Sven Hassel - „Monte Cassino” – recenzja i ocena

opublikowano: 2012-03-25 11:00
wolna licencja
poleć artykuł:
Jest całkiem prawdopodobne, że znasz, Czytelniku, cykl powieściowy Svena Hassela albo przynajmniej o nim słyszałeś. To wieloksiąg popularny i mający wielu zwolenników. Dla mnie „Monte Cassino” było dopiero pierwszą przeczytaną częścią i niestety wiele wskazuje na to, że ostatnią. I to pomimo iż autor mile połechtał polską dumę narodową.
REKLAMA
Sven Hassel
„Monte Cassino”
Wydawca:
Erica
Rok wydania:
2012
Okładka:
miękka
Liczba stron:
337
Format:
14 x 20,5cm
ISBN:
978-83-62329-46-5

Zacznijmy od początku. A początek tej książki to opis alianckiego desantu w południowych Włoszech. Już na trzeciej stronie tekstu kilkusettonowe bunkry wylatują w powietrze od ognia artylerii, a jakieś miasto zostaje w nalocie zrównane z ziemią w ciągu 20 sekund – podobnie jak ponadstukilometrowy odcinek szosy. To całkiem soczysty kawałek narracji. Niestety, od ahistorycznych bzdur i bzdurek roi się od pierwszej aż do ostatniej strony. Porażającej nonszalancji autora dowodzą takie kwiatki, jak oddziały amerykańskich marines atakujące Niemców we Włoszech (!) za pomocą samurajskich mieczy (!) albo szwajcarscy artylerzyści walczący z alianckimi bombowcami, lecącymi z Anglii nad Monte Cassino... Jest tam tego o wiele więcej, lecz nie będę przytaczał kolejnych przykładów. Proza Svena Hassela dość powszechnie znana jest z mnogości podobnych zmyśleń. Można zresztą przymknąć na to oko, jeśli czytelnika nie obchodzą realia historyczne lub umie na czas lektury odłożyć w kąt swoją historyczną wiedzę. Gorzej jednak, że moim zdaniem sama materia tej powieści skrzypi i zgrzyta.

Po pierwsze bohaterowie. Widać, że autor próbuje trzymać się psychologicznego realizmu. I że mu to nie wychodzi. Przedstawieni żołnierze są wręcz odczłowieczeni przez wojnę, brutalni i bezwzględni aż do bólu: własnego lub przeciwnika. Zabić nieuzbrojoną kobietę ze służby pomocniczej lotnictwa to dla nich jak splunąć. Interesują się tylko tym, jak przeżyć i zarobić, względnie zaspokoić rozbuchane chucie. A jednocześnie te prymitywy potrafią toczyć dyskusje o światowej geopolityce, zdradzając przy tym ogromną wiedzę. Żal im też Żydów, prześladowanych przez swych ich własnych rodaków, a niektórzy są gotowi nawet zbrojnie stanąć w ich obronie. Gdy już wezmą wroga do niewoli, jest on wśród nich bezpieczny i szybciej niż do zbrodni dojdzie do wzajemnej fraternizacji. Na tle żołnierzy alianckich Niemcy stanowią wręcz wzór rycerskości.

Krótko mówiąc: bohaterowie to sami herosi. Żadne zadanie nie jest dla nich zbyt trudne, żadne wyzwanie zbyt wielkie, żaden przeciwnik zbyt silny. Podczas lektury przypomniał mi się stary dowcip o czterech pancernych i psie. Trawestując go, możemy powiedzieć, że gdyby Niemcy mieli jeszcze kilka takich batalionów, jak opisywany, to bez problemu wygraliby II wojnę światową. Nasi bohaterowie wychodzą obronną ręką z najtrudniejszych opresji. Nawet gdy narratora w amerykańskim okopie atakuje, i to z zaskoczenia, przeciwnik o sile lwa, szybkości węża, wytrzymałości niedźwiedzia i zajadłości rosomaka, to i tak nasz heros wychodzi z tego niemal bez zadraśnięcia. Wypada dodać, że także w innych aspektach żołnierskiego fachu mamy do czynienia z ideałami podobnymi wzorcom z Sevres. Potrafią momentalnie przejrzeć najsprytniejszy podstęp przeciwnika i pokrzyżować jego plany, a i fizycznie są doskonali – prawdziwi atleci. Jednego z nich podmuch olbrzymiej eksplozji ciska na odległość 100 metrów (!) do tyłu, a ten z miejsca wstaje i od razu biegnie jak sprinter na olimpiadzie. Wszyscy jeżdżą bez dodatkowego przeszkolenia równie sprawnie czołgami panterami, jak i tygrysami, a walczyć mogą dosłownie wszystkim. Równie skutecznie poradzą sobie z radziecką pepeszą, łukiem czy zdobytym na Gurkhach nożem kukri.

REKLAMA

Notabene bohaterowie książki są dosłownie wszędzie. Na kartach „Monte Cassino” zanosi ich nie tylko do klasztoru na tytułowej górze (jako, o zgrozo!, spieszonych czołgistów), ale i na tyły aliantów, do podejrzanych dzielnic Rzymu, a nawet do Watykanu. Jednego z nich na prywatnej audiencji przyjmuje i błogosławi sam papież. Tak właśnie wygląda fabuła. Walki z aliantami naprzemiennie z pijatykami, orgiami, hazardowymi sabatami i wzajemnym obijaniem sobie gęb w dzikich bójkach o byle co. Proza Svena Hassela jest podobno nasycona humorem i zgaduję, że wiąże się on właśnie z tymi sposobami spędzania czasu wolnego. Niestety, mnie ona przesadnie nie śmieszyła – pewnie dlatego, że jestem niereformowalnym ponurakiem.

Jeśli chodzi o inne zarzuty, to chcę jeszcze skrytykować narrację. Nie wiedzieć czemu przeskakuje ona tam i z powrotem między relacjami wszechwiedzącego, bezosobowego narratora, a słowami konkretnego narratora w osobie żołnierza Svena, stanowiącego alter ego autora. Przeszkadzało mi też ciągłe przedstawianie aliantów jako zbrodniarzy wojennych. Oczywiście nie byli oni święci, ale na kartach „Monte Cassino” niezwykle trudno jest dostrzec zbrodnie żołnierzy niemieckich, podczas gdy Brytyjczycy czy Amerykanie są psychopatycznymi mordercami. Już na początku powieści czytamy przykładowo, jak palą oni miotaczami ognia cały oddział saperów, których wzięli do niewoli. Dalej sytuacja się nie zmienia. Ta nierównowaga jest tak podejrzana, że skłoniła mnie mnie do przeczytania życiorysu Svena Hassela, z którego bez zaskoczenia dowiedziałem się o jego dobrowolnym wstąpieniu w szeregi Wehrmachtu i późniejszej walce na różnych frontach.

Ogólny obraz nie jest jednak aż tak zły, jak go odmalowałem do tego momentu. Na plus bez wątpienia mogę zaliczyć dobry warsztat pisarski autora, dzięki któremu książkę czyta się płynnie i miejscami całkiem przyjemnie. Także język jest żywy i daje wrażenie autentyczności – i to do tego stopnia, że osoby bardziej wrażliwe może odrzucić ilość wulgaryzmów. Warto też wspomnieć, że w opisie walk o Monte Cassino stosunkowo korzystnie przedstawieni są Polacy. Walczą z pogardą dla śmierci, choć są też żądni zemsty na Niemcach. Oczywiście bohaterowie powieści i tak dają sobie z nimi radę (jakżeby inaczej).

Opracowanie edytorskie książki jest satysfakcjonujące i poza mało wyrazistą okładką nie daje powodów do krytyki. Ogólnie rzecz biorąc, recenzowaną powieść uważam za w pełni nadającą się do przeczytania. Ba, można nawet odczuwać przyjemność z lektury. „Monte Cassino” to jednak w gruncie rzeczy raczej fantastyka udająca powieść wojenną. Jeśli kogoś nie drażni brak historycznego realizmu ani idealna wojenna sprawność bohaterów, pozwalająca pewnie stawić czoła samemu Chuckowi Norrisowi, to powinien być zadowolony i na własny użytek może śmiało dodać 2, albo nawet 3, punkty do mojej oceny. Obawiam się jednak, że wszyscy pozostali raczej nie będą usatysfakcjonowani.

Redakcja: Michał Przeperski

Korekta: Dagmara Jagiełło

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Grzegorz Maculewicz
Absolwent Studium Medycznego. Miłośnik historii i znawca dwudziestowiecznych wojen na morzach i oceanach. Człowiek o najbardziej absurdalnym poczuciu humoru wśród stałych współpracowników „Histmaga”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone