Styczeń 1945 w Łodzi oczami Niemca

opublikowano: 2015-06-05 18:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Lotte wędrowała po mieszkaniu, chodząc z jednego pokoju do drugiego. Z jadalni do salonu, z salonu do gabinetu i z powrotem. Po kolei oglądała każdy mebel z osobna, bo z każdym wiązało się jakieś wspomnienie. Wiedziała, że musi to wszystko zostawić. Zabierze ze sobą jedynie wspomnienia.
REKLAMA

Myślała o tym, jak dobrze się stało, że już jesienią wysłała matkę i dwójkę dzieci, Jürgena i Angelikę, do znajomych do Saksonii. Już wtedy można było przewidzieć, że nadejdzie nieszczęście. Czekała na telefon. Pan Krause jakimś cudem naprawił porzucony samochód i miał też nadzieję, że uda mu się zdobyć niezbędną benzynę. Mężczyźni byli tak daleko. Kilka miesięcy temu otrzymała wiadomość, że jej mąż przebywa w angielskiej niewoli, a brat znajdował się gdzieś na froncie zachodnim. Musiała więc działać sama, ale właśnie taki był również los wielu innych kobiet.

Zajrzała do kuchni. Przy stole siedziała Aniela z filiżanką herbaty i kawałkiem czerstwego chleba. „Pójdę już”, odezwała się do niej Lotte, na co Aniela odrzekła: „Dobrze, tak będzie lepiej; ja też już w niczym Pani nie mogę pomóc. Będę służyć u nowych państwa tak samo jak służyłam u Pani”.

Od ponad dwudziestu lat Aniela pomagała w tym domu. Przeżyła w tej rodzinie bardzo wiele i tak wiele widziała, że można powiedzieć, iż po prostu była jej częścią.

Lotte czekała na telefon od pana Krausego jak na zbawienie. Czy uda mu się załatwić niezbędną benzynę, czy uda mu się wywieźć ją i kilka innych osób z miasta? Nadal chodziła po domu, który musiała opuścić.

„Z rozkazu Führera to miasto nazywa się Litzmannstadt” – tablica ustawiona w 1940 r. na Deutschlandplatz (pl. Wolności)

Wreszcie zadzwonił telefon. Szybko pobiegła do korytarza i podniosła słuchawkę. Tak, pan Krause jakoś zdobył benzynę. Miała dotrzeć do Rynku Geyera, w miejsce, w którym kończyła się Piotrkowska, długa na 4,5 km główna ulica Łodzi. Czekał już tam na nią i na trzy inne kobiety, a także na panią Leichtle i dwójkę jej dzieci. Koleją w żaden sposób nie można było wydostać się z miasta. Perony na Dworcu Kaliskim były pełne ludzi i nikt nie wiedział, kiedy odjedzie jakikolwiek pociąg.

Lotte miała wszystko przygotowane. Zarzuciła na ramiona plecak i wzięła do ręki ciężką, wypchaną walizkę. Stojąc w korytarzu po raz ostatni spojrzała przez oszklone drzwi do salonu. Gdy przechodziła przez masywne, dębowe drzwi, żal ścisnął jej serce i poczuła bardzo wyraźnie, że teraz naprawdę po raz ostatni przekręca w zamku klucz. Nieobecna duchem oparła się o zimne, ciężkie drzwi. „Boże, dlaczego musimy przez to przechodzić? Dlaczego musimy wziąć na swe barki ten straszny ciężar?” Oderwała się od ściany. „Odejdź, odejdź stąd, zanim będzie za późno”. Minęła ogródek przed domem i podeszła do furtki.

Po raz ostatni spojrzała na dwupiętrowy fabryczny budynek, którego zarys wyraźnie odznaczał się na tle ciemnego, wieczornego nieba. Stał tam, ciemny i pusty. A przecież zaledwie dziesięć dni temu fabryka jeszcze pracowała. Teraz, gdy niemal słychać było nadciągający front, przerwano wszystkie prace.

Gdy Lotte wyszła na ulicę zobaczyła, że pod latarnią koło sąsiedniego domu stoi czterech, pięciu mężczyzn. Poznała ich – byli to pracownicy ich fabryki. „Tylko czekają, żebym sobie wreszcie poszła, żeby mogli wtargnąć do domu”, pomyślała i ucieszyła się, że pozwolili jej spokojnie odejść.

Tekst jest fragmentem książki „Miasto w mojej pamięci. Powojenne wspomnienia Niemców z Łodzi”:

cena:
35,70 zł
Wydawca:
Uniwersytetu Łódzkiego, 2014
ISBN:
978-83-7969-534-8

Żeby dotrzeć do Rynku Geyera, co zazwyczaj zajmowało jej kwadrans, potrzebowała tym razem całe pół godziny. Plecak cisnął ją w ramiona, a walizka ogromnie ciążyła w ręce. Kilka razy musiała ją na chwilę odstawić, żeby zaczerpnąć tchu. Gdy wreszcie dotarła na miejsce, uzgodnione z panem Krause, była kompletnie spocona, mimo styczniowego mrozu. „Czekamy jeszcze tylko na panią Kienzle” – oznajmił pan Krause. „Lada moment powinna tu być. Zaraz potem odjeżdżamy”. Samochód, którym mieli wyjechać z miasta, był niewielkim pojazdem dostawczym. Kobiety jakoś upchnęły w ciasnym aucie cały swój dobytek i same wcisnęły się do środka. Powtarzały tylko jedno: „Wyjeżdżajmy, wyjeżdżajmy już z miasta”. Jednak po zaśnieżonej i oblodzonej drodze mogli się poruszać bardzo powoli. Mijali grupy ludzi, opuszczających miasto pieszo, dźwigających w rękach niewielki dobytek, albo też zapakowanymi po brzegi furmankami. Gdy tylko słyszeli odgłos nadlatujących samolotów, pan Krasue natychmiast zatrzymywał samochód i wygaszał światła. Zatrzymywały się także kolumny maszerujących ludzi. W ten sposób najłatwiej można było uniknąć ostrzału podczas nalotu dywanowego. Nieruchome obiekty trudniej wypatrzyć z samolotu niż te, które się poruszają.

REKLAMA

Mijały godziny. Na wschodzie powoli zaczynało już świtać, a nocna ciemność stopniowo ustępowała szarości wstającego dnia. I wtedy pan Krasue zatrzymał samochód. Kobiety słyszały, że głośno rozmawia z innymi mężczyznami. Chwilami mówili naprawdę podniesionymi głosami. „Dalej nie możemy jechać”, powiedział pan Krause. „Nie przepuszczają żadnych samochodów. Musimy iść pieszo do najbliższego dworca kolejowego, który znajduje się jakieś 5 kilometrów stąd. Drogie panie, proszę zabrać swoje rzeczy, nic więcej nie mogę zrobić. Felfebel powołuje się na rozkaz i nie pozwoli nam jechać dalej”.

Gauleiter Kraju Warty, Arthur Greiser przemawia 15.03.1944 w czasie wielkiego wiecu SS na hali "Przędzalni Czesankowej Wełny Allarta" w Litzmannstadt, ul. Kątna 19, do aktywu partyjnego NSDAP, SS, rannych żołnierzy i niemieckich kolonistów z okazji przesiedlenia milionowego niemieckiego repatrianta ze Związku Radzieckiego do Kraju Warty, marzec 1944 (Bundesarchiv, Bild 183-J09396 / CC-BY-SA)

Pan Krause szedł przodem, a za nim z trudem podążało pięć kobiet i dwójka dzieci, smaganych zimnym, porannym wichrem. Nieludzko zmęczeni dotarli w końcu do dworca, ale nigdzie nie było widać ani śladu pociągu. Kolejarz poinformował ich, że wprawdzie zapowiadano jakiś, ale nie miał pojęcia, kiedy mógł nadjechać.

W lodowato zimnej poczekalni kobiety wydobyły z węzełków coś do jedzenia: kawałek chleba, jajka na twardo, jakieś jabłko. Czekały w kompletnym milczeniu, a każda z osobna pogrążona była we własnych, niewesołych myślach o beznadziejnym położeniu, w jakim znalazły się one same, a wraz z nimi wiele, wiele innych osób.

Gdy zapowiedziano nadjeżdżający pociąg, wszyscy pospiesznie wypadli na peron. Za wszelką cenę chcieli zmusić maszynistę do zatrzymania. Usłyszeli ostry pisk hamulców i pociąg stanął. Wszystkie przedziały były już wypełnione po brzegi i nikt się nie kwapił, by wpuścić do środka kolejnych pasażerów. Kobietom i panu Krausemu w końcu jakoś udało się wcisnąć do jednego i drugiego wagonu. Z tego jednak powodu niewielka grupka, która wspólnie wyruszyła w drogę, rozproszyła się i została rozdzielona. „Uciekinierzy”, pomyślała Lotte.

„Uciekinierzy” – to było słowo, które w ostatnim czasie słyszało się nieustannie. Wypędzeni, którzy utracili swoją ojczyznę, których wyrwano z ich naturalnej społeczności, oddzielono od krewnych i przyjaciół. Teraz każdy z nich na własną rękę szukał drogi, która oddaliłaby go od niebezpieczeństwa, wytyczyła kierunek ku niepewnej przyszłości, w obcym kraju, który właściwie był ojczyzną ich przodków. Nikt nie przeczuwał, jaki okrutny los czekał na tych, którzy pozostali w swych domach, wierząc głęboko, że nic złego im się nie stanie.

Mniejszość niemiecka z Łodzi wita hitlerowskim pozdrowieniem niemiecką kawalerię w 1939 roku

Około południa pociąg dojechał do Wrocławia. Na dworcu głównym kłębiły się tłumy ludzi. Uciekinierzy – to było widać na pierwszy rzut oka. Przy budce ze znakiem czerwonego krzyża ustawiono wielki kocioł z czymś gorącym do jedzenia: były to kartofle, całkiem po prostu ugotowane w wodzie. Ale były gorące i wszystkim dobrze zrobiły.

Lotte musiała jechać na Drezno albo na Lipsk. Wreszcie nadjechał pociąg, którym miała udać się w dalszą drogę. Dokładnie wiedziała, jaki jest jej cel, bo osobiście zawiozła matkę i dwójkę dzieci do wioski, położonej „na końcu świata”.

Ostatnie 8 kilometrów musiała pokonać pieszo. Wędrówka z ciężką walizką i upiornym plecakiem była koszmarna. Posuwała się wzdłuż wiejskiej drogi i wreszcie zobaczyła dom, do którego zmierzała. Drzwi nie były zamknięte; wtoczyła się do przedsionka i ostatkiem sił, z bólem pokonała schody na pierwsze piętro.

Była tam jej matka, która widziała nadchodzącą córkę. „Mamo”, zawołała Lotte, „Mamo, jestem. Wszystko tam zostało”. Do pomieszczenia wpadła dwójka dzieci. „Mamusia, mamusia”, krzyczały. Cała czwórka długo się ściskała i wszyscy powtarzali tylko jedno: „Jesteśmy uratowani, jesteśmy uratowani”.

Nie przeczuwali jednak, że ucieczka była zaledwie początkiem czekającej ich trudnej drogi.

Tekst jest fragmentem książki „Miasto w mojej pamięci. Powojenne wspomnienia Niemców z Łodzi”:

cena:
35,70 zł
Wydawca:
Uniwersytetu Łódzkiego, 2014
ISBN:
978-83-7969-534-8
REKLAMA
Komentarze

O autorze
René Ast
Niemiecki mieszkaniec Łodzi przed i w trakcie II wojny światowej, autor wspomnień opublikowanych w książce „Miasto w mojej pamięci. Powojenne wspomnienia Niemców z Łodzi”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone