Warszawa opustoszała
Ten tekst jest fragmentem książki Bożydara Rassalskiego „Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze”.
Zakończenie walk oznajmiały nie plakaty, lecz niewielkie ogłoszenia rozlepiane na potrzaskanych murach kamienic. Ludzie mogli spokojnie wychodzić z domów i lochów, lecz jak tu spokojnie wyjść z tego zrujnowanego miasta? Po ciężkiej walce nastał nie lżejszy czas wyjścia na wolność. Na wolność? Z barykady przy placu Zbawiciela padł strzał i z kamiennych płyt zwalił się na bruk jakiś chłopiec. Do siebie wolno mu było strzelić po kapitulacji, tego nie zastrzeżono w warunkach sztabu powstańców i sztabu von dem Bacha.
Warszawa dymiła i wiła się w ogniu. Wyraźnie było widać, jak cierpią wszystkie jej kamienie.
Przez rozwalone barykady, które nie broniły już miasta, przedzierali się ludzie objuczeni ciężką nędzą dobytku. Z przeciwnej strony przez rozwalone barykady wdzierały się do miast grupy niemieckiego żołdactwa na żer.
Warszawa dymiła i wiła się w ogniu. Wyraźnie było widać, jak cierpią wszystkie jej kamienie.
Przez rozwalone barykady, które nie broniły już miasta, przedzierali się ludzie objuczeni ciężką nędzą dobytku. Z przeciwnej strony przez rozwalone barykady wdzierały się do miast grupy niemieckiego żołdactwa na żer.
Nie było co robić na tych ulicach, gdzie przerażenie wywoływały już nie strzały, nie rozpryski granatów, lecz straszliwe milczenie klęski.
Październikowy poranek wstał szary od smutku i dymu. We wszystkie podwórza wdzierały się już niemieckie krzyki, po wszystkich kanałach biegały zielone szczury. W Warszawie skończyła się walka i rozpoczynała nowa katownia. Nie było na co czekać; nie było już posterunku, na którym można by trwać. Dziewczęta i chłopcy szli szeregami do niewoli, niosąc broń potrzaskaną o węgły domów. Adamowi się wydawało, że oto idą tysiące małych donkiszotów, pod którymi padły dzikie Pegazy, połamawszy tarcze i dzidy o kolosalne wiatraki.
Miasto kompletnie opustoszało.
Wtedy Adam odrzucił kilka kamiennych płyt z barykady i przez to przejście pchnął dziecięcy wózek na zaśmiecony plac Politechniki.
Dziecko bardzo się cieszyło z tego spaceru. Od wielu przecież tygodni mogło biegać tylko w ciemności kanałów, przemykać między płonącymi murami, a tu nagle zobaczyło niebo. Mrużyło więc powieki, choć nie było słońca, ale i szare światło dnia raziło w oczy tego małego kreta.
Pierwszy posterunek obdarzył idących porcjami czarnego chleba; tamten chleb był dużo smaczniejszy od dzisiejszego tortu. Dalej stały jeden przy drugim milczące posągi żandarmów i szły milczące grupki ludzi aż do końca tej smutnej wędrówki, którą jak bariera graniczna przecinał ciemny wąż pociągu.
Pociągi pełne ludzkiej niedoli dudniły wszystkimi torami.
Adama z synkiem wywieziono daleko i wypuszczono na wolność. Cóż miał robić? Mijając wiele miast, szukał schronienia, aż znowu zamajaczyła przed nim dymiąca Warszawa.
W Skierniewicach przyjął go Oberst, bardzo zdziwiony.
– Do Warszawy? Po co chce pan jechać do Warszawy?
– Zobaczyć – odrzekł Adam.
– Co zobaczyć? – wybuchnął Niemiec. – Tam nie ma nic do oglądania!
Dziecko patrzyło na niego pochmurnym wzrokiem spod zmarszczonego czoła.
– Z dzieckiem? Chcesz mały jechać do Warszawy?
Dziecko kiwnęło główką.
– Chodź do mnie, dostaniesz czekoladę – rzekł Niemiec, sięgając do szuflady biurka.
Dziecko nie ruszyło się z miejsca, więc oficer podszedł do niego z tabliczką czekolady.
Chłopiec szybko schował rączki za siebie, lecz widząc, że ojciec patrzy na rozsypane po biurku papiery, wolno wziął czekoladę od Niemca i radośnie uśmiechnięty, znów spojrzał na ojca. Spochmurniał gwałtownie i cofnął rączkę, lecz było już za późno – wiedział, że ojciec widział. Powoli, nie odrywając wilgotnych oczu od oczu ojca, położył czekoladę na biurku i lekko pchnął ją w kierunku Niemca. Oberst nerwowo i głośno zabębnił po niej palcami.
W tym bębnieniu Adam wyłowił terkot serii karabinu maszynowego.
– No to po co do Warszawy? – zapytał ponownie Oberst.
– Bo dziecko chce odwiedzić matkę – odparł Adam.
– A gdzie jest matka?
– Na Powązkach.
– Hm… – mruknął Niemiec i zapatrzył się w kolorowy oleodruk myśliwski. – Tam pana nie puszczą posterunki.
– Jeśli nie przepuszczą, to wrócę.
– Tam jest obóz?
– Tak – potwierdził Adam.
Niemiec oderwał wzrok od czerwonych jeleni ściganych przez żółte psy i wypisał przepustkę do obozu dla internowanych na Powązkach.
Gdy doszli do miasta, zapadał już mrok. Adam przystanął na chwilę. Bał się wkroczyć na to milczące, tragiczne cmentarzysko pełne ponurych tajemnic.
Dziecko patrzyło szeroko otwartymi z przerażenia oczyma. Te oczy już trochę przywykły do innych pejzaży. Widziały zielone łąki i owocowe sady, widziały niespalone domy wielu miast. Ulicami mknęły gorące kurzawy, w głębokie studnie podwórzy waliły się bloki dymiących rumowisk. Z wielopiętrowych rozwalisk strzelały ogniste rakiety i wyrastały na nimi groźne chmury. W tym mieście bezludnym, pozbawionym głosów żywego stworzenia, a pełnym ponurej grozy i niehamowanej potęgi samozniszczenia działo się jakieś szatańskie misterium.
Kto widział takie miasto, gdzie nikt nie gasi pożarów? Kto widział miasto, w którym nie bije ludzkie serce?
Oczy dziecka biegały z przerażeniem po tym gorszym od dantejskiego piekle i z niedowierzaniem spoglądały na ojca.
Gdy minęli pierwsze barykady, mrok zgęstniał tak bardzo, że Adam nie miał odwagi iść dalej. Teraz, kiedy nie było już możliwości odwrotu, bo noc otaczała ich ze wszech stron, ogarnął go lęk na myśl, że oto musi spędzić tę noc z dzieckiem wśród ruin, ponad którymi wyrasta wielotysięczna śmierć.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Bożydara Rassalskiego „Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wszedł na rozpalone podwórze, rozejrzał się nieufnie po pełzających cieniach i wciągnął wózek w najciemniejszy kąt tej małej, bezludnej pustyni.
Odetchnął głęboko po wielokilometrowym wysiłku i raptem zauważył, że dziecko, ukołysane podróżą i oszołomione wrażeniami, już śpi. Usiadł obok wózka i zapalił papierosa. Dziwnie musiało wyglądać to małe światełko w mieście owładniętym przez wielkie pożary. W załomach murów słychać było jakieś szelesty, szmery i szepty duchów wyrwanych spod ziemi obecnością żywego człowieka. Duchów się Adam najmniej bał tej nocy, więc spokojnie zaciągnął się dymem papierosa. Szmery narastały, stawały się coraz bardziej niespokojne, aż wreszcie Adam wyraźnie posłyszał ludzkie szepty i dojrzał cień człowieka w rozpadlinie muru.
Wstał i zawołał:
– Kto tam?
– To my – odpowiedziały mu ledwo słyszalne głosy.
– Jacy my?
– Żydzi – padła cicha odpowiedź i w mroku zarysowały się dwie nieduże postaci.
– Swój? – spytały, zbliżając się nieufnie.
– Swój – potwierdził Adam.
– Żyd?
– Nie.
Postaci wstrzymały się w pół drogi.
– Ma co jeść?
– Trochę ma.
– To niech rzuci.
W tej samej chwili gdzieś za murami rozległy się czyjeś energiczne kroki.
– Żandarmy! – szepnęli przerażeni Żydzi. – Uciekać! Uciekać! – I jak dwa szczury wpadli w rozpadlinę.
Odgłos kroków narastał jak głuche dudnienie gromów i przeszedł gwałtownie w uderzenia piorunów, gdy żandarmi mijali mur, za którym Adam głuszył dłońmi potężne bicie serca. Powoli, powoli zaczęły słabnąć, aż zginęły w zupełnej ciszy.
Gdy jasne pasmo świtu przecięło niebo, czarne od zwęglonych ruin, Adam poczuł, jak potwornie jest zmęczony tą nocą nasłuchiwania.
Coraz trudniej mu było walczyć o każdą minutę czuwania. Podnosił palcami ciężkie kurtyny powiek, starał się widzieć otaczające go ruiny takimi, jakie wiedział, że są. Siłą woli odpędzał wielkie koty wyskakujące z czarnych czeluści okien i oślizgłe węże pełzające po rozwalonych zgliszczach. Nie wierzył, że boleśnie zniekształcone domy mogą ze sobą tańczyć, choć przecież wyraźnie widział, że tańczą.
Poderwał się gwałtownie, dotknięty rączką dziecka.
– Synuś już nie śpi – usłyszał.
Słońce stało wysoko nad ruinami, był jasny dzień.
Jechali milczącymi ulicami, przez które przemykały gorące podmuchy, mijali kamienne barykady, drążyli przejścia wśród zwałów potrzaskanych mebli. Nie odzywali się do siebie, jakby w tym mieście milczenia rozmowa była wzbroniona.
Dotarli do Alej i Adam rozejrzał się bacznie na obie strony. Na lewo była dzielnica niemiecka, na prawo zaczynała się Warszawa powstańcza. Granicę stanowiła wielka barykada. Na jej szczycie nadal ktoś tkwił na posterunku.
Adam popatrzył uważnie. To był żołnierz w niemieckim hełmie na głowie, na którym miejsce swastyki zajął namalowany białą farbą orzełek. Spod tej metalowej osłony patrzyły na zachód szeroko otwarte oczy, szukające w perspektywie ulicy ludzkiego cienia.
Żołnierz nie widział Adama; trwał nieruchomy, wpatrzony w jeden punkt. Oparty brodą o kamienne płyty osłaniające jego postać, sprawiał wrażenie czającego się kota.
Nagły powiew wiatru zerwał Adamowi beret z głowy i gwałtownie potargał włosy. Na ten widok dziecko wybuchło głośnym i dźwięcznym śmiechem. Adam starał się złapać fruwający beret, a synek, klaszcząc radośnie w rączki, wołał:
– Łapaj go! Łapaj!
Adam zdrętwiał, lecz żołnierz z barykady ani drgnął; jakby nie słyszał dziecięcego głosu i śmiechu. Adam zrozumiał, że tego wartownika nic już nie wyrwie z odrętwienia, podszedł więc bez lęku do czoła barykady.
Patrzył na niego szklanymi oczami chłopiec, który najwyraźniej zamierzał w czas walki zapuścić wąsy i brodę, na podobieństwo wytrawnych w bojach rycerzy, ale broda nie chciała się sypnąć obficiej, jeszcze było na nią za wcześnie. Adam wspiął się na barykadę i przyjrzał mu się z bliska. W odrzuconej na bok dłoni tkwił kurczowo ściśnięty pistolet automatyczny, obok leżała myśliwska torba.
Kim jest ten, co pełni pośmiertną wartę wśród ruin Warszawy?
– Tatuśku! Masz beret! – zawołało dziecko od podnóża barykady, patrząc ciekawie w twarz obcego człowieka.
– Kto to jest, tatusiu?
– Bohater – odrzekł Adam.
– On śpi?
– Tak, śpi.
– A czy bohater zawsze śpi, tatusiu?
Adam wpatrywał się chwilę w odblask słońca na hełmie niemieckim, po czym bardzo poważnie odparł dziecku, że tak jakoś dziwnie jest na tym świecie, że jak się na kogoś mówi bohater, to przeważnie wtedy, kiedy on już śpi.
– Aha – potwierdziło równie poważnie dziecko. – A jak on się nazywa?
– Zaraz ci powiem – obiecał Adam i sięgnął do żołnierskich kieszeni. Niech się kiedyś dowie jego matka, pomyślał, że jej syn, w nieznanym zakopany miejscu, ma tytuł zaszczytny. Wszystkie kieszenie jednak były puste, dopiero w ostatniej, na piersi, mocno przyciśniętej do kamieni, znalazł Adam zwitek papierów. Były to komunikaty frontowe, a wśród nich legitymacja z fotografią młodej dziewczyny w środku. Adam nie mógł rozpoznać, czy dziewczyna była piękna, bo zaschnięta na papierach rdza zatarła jej rysy, tak jak zniszczyła imię chłopca w żołnierskim dowodzie. Na pewno była młoda, a więc nie matka, kochanka raczej, do której on tęsknił z tej barykady, a o którego ona drżała z lęku.
Teraz obejrzał Adam pistolet i nie znalazł w nim pocisku. A więc w życiu bywa czasami tak, jak o tym piszą w literaturze.