„Wojna trzydziestoletnia. Europa i świat 1618–1648” – recenzja i ocena

opublikowano: 2011-01-14 11:25
wolna licencja
poleć artykuł:
Tematyka wojny trzydziestoletniej nie jest zbyt obszernie eksplorowana na polskim rynku wydawniczym. Dlatego cieszyć musi każda nowa pozycja poruszająca to zagadnienie. Niestety, biorąc do ręki najnowszą propozycję Bellony, na nowo odkrywamy starą prawdę: tłumaczenie jest jak kobieta – albo wierne, albo piękne.
REKLAMA
Lars Ericson Wolke, Göran Larsson, Nils Erik Villstrand
Wojna trzydziestoletnia. Europa i świat 1618–1648
cena:
45,00 zł
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2010
Okładka:
miękka
Liczba stron:
376
ISBN:
978-83-11-11293-3

Europa (i świat) w ogniu (krytyki).

Wojna trzydziestoletnia nie jest ulubionym tematem polskich księgarzy. Stąd wypadałoby może powściągać swe pióro i brać wciąż poprawkę na szlachetne intencje wydawców. Jednak w sytuacji, gdy wiedzę przeciętnego czytelnika kształtuje tylko kilka tytułów, nie wolno milczeć o ich mankamentach. Ostrzegam przeto, że nie zamierzam przemilczeć niczego.

Wołanie o pomstę do nieba zacząć wypada już od samego tytułu książki. Otóż, jakże urocza jest jej oryginalna szwedzka nazwa, która brzmi: Trettioåriga kriget. Europa i brand 1618–1648. na pierwszy rzut oka wygląda podobnie do polskiego tłumaczenia. Ale to tylko pozory. Co bardziej ciekawski (i wredny) recenzent, dysponujący internetowym translatorem dowie się, iż „Europa i brand” nie znaczy bynajmniej „Europa i świat”, a „Europa w ogniu”. Wówczas tytuł ma sens, przełożenie na treść i nawet jakiś urok. Tymczasem czytając książkę z owym nieszczęsnym polskim podtytułem, nachalnie nasuwa nam się potrzeba modyfikacji tegoż na „Szwecja i (reszta) świat(a)”.

Zarówno na tylnej stronie okładki, jak i w pierwszym zdaniu wstępu czytamy, iż jest to książka nie tylko o wojnie trzydziestoletniej, ale też o wszystkich konfliktach wojennych, politycznych i społecznych, które wstrząsały całą Europą od 1610 aż do 1660 roku. Zamiar, przyznajmy, ambitny, choć nie do końca urzeczywistniony. Co prawda, jest tu mowa, jeśli nawet w jednym tylko zdaniu, o niemal wszystkich konfliktach z owego okresu. Lecz po pierwsze nie tego chyba oczekiwaliśmy po tak szumnej zapowiedzi, po drugie zaś owe luki są w miejscach dość newralgicznych.

Lwy Północy, lwy Południa.

Jak sami autorzy przyznają, ich ambicją było poszerzyć horyzonty, a nie patrzeć na przebieg ówczesnych wydarzeń tylko ze skandynawskiego punktu widzenia. Dodajmy: ambicją niespełnioną. Ich narracja o Polsce jest powierzchowna i wybrakowana. Podobnie mało obeznani są z rolą Turcji, z powiązaniami turecko-francuskimi, wreszcie – sama Francja i motywy jej działania ukazane zostały w sposób daleki od doskonałości. Możemy zauważyć na podstawie załączonej bibliografii, że wiadomości o Rzeczpospolitej czerpali autorzy głównie z rodzimej, w tym przypadku szwedzko-fińskiej, historiografii oraz dwóch tekstów Roberta Frosta. Paradoksalnie, owa niewiedza nie rodzi w polskim czytelniku goryczy – wręcz przeciwnie. Polsko-litewskie państwo przez większość książki jest traktowane jak wielka biała plama na południe od „szwedzkiego jeziora”. Jest to jednak plama groźna, gdzie na mapie każdy Szwed dopisałby „hic sunt leones”. Wielce to schlebia naszej narodowej próżności, że jak mantrę autorzy powtarzają słowa o ewentualnym polskim ataku na tyły wojsk szwedzkich w Niemczech. Doskwiera jedynie kompletne pominięcie lisowczyków, będących wszak naszym oryginalnym wkładem w wojnę. Jednak tutaj to raczej polska historiografia, jako gatunek wybitnie endemiczny, winna uderzyć się w piersi.

Wspomnieć też trzeba dziwną dość zasadę, którą – wierzymy na słowo – autorzy stosowali ponoć z żelazną konsekwencją. Mianowicie, by bitwy z udziałem Szwedów datować wedle kalendarza juliańskiego, a te bez nich – wedle gregoriańskiego. W rezultacie otrzymujemy chaos chronologiczny, który dałoby się rozwiązać niewielkim nakładem pracy i farby drukarskiej przez podanie oboczności w nawiasach. Tutaj chmurne spojrzenie zwracamy w stronę redaktora merytorycznego wydania polskiego. Zresztą istnienie tegoż (a właściwie: tejże) odnotowujemy jedynie na podstawie wpisu na jednej z początkowych kart, tłumacz robi, co chce, a korekta chwilami przysypia. Są to takie... dłuższe chwile. Lecz o tym potem.

REKLAMA

Traduttore, traditore.

Szwedzko-fińscy naukowcy tworzą dość zgrany tercet, a książkę, mimo rzeczonych wad, czyta się nieźle. Niestety, w żadnym razie nie jest to zasługą tłumacza, który wykazał się tu poniżej oczekiwań. Dziwi to, zwłaszcza gdy zajrzymy w jego dossier, wręcz jeży się tu i ówdzie włos. Tłumaczenie jest na tyle wierne, iż każda inteligentna istota może dostrzec kunszt szwedzkiego pierwowzoru. Narrację utrzymano, jak można się domyślać, w lekkiej formie, którą w Polsce ochrzcilibyśmy „stylem Wołoszańskiego”. Tym bardziej więc przekład przypomina zwierciadło nie tyle krzywe, co popękane. Po obiecującym początku, przywodzącym na myśl intro ze znakomitej gry (też zresztą szwedzkiej) Europa Universalis, rychło ów europejski uniwersalizm atakuje nas z nieoczekiwanej strony. Otóż zagłębianie się w lekturę przypominać zaczyna spacer po wąskich uliczkach Pampeluny: im dalej w głąb, tym więcej byków. Miłosiernie ograniczymy się do jednego, acz wielce znamiennego przykładu, który o pomstę do nieba nie woła, a drze się wniebogłosy. Mianowicie z uporem wartym lepszej sprawy tłumacz serwuje nam odniesienia do rozejmu w Starym... Polu. Pomysłowemu literatowi gratulujemy i życzymy wizyty tysięcznej społeczności pomorskiego Starego Targu, najlepiej w nocy, przy migotliwym blasku pochodni. My zaś odnotujmy jako naukę, że jedno słowo, nawet w tak pokrewnych językach, jak niemiecki i szwedzki, nie zawsze znaczy to samo.

Na bezrybiu... i śledź ryba.

Mimo wielu niedociągnięć i niespełnionych nadziei z nią wiązanych, warto zajrzeć do książki trójki Skandynawów. Oprócz bogatej faktografii, w Polsce mało znanej, a w tym rozmaitych historycznych smaczków, na szczególną uwagę zasługują niezwykle ciekawe partie dotyczące pamięci o wojnie trzydziestoletniej w Niemczech, Szwecji i Finlandii. Równie interesujące jest prześledzenie losów przeciętnego szwedzkiego rekruta. Dobrym pomysłem, acz już nie tak dobrze zrealizowanym jest graficzne wyróżnienie istotnych części tekstu. Z jednej strony poszerzają naszą wiedzę i przedstawiają dramatis personae, z drugiej jednak – dość dziwnie sformatowane, czasem wkomponowane trochę przypadkowo, rozbijają nieco narrację i często powtarzają główny tekst. Podpisy pod mapami i ilustracjami też odbiegają od polskiej praktyki, tu jednak wypada zgłosić zastrzeżenia natury edytorskiej. Pierwowzór szwedzki wydano w roku 2006, książka nie ma monstrualnych rozmiarów, dlatego dziwi wszechobecne wrażenie, iż polska edycja została zrobiona na kolanie.

Dobry obyczaj nakazuje pochwalić przynajmniej okładkę recenzowanej pracy. Przyznam, niebrzydka, choć wrodzona złośliwość każe mi nikczemnie dorzucić, że osobiście wolę tę z wydania oryginalnego. Pomimo tego wszystkiego zachęcam do sięgnięcia po książkę i – być może – niezgadzania się ze mną, nawet zdecydowanego. Nie doczekamy się chyba prędko szerszych polskich opracowań, a publikacje Czaplińskiego, Bartkiewicza, Biernackiego, Maronia i Tekieli koncentrują się na zagadnieniach wyrywkowych. Wydanie polskie Wojny trzydziestoletniej... Ericsona Wolke, Larssona i Villstranda można porównać do zwycięstwa pod Kircholmem – piękna okazja, acz zmarnowana.

Korekta: BP

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Emil Kalinowski
Magister historii i doktorant na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Interesuje się historią nowożytną oraz dziejami i kulturą Irlandii. Podlaski patriota. Naukowo zajmuje się badaniem historii własnej rodziny – Kalinowskich herbu Ślepowron.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone