Wizna. Kapitana Raginisa pożegnanie we dworze

opublikowano: 2020-09-23 16:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Strękowa Góra, w rejonie Wizny. Za kilka dni rozegra się tu jedna z najbardziej dramatycznych walk polskiego Września. Kapitan Raginis przybywa do dworu Jamiołkowskiego w Strękowej Górze. Jest 5 września 1939 roku...
REKLAMA

Dwór w Strękowej Górze, pod wieczór

To miał być ostatni przyjazd do dworu Jamiołkowskiego; tym razem Raginis wydał wyraźny rozkaz – wszyscy dowódcy mieli natychmiast przenieść się do punktów dowodzenia w schronach. Do ciasnych kabin, gdzie czuć było wilgoć ledwie zasklepionego betonu. Cóż za przykrość po przestronnych, jasnych komnatach dworskich.

Kapitan ostatni raz odwiedził swój gabinet; sprawdził skrupulatnie, czy wszystko zostało zabrane. Bez sensu; przecież nie miał wiele, jedną pękatą walizkę, którą oddał ordynansowi Gierszułłowi, osobiste fotografie zostawił u gospodarza, stał więc teraz w milczeniu na środku pokoju, żegnając się z pobielonymi ścianami, makatami, sekreterą, stolikiem, giętymi krzesłami i sofą. Jakoś żal mu było zostawić samotny ten mały pokoik z oknami na jesienny, spalony słońcem ogród.

Na rozłożonym pulpicie sekretery ciągle leżał jego niedokończony list do Zofii. Złożył go i schował do górnej kieszeni bluzy munduru. Nie było czasu – teraz musiał dokończyć go w bunkrze, przy śmierdzącym blasku karbidówki.

Ktoś wszedł przez otwarte drzwi, zatrzymał się. Raginis poczuł woń perfum, chyba Elidy. Lodzia. Obrócił się do niej z żalem i bólem.

– Pan kapitan nas opuszcza? Tak szybko?

– Nie, pani Lodziu. Ja tu zostanę na zawsze. Tam – skinął głową na zachód – na pozycji.

Nagle w jej oczach zaszkliły się łzy, uczyniła ruch, jakby miała upaść. Wtedy Raginis pochwycił ją, podtrzymał, a tak naprawdę złapał w ramiona.

– Za co to wszystko oni, Niemcy, nam robią? Tyle lat od odzyskania kraju nowa wojna.

– Proszę nie płakać, jeszcze się jakoś ułoży.

– Ja też wyjeżdżam jutro wieczorem. – Nagle rzuciła mu się na szyję. – Nie mogę patrzeć, jak świat się wali. Papa nie chce, nie mogę go zmusić. Zostanie tu na śmierć, tak blisko granicy.

Przytulał ją ciepło, miękko i jakoś zupełnie nie myśląc o Zofii.

– Proszę nie odjeżdżać jeszcze. Jest tak spokojnie z panem, ojciec nie gra po nocach. Niech pan poczeka, przygotuję coś na drogę.

Powoli odsunęła się, potrząsnęła głową.

– Oj, bo zmoczę panu mundur, przepraszam.

– Nic nie szkodzi, panno Lodziu.

– Pójdę. Proszę tu czekać, chociaż chwilkę.

– Pójdę pomówić z ojcem. Gdzie on jest?

– U koni, na łąkach.

– Dziękuję.

Mural na ścianie jednego z domów w Wiźnie przedstawiający żołnierzy kapitana Władysława Raginisa (fot. Arkadiusz Zarzecki, CC BY-SA 3.0)

Przeszedł przez świetlicę, którą teraz nazywano modnie salonem, pod portretami koni i wąsatych szlachciców, skrzyżowanymi szablami, wystawkami z jelenich rogów. Ominął stolik do pasjansa, spojrzał na kredens, wielki niczym gmach. Na kominek i zielonkawy piec kaflowy, żegnając te sprzęty ostatnim spojrzeniem. Wyszedł z ciemnej sieni przez tylne drzwi do ogrodu, przeszedł między płotkami odgradzającymi grządki kapusty i cebuli, wynurzył się spod baldachimu drzew na wielkie przestrzenie nad Narwią, która tutaj, za wsią, zakręcała znowu na południowy wschód. Zobaczył łąki i pastwiska bez końca, jedne bliżej, przed wstęgą rzeki, drugie za brodem, przez który kazał przepędzać konie każdego dnia Jamiołkowski.

REKLAMA

Gospodarz był w samym środku stada, otoczony rozwianymi grzywami, szpalerem dumnych, czasem pochylających się łbów, wśród zginających się miękko nóg, podniesionych ogonów. Konie otaczały go, szły za nim z tyłu, trochę podskubując, zwracając uwagę, czasem prychając, trącając łbami w nadziei na kostkę cukru albo kawałek suchego chleba. Kogo kochają, ten nie wróci od stada czysty ani pachnący. Jedne przychodziły, inne biegały kłusem, galopem, z cichym tętentem. Raz na jakiś czas wzbijał się w niebo kwik, bo któryś wałach skubnął klacz, żeby zrobić sobie miejsce w tłumie. Czasem pacnięcie, to jabłkowity wierzchowiec zamierzył się na kasztana albo kary strzelił nagle z zadu, trafiając bok lub pierś kompana. I wtedy odzywał się cichy głos właściciela, karcący, przywołujący. Jamiołkowski podchodził, obejmował ramieniem schylony łeb, gładząc go po płaskim czole.

Raginis przepchnął się do niego, przemknął między końmi, a dziedzic podniósł głowę.

– Pan kapitan wrócił wcześniej, zaraz każę wstawiać kolację.

– Niestety, nie będę mógł towarzyszyć. Obowiązki wzywają. Od dziś nocuję na stanowisku, Niemcy blisko.

– Szkoda, myślałem zasiąść do preferansa pod wieczór. Będzie jeden mój sąsiad, drugi, dawny carski rotmistrz, ledwie wywinął się rewolucji w Moskwie. Przyjedzie też ksiądz Reszka, wyjechał przed Niemcami spod Grajewa. Z tym trzeba uważać, bo ludowiec. Wierzy w Witosa i jego bandę. Ale poza tym człowiek porządny.

– Panie Jamiołkowski, zna pan niejakiego Subotę?

– Subotę? Czekaj pan, kapitanie, niechaj pomyślę, Subota, Subota. Marcinek, tak? Z Brzezin? Pewnie, że znam.

I to jeszcze jak dobrze znam!

Nagle podciągnął rękaw marynarki i koszuli pod nią, pokazał białą bliznę na przedramieniu.

– Strzelałem się z nim w lesie gdzieś pod Łazami. Mam tu pamiątkę.

– Taki apasz?

– Kłusownik, niebezpieczny i bezczelny. Dwa razy stawał przed sądem, raz go zwolnili z braku dowodów, bo nakryty przez leśniczych na ambonie zdołał wyrzucić karabin w śnieg. Drugi raz wykupił go ojciec, Józef. Patrz pan, dał dwa tysiące złotych, a na małym zagonie siedzi. I nie szlachcic.

Kapitan Władysław Raginis

– Może zależy mu na synu.

– Ten Subota umie podchodzić zwierzynę. Ale jeśli pan kapitan potrzebuje przewodnika, lepiej popytać o niejakiego Pawła Replińskiego. Rodzina z pochodzenia Niemce, co dziś trochę kulawo, ale porządni. Tyle że zawsze trzymali z władzą, z sanacyjnymi. Tacy niby porządni, a tylko za swoim patrzą. Dlatego nie było mi z nimi po drodze.

REKLAMA

– Pan, jak mniemam, ze Stronnictwa Narodowego?

– Miałem honor znać Romusia Dmowskiego osobiście, choć nie ze wszystkim się zgadzaliśmy. Zawsze przegrywał ze mną w karty, ale nigdy nie graliśmy o pieniądze, ma się rozumieć. On przecież zmarł niedawno, w styczniu, tutaj niedaleko, u Niklewicza w Drozdowie, we dworze. I powiem panu, że niezależnie od tego, co mówią te całe Śmigłe i Mościckie, ich klakierzy i ujadacze, zmarł pogodzony z Bogiem i Kościołem. Ksiądz prałat Krysiak dał mu ostatnie namaszczenie. Sam przy tym byłem i świadczę.

Ten tekst jest fragmentem powieści Jacka Komudy „Wizna”:

Jacek Komuda
„Wizna”
cena:
44,90 zł
Wydawca:
Fabryka Słów
Rok wydania:
2020
Okładka:
miękka
Liczba stron:
452
Premiera:
18.09.2020
Format:
125x195 mm
ISBN:
978-83-7964-588-6
EAN:
9788379645886

– Zatem Subota naprawdę jest kłusownikiem?

– I to jakim! Byłbym go wtedy pod Łazami zastrzelił, już miałem na muszce, trafiłem chyba w strzelbę albo kożuch, bo nie miał żadnej rany, szelma!

– Dziękuję, ja... – Raginis nie wiedział, jak to powiedzieć. – Ja mam jeszcze jedną prośbę do pana.

– Słucham, rad spełnię.

– Chciałbym pana ewakuować razem z końmi. Proszę, żeby posłuchał pan wreszcie Lodzi. Mogę potraktować pana konie jako remonty wojskowe, przydzielić dwóch ludzi i odesłać...

– Dokąd?! – przerwał mu Jamiołkowski. – Na koniec świata? Na Kresy? Do Warszawy z tym stadem? I gdzie je rozlokuję, w pokojach w mieszkaniu mojej siostry Salci?

– Choćby do Białegostoku. Na razie.

– Poszły! Wyyyy! – wykrzyknął dziedzic. Zagwizdał, zamachał rękoma, odrzucając je od siebie.

Wystraszył konie, bo nagle z łoskotem i zamętem całe stado rozbiegło się, najpierw dokoła, potem zwróciło się na zachód, przemknęło łąkami, wzdłuż brzegów Narwi, aby zakończyć tryumfalny galop z prawej, na wielkim ogrodzonym pastwisku jeszcze po tej stronie rzeki. Przez chwilę Raginis widział rozfalowaną rzekę końskich łbów na tle niekończących się nadnarwiańskich przestrzeni, gdzieś koło Zajek, przekreślonych ciemniejszą krechą lasów. Ten widok łamał mu serce.

– Gdzież ja pojadę, dajcie mi wszyscy spokój! Nie przesadzicie mnie jak drzewa. Tu żyłem i tu zostanę.

– Nasza linia obrony jest słaba.

– Lecz Niemców ciągle nie ma, a gdyby co, mamy potężnych sojuszników. Proszę poczytać sobie „Gazetę Polską”, gdyby pan miał wątpliwości!

– Wie pan równie dobrze jak ja, że miną całe dni, może tygodnie, zanim Francja zmobilizuje się do ataku.

A nasze wojska na razie się cofają.

– Wiem o tym. Mieliśmy nie oddawać ani guzika, tymczasem urwą nam jedną i drugą połę. Ale pan chyba stąd nie ucieka, panie kapitanie?

REKLAMA

– Daję panu oficerskie słowo honoru, że prędzej palnę sobie w łeb, niż poddam Wiznę. Ale jeśli Niemcy będą mieć przewagę, na nic moja ofiara.

– Nie, nie i nie! – wykrzyknął Jamiołkowski. – Nie mam sił uciekać. Młody człowieku, ja przeżyłem rewolucję, wojnę światową i bolszewicką. A nawet zamach majowy i kryzys. Co jeszcze może mnie spotkać gorszego niż Piłsudski? Niemcy? Nie są brutalniejsi od bolszewików.

Pomnik bitwy pod Wizną (aut. Hiuppo, CC BY 3.0)

– To nie są ci Niemcy z piętnastego roku. Dziś palą wioski na granicy, uprowadzają ludzi, rozstrzeliwują. Panie Jamiołkowski, jeszcze wczoraj mówił mi pan, że nie postawiłby pan dobra kraju na jedną kartę, a dziś chce pan grać własnym życiem w pokera?

– Leokadia na pana naciska. Myśli pan, że nie widzę, jak się do was wdzięczy? To harda sztuka, całkiem jak nie moja córka. Niejednego już przegoniłem stąd amanta, nieraz i psy dziurę mu w dupie wygryzły! Chciałaby położyć rękę na dworze, ale niedoczekanie! – Zamachnął się pięścią. – Proszę dać mi spokój. Proszę mnie zostawić, panie kapitanie, uszanować mój wiek i godność. Bohatyra niech pan używa, bo pański koń solidnie zerwał ścięgno, nieprędko będzie znowu biegał, choć mam o niego staranie, a ja nie mam zwyczaju odbierać wierzchowca polskiemu oficerowi. Na razie zaś idę precz!

Odwrócił się i odszedł, prawie odbiegł obrażony. Raginis nie miał sił zatrzymywać go i szarpać; zresztą co by to dało? Uparł się stary i już! Jak osioł.

Wracając do dworu, usłyszał podniesione głosy przed tylnym wejściem. Brykalski i Lodzia. Bardzo, ale to bardzo zła Leokadia.

– Proszę mnie zostawić! Panie poruczniku, nie czas na pogawędki. Mam cały dwór na głowie, wszystkie konie, ojciec... zwariował.

– Panno Lodziu, próbowałem...

– Wiem, ale... – Podniosła głowę i spojrzała na nadchodzącego kapitana. – Pan z nim pomówił? I co?

– I nic. Nie chce. Przecież nie zmuszę go siłą!

– Proszę, to dla pana. – Wręczyła mu dobrze upakowane zawiniątko. – Drobna wałówka na drogę, nieprędko zje pan coś ciepłego w schronie.

– Dziękuję.

– Niech pan chociaż zachodzi do ojca. Nawet jak się obrazi, to... ktoś o niego zadba.

– A pani? Jednak wyjeżdża?

– Nie mogę patrzeć, jak to wszystko się wali. Pojadę chyba... daleko. Nie mam sił.

– Rozumiem i dziękuję. Gdyby jakieś kłopoty, proszę dać znać przez posłańca. Zostawię tu mojego łącznika... Na razie.

Ucałował ją w dłoń, przytrzymując trochę dłużej. Brykalski podsunął się jako drugi, ale Lodzia prawie

wyrwała mu rękę.

Wracali milczący, nie w humorach. Gotowi do walki z wrogiem, którego wcale nie było widać.

Ten tekst jest fragmentem powieści Jacka Komudy „Wizna”:

Jacek Komuda
„Wizna”
cena:
44,90 zł
Wydawca:
Fabryka Słów
Rok wydania:
2020
Okładka:
miękka
Liczba stron:
452
Premiera:
18.09.2020
Format:
125x195 mm
ISBN:
978-83-7964-588-6
EAN:
9788379645886
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Jacek Komuda
Zawodowy pisarz i historyk. Specjalizuje się w dziejach Rzeczypospolitej szlacheckiej. Jako jeden z nielicznych ludzi pióra uczestniczy w rekonstrukcjach historycznych jako XVII-wieczny polski husarz, pancerny i Lisowczyk, poznając w ten sposób realia dawnego pola walki. Na własnym koniu przejechał pół Polski, spory kawałek Ukrainy i jeszcze większy Karpat Wschodnich. Do najsłynniejszych powieści autora należy czterotomowy cykl Samozwaniec (Fabryka Słów 2009–2013), oraz Banita (Fabryka Słów 2011).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone