero w ostatnich latach przed wojną. Pamiętam, że wtedy kładziono nowe nawierzchnie ulic, komunikacja była jeszcze głównie dorożkowa, autobusów prawie tyle co nic.
Ja po prostu nie mam czarnych wspomnień z dzieciństwa – mimo że było to dzieciństwo bez mamy, a ojciec, rzemieślnik, musiał walczyć o byt. Dopiero teraz sobie uświadamiam, że nie istniała żadna opieka socjalna nad ludźmi wolnych zawodów, żadne ubezpieczenia – ojciec musiał za wszystko sam płacić, a przecież nie zawsze miał zamówienia, był więc zapracowany okropnie. A jednak nie mam czarnych wspomnień z tamtych lat – tak było dużo tego, co piękne.
Do mojej szkoły nie docierały konflikty narodowościowe i temu chyba wiele zawdzięczam; bo to była szkoła zakonna. Bracia moich koleżanek już się wciągali w politykę, biegali pikietować sklepy żydowskie – jak wiadomo, dochodziło w Wilnie w latach trzydziestych do bardzo ostrych rozruchów. Pamiętam pogrzeb chłopca, studenta, podobno zabitego w tych rozruchach, po studenckich strajkach głodowych. Pamiętam, jak korporacje akademickie paradowały wszystkie po kolei. Ale wtedy nie docierało do mnie, że jest w tym coś groźnego. Lubiłam oglądać powrót wojska z manewrów – to była defilada bardzo uroczysta, głównie konnicy, i można było żołnierzom rzucać kwiaty. Coś pięknego i romantycznego. Kiedy miałam te dziesięć czy dwanaście lat, mniej więcej w ten sposób patrzyłam na studentów z korporacji. Jeszcze zupełnie nie docierało do mnie, że tu kiełkuje coś niebezpiecznego, że tego nie należy tak bardzo podziwiać.
Nie miałam koleżanek Żydówek, nie miałam nawet koleżanek prawosławnych, ale wyrastałam w poczuciu, że miasto jest wieloreligijne i wielonarodowościowe. Myśmy mieli zaprzyjaźnioną panią, Litwinkę, która zajmowała się handlem; mówiła świetnie po polsku, jej dzieci też. Pamiętam również paru zaprzyjaźnionych Żydów, którzy przynosili nam na Wigilię swoje potrawy w charakterze prezentu; nie wiem, skąd ojciec ich znał, zjawiali się na chwilę, grzecznościowo. Ale dzielnica, w której głównie oni mieszkali, była przecież blisko, i jeżeli tamtędy wracałyśmy ze szkoły, to widziałyśmy, że u nich zaczyna się jakaś uroczystość: stawiali sobie namioty na podwórzu albo palili świece. To było takie egzotyczne, a równocześnie takie oczywiste, skoro działo się przecież na sąsiedniej ulicy. Jak już wspominałam, czasem przechodziłyśmy obok cerkwi, w której trwało nabożeństwo. Co prawda srogo nam mówiono, że katolikowi nie wolno wejść do cerkwi, ale myśmy stawały na stopniach, żeby posłuchać pięknego śpiewu. Mojemu ojcu bardzo się podobał wschodni rytuał liturgiczny, a ponieważ w jednym z kościołów odprawiano tego rodzaju nabożeństwa, lubił tam chodzić. Nas ze sobą nie zabierał, mówił: to jest bardzo długie, zanudzicie się.
Tekst jest fragmentem książki Tadeusza Tomaszewskiego „Wracając do Wilna”:
Ojciec Tola Gołubiewa, zaprzyjaźniony z moim, był prawosławny, a żona Tola, jako młodziutka zupełnie adeptka, uczyła nas w Gimnazjum Benedyktynek. Pamiętam, zaprzyjaźniliśmy się też z bardzo liczną rodziną księdza unity. Więc dla mnie ksiądz, który ma żonę i rodzinę, to nic dziwnego. Tak samo nie dziwiła mnie mijana architektura: kościół, kościół, cerkiew, kościół, kenesa. Kto jakiej jest narodowości zaczęło mieć szczególne znaczenie w okresie wojny. Najpierw, pod koniec października 1939 roku, Wilno oddano Litwie i przez kilka miesięcy wszystko było takie... właściwie trudno powiedzieć, że groźne – raczej smutne. Języka litewskiego zaczęto uczyć w szkole, którą prowadziły jeszcze benedyktynki. A potem, od jesieni 1940, byłam przez rok w gimnazjum sowieckim, gdzie też mieliśmy język litewski. Mnie on nawet ciekawił, zawsze zbierałam piątki, bo troszeczkę przypomina łacinę, tak szalenie ma usystematyzowaną gramatykę.
Ta sowiecka szkoła była dziwnym aglomeratem, w którym połączono uczniów z dwóch gimnazjów: żeńskiego od zakonnic i męskiego od jezuitów, czyli z ekskluzywnych szkół przedwojennych. Moja klasa była idealna, na pewno bez żadnej wtyczki. Wychowawca, mimo że przedwojenny zaprzysięgły komunista, trzymał jednak z klasą i nas bronił, kiedyśmy robili różne małe niepokoje, którym można było dopisać intencję polityczną; zawsze stawał po naszej stronie. A prosto z lekcji w tej szkole szło się do jezuitów, gdzie mieszkały jeszcze niedobitki zakonników i gdzie mieliśmy tajne lekcje historii i religii. To wszystko trwało, prawda, bardzo krótko, bo nastąpiła okupacja niemiecka.
Jak pani przypomina sobie zmiany, które kolejno – zaczynając od pierwszego wejścia Sowietów – następowały w Wilnie i jak się one odbijały na życiu codziennym wilnian?
Pierwsze przyjście Sowietów to był wstrząs niesamowity. Myśmy przez osiemnaście dni przeżywali wszystko, co się dzieje w Polsce, postępującą grozę niemiecką, na przykład obronę Westerplatte, która trwała tydzień. Pamiętam komunikat radiowy – ciągle to było polskie radio – że właśnie zdobyli, że Westerplatte padło. Baliśmy się o Warszawę. Pełno było uciekinierów z tamtych stron, którzy zresztą nie zostawali na długo. I potem nagle, 17 września, chyba w niedzielę, usłyszeliśmy komunikat, że wkraczają Sowieci. A w dwa dni później Sowieci weszli do Wilna. Pierwszego dnia ojciec nie puścił nas na ulicę, ale drugiego wyszliśmy wszyscy razem i widzieliśmy, że tylko ludność żydowska witała Armię Czerwoną. Właściwie na ulicach znajdowała się tylko ludność żydowska, wyraźnie podniecona, z czerwonymi opaskami na rękawach i z jakimiś plakatami. To była jedna z rzeczy dla mnie najbardziej wstrząsających. Opowiadałam o tym później moim dzieciom i wtedy starsza córka wyznała mi, że po tym obrazie, jaki przedstawiłam, ona musiała się długo pozbywać pokus antysemityzmu. Ja jednak zawsze dodawałam, że gdyby władza sowiecka nastała i nie byłoby już nic więcej, to prawdopodobnie w mojej pamięci też zostałby ten obraz jako dominujący. Ale my mieliśmy potem okupację niemiecką i z tamtego czasu pamiętam ulicę, na której stałam w jakimś ogonie do czegoś i widziałam idących środkiem ulicy, pędzonych do getta Żydów. A wcześniej stała w ogonku kobieta, która usiłowała tłumaczyć, że jest Aryjką – widziałam, jak ona się śmiertelnie boi. To zdarzenie i parę późniejszych doświadczeń kompletnie mnie z pokus antysemityzmu wyleczyło.
Wejście Sowietów natychmiast odbiło się na stopie życiowej. Sowieci – to znaczy, że nie ma nic do kupienia. Absolutnie. Wszystko zniknęło ze sklepów. A potem, nieco ponad miesiąc później, kiedy Wilno zostało oddane Litwinom, nagle w dwa dni okazało się – co wtedy było czymś szokującym – że sklepy są pełne, a żywność jest dostępna w nieograniczonych ilościach. Pojawiły się dwie spółdzielnie: „Maistas” i „Pieno centras”, które zakładały swoje sklepy i było w nich wszystko. Równocześnie jednak zaczęły się bardzo smutne historie ze śpiewaniem w kościołach pieśni litewskich i z bójkami... My w PRL-u też manifestowaliśmy w kościołach, bo w pewnym momencie do nich przeniosła się polityka i tylko tam mogliśmy manifestować, z tym że wtedy w Wilnie akcje Litwinów były wymierzone w nas.
A kiedy zapanowała już nie Litwa, tylko Litewska Republika Radziecka, widać było, że język litewski przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Władza stawała się coraz bardziej naciskająca. Aż nastąpił ten czerwiec 1941 roku z wywózkami według spisów. Szalenie groźny czas. Pamiętam ciężarówki jeżdżące po ulicach. Wszystko odbywało się wedle jakiegoś bardzo dokładnego instruktażu: jeśli na przykład ciężarówka zjawiała się nagle na naszym podwórzu, to Sowieci szli tylko do konkretnych ludzi, innych nie zabierali. Ale tych brali natychmiast. Tę grozę wywożenia Polaków przerwał wybuch wojny między Sowietami a Niemcami. Pamiętam, że w pierwszym momencie odczuliśmy ulgę, bo oto dwóch wrogów starło się ze sobą, a my dzięki temu jakoś możemy się przez chwilę przechować. Wkrótce niemiecki marsz na wschód załamał się, głównym zmartwieniem Niemców stała się sroga zima i rosyjski opór, a nie ściganie konspiracji, wskutek czego organizowała się partyzantka, a konspiracja w Wilnie rozkwitała coraz bardziej.
Tekst jest fragmentem książki Tadeusza Tomaszewskiego „Wracając do Wilna”:
Pod okupacją niemiecką zmieniły się też formy edukacji polskiej młodzieży.
Wszystkich od szesnastu lat w górę obowiązywał wtedy pobór na roboty do Niemiec. Wiem jednak ze wspomnień koleżanek, że starano się załatwiać jakieś zwolnienia: dostarczano różne zaświadczenia, brano krew od chorych ludzi, żeby uzyskać odpowiednią analizę lekarską, z której wynikało, że ktoś jest chory na nerki, na serce. Bardzo ta samopomoc kwitła.
Istniało dobrze zorganizowane tajne nauczanie. Ja w tym czasie zrobiłam ostatnie klasy liceum i maturę, a potem przez rok pracowałam w tajnym nauczaniu maluchów. Do dziś uważam, że szkoła w takiej formie – tajne komplety – może być najlepszym uniwersytetem. Mieliśmy znakomitych wykładowców, częściowo pracowników uniwersyteckich, którzy dla pięciu, sześciu osób robili niezwykle ciekawe wykłady; nie poświęcali wielu godzin na nudne odpytywanie nieuków, za to cały czas pracowaliśmy umysłowo. Jednym z moich profesorów na kompletach był Stanisław Stomma, który został później w Krakowie redaktorem i z którym do końca życia zachowałam przyjaźń. Te nasze komplety i harcerstwo organizowały jasełka. Sama pisałam tekst i naszywałam pióra na skrzydła husarskie. Bo Trzej Królowie musieli być oczywiście polskimi królami, wobec tego jednym z nich był Sobieski, a skoro Sobieski, to musiał być husarzem, a jak husarzem, to musiał mieć zbroję. I ja sama kleiłam ją z papieru. Teraz się zastanawiam, skąd myśmy mieli na to srebrny papier?! Oczywiście wszystko było chwilowe, bo w pewnym momencie przychodziły uderzenia, bracia koleżanek ginęli w partyzantce. Pamiętam taki dialog: „A co robi twój brat Wacek?” – „Jak to, Wacek już od kilku miesięcy nie żyje”. Tak wyglądało życie. Ale ponieważ to była nasza pierwsza młodość, wszystko dało się znieść.
Czy przed wojną interesowała się pani życiem artystycznym, literackim Wilna?
Przed wojną byłam na to za smarkata. Sama pisałam wiersze, co było jeszcze gorsze. Ale już wtedy zaczął się mój kontakt z teatrem, zdążyłam na przykład zobaczyć Juliusza Osterwę w „Wyzwoleniu”. Pamiętam, że nasza klasa narzekała na to „Wyzwolenie”, bo nudne, a mnie się wydało zupełnie niesamowite. Drugi raz zobaczyłam Osterwę chyba w „Fantazym”, dopiero po wojnie w Krakowie. Tak więc już przed wojną pojawił się teatr, także trochę muzyki. Ale Hanki Ordonówny, która była gwiazdą kabaretu, wówczas nie słyszałam; dopiero wiele lat po wojnie usłyszałam ją w Rzymie, podczas mojej drugiej podróży z paszportem: u emigrantów był wieczór, kiedy wspominano Ordonównę i puszczano jej płyty.
Zresztą, przed wojną byłam bardzo srogo chowana, a życie nie było zamożne, więc nie wchodziły w grę żadne za duże rozrywki. Do kina chodziłam rzadko, do teatru tylko ze szkołą – i tyle. Natomiast w czasie wojny zaczęłam bywać w ciekawych środowiskach, nie tyle artystycznych, co intelektualnych, na ogół ludzi starszych i mądrzejszych ode mnie, mających wielki zapał do tego, żeby dyskutować, jaka będzie Polska po wojnie, jaka powinna być i co możemy zrobić, żeby taka była. Zaczęły się też tajne komplety uniwersyteckie, których również jeszcze skosztowałam. Ale w 1944 roku ponownie przyszli Sowieci i ludzie zaczęli znikać – kto nie został aresztowany, wyjeżdżał jak najszybciej do centralnej Polski, bo było wiadomo, że przyjście Sowietów to wyrok, zwłaszcza na inteligencję, na intelektualistów, na uczonych.
Dopóki istniał Uniwersytet Stefana Batorego, wiązała pani swoją przyszłość z tą uczelnią?
Oczywiście, tak to sobie zawsze wyobrażałam. Pamiętam jak przez mgłę, że pewnego razu ojciec zabrał mnie i siostrę na jakiś odczyt; pamiętam salę uniwersytecką, ale nic więcej. Jak wiadomo, uniwersytet został rozwiązany błyskawicznie, ledwo Litwini 28 października 1939 roku objęli Wilno. To była wielka strata, jedna z tych, których się nie wyrówna – nigdy nie skończę Uniwersytetu Stefana Batorego. Na pocieszenie zamiast Uniwersytetu Stefana Batorego mam Jagielloński – nie gorszy, chwała Bogu. Zastałam na nim jeszcze przedwojenną kadrę profesorską. Juliusz Kleiner, Stanisław Pigoń, Roman Ingarden, Władysław Konopczyński, Zenon Klemensiewicz, Kazimierz Nitsch, Jan Safarewicz – humaniści, filozofowie, teolodzy, bo wówczas istniał jeszcze wydział teologiczny. Słuchałam nawet w auli Collegium Novum seniora Wincentego Lutosławskiego, kompletnego staruszka, który miał jakieś gościnne już zupełnie wykłady. Na Uniwersytecie Jagiellońskim odbywały się też wieczory autorskie organizowane przez „Tygodnik Powszechny”; pamiętam, że na jednym z nich występowali i Kisiel, i Hanna Malewska, i Jerzy Zawieyski.
W jakich okolicznościach trafiła pani do redakcji „Tygodnika Powszechnego”?
To było bardzo proste. W redakcji pracowali Stanisław Stomma i jego żona Ela, i w pewnym momencie wynikło, że niebawem będą mieli dziecko, którym trzeba się zająć, więc Ela powiedziała do mnie: „Posłuchaj, ja robię w «Tygodniku» korekty, zaproponuję ciebie jako moją zastępczynię, a potem się zobaczy”. Byłam dopiero na drugim roku studiów, miałam akurat zdawać filozofię u Ingardena, ale postanowiłam, że jednak zaryzykuję i pójdę do „Tygodnika”. A potem okazało się, że Ela już nie wróci do pracy, bo pojawiło się drugie dziecko, które zresztą zostało moim chrześniakiem – tak, dzisiejszy felietonista „Polityki”, Ludwik Stomma, to mój najstarszy chrześniak! – wobec tego w redakcji po prostu zostałam. Sześćdziesiąt lat już minęło od tego czasu, gdy przyszłam do „Tygodnika”.
W redakcji byli też Antoni Gołubiew i Paweł Jasienica. Z Jasienicą przejechaliśmy ostatni odcinek drogi repatriacyjnej, ale wtedy nie miałam pojęcia, kto to jest, widziałam tylko, jak szalenie cieszą się pani i jej córeczka, z którymi jechaliśmy do Krakowa, że oto w Poznaniu dosiadł się pan, który jest ich mężem i ojcem i teraz już pojadą razem. Potem odnalazłam go nagle w „Tygodniku”.
A w pewnym momencie – byłam już mężatką i miałam małe dzieci – poznałam jednego z najciekawszych ludzi, teatrologa, profesora Zbigniewa Raszewskiego, który zaproponował mi najpierw napisanie małej monografii Osterwy, a potem zasugerował, żebym się w ogóle zajęła teatrem. To był okres, kiedy „Tygodnik” nie wychodził, był zamknięty, czyli lata 1953–1956. Myślę, że gdybym wówczas pozostała przy tym pomyśle, to też byłaby ciekawa droga.
Sądzę czasem, że dziennikarstwo było – do chwili odzyskania wolności – czymś fascynującym. Oddziaływanie przy pomocy słowa pisanego wtedy, kiedy to słowo było niszczone przez cenzurę, ograbiane z możliwości, a przez to wydestylowane także z różnych rzeczy przypadkowych i niepoważnych – stanowiło coś zupełnie innego, niż mamy teraz, gdy dominacja dziennikarskiego sposobu uprawiania polityki czy jakiegoś wychowywania obywatelskiego (w złym znaczeniu tego słowa) wydaje mi się coraz bardziej niebezpieczna.
Gdybym miała dzisiaj radzić któremuś z moich wnuków, to odradzałabym dziennikarstwo wszelkimi siłami, tak mi się ono wydaje zmarnowane i równocześnie niesprawiedliwie w życiu publicznym dominujące. W tym sensie obawiam się o moje własne pismo, że ono nie obroni się przed nakazem, żeby być „za i przeciw”, wtrącać się w spory, zabierać głos w każdej sprawie, która przecież nieraz dzieje się po prostu dlatego, żeby się coś działo. To smutne.