Wrzesień 1939 – Warszawa w ogniu

opublikowano: 2018-09-07 16:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
W dniach od 8 do 28 września 1939 roku trwała bitwa o Warszawę. Jak oblężenie stolicy wyglądało z perspektywy ludności cywilnej?
REKLAMA

Wtorek, 19 września

Ostatniego wieczoru przybył nam nowy lokator – ojciec. Noc spędził w wielkim fotelu, twierdząc, że woli to niż leżenie w ubraniu na materacu.

– Lepiej nie będę się rozbierał na noc. Zbyt dużo czasu zajęłoby mi wkładanie butów w razie alarmu.

Całą noc słyszeliśmy wyraźnie odgłosy walk na prawym brzegu Wisły. Karabiny maszynowe rzadko przerywały swój grzechot, a potężna kanonada trzymała nas w trwożliwym czuwaniu. Jednak odgłosy bitwy nie przybliżały się, tak więc prawdopodobnie kolejna próba przerwania obrony nie powiodła się wrogowi. Jak dzielni są nasi obrońcy! Grochów musi być zdemolowany. Przypuszczam, że Niemcy zostawili tam stosy zabitych, jak w poprzednich atakach. Uspokoiło się trochę około piątej nad ranem, dzięki czemu mogliśmy odpocząć kilka godzin.

Ciocia Jani znalazła w mieszkaniu na trzecim piętrze staromodny bojler węglowy i zaznaliśmy tego ranka luksusu gorącej kąpieli. Jakaż różnica!

Płonący Zamek Królewski w Warszawie, 17 września 1939 (domena publiczna)

Poranną herbatę zdominował jeden temat: zatopienie brytyjskiego lotniskowca Courageous przez U-Boota.

– Jestem już stary i zawsze darzyłem Brytyjczyków wielkim zaufaniem i szacunkiem, ale od pewnego czasu doprawdy mnie zawodzą – powiedział ojciec. – Nie wiem, co się z nimi dzieje. Dali się ogłupić Niemcom, a ci odbudowali swoją potęgę. Są bardziej zaabsorbowani gierkami z Francją niż powstrzymywaniem hitleryzmu, w czym mają prawdziwy interes. Zbyt dużo jest w Wielkiej Brytanii czczego gadania o pokoju, a zbyt mało dobrej woli, by go utrzymać. Jak oni mogli być tak ślepi? Myślę, że stary lew nie stracił jeszcze kłów, ale wciąż mnie rozczarowuje. Czyż Niemcy nie szczycą się teraz zatopieniem ich lotniskowca i nie zbijają na tym kapitału?

Inni dołączyli i już wkrótce toczyła się gorąca dyskusja. W jej trakcie do mieszkania weszła pani Lekańska, poetka i wielka przyjaciółka matki. Ale co się stało z jej lumbago i słabowitym sercem? Wygląda dziesięć lat młodziej, mówi równie szybko jak zawsze i, jak zwykle, połyka przy tym słowa.

– Czym się teraz zajmujesz, Różyczko? – zapytała matka, spoglądając na opaskę z napisem „Polskie Radio” na jej ramieniu.

– Och, moja droga, czymś bardzo interesującym! Piszemy opowiadania, wiersze i mowy dla żołnierzy, które możesz usłyszeć w radiu. Tłumaczymy też zagraniczne stacje. Mogę cię zapewnić, że mamy pełne ręce roboty. Prawie wszyscy to nowicjusze, ale jacy chętni do pracy. Przepadamy za nią.

Zula nadstawiła uszu i zapytała, czy i ona nie mogłaby pomóc. Pani Lekańska obiecała zapytać swojego szefa, czy znalazłby dla niej jakąś pracę.

– Byłoby to dla ciebie dużo lepsze niż siedzenie tutaj całymi dniami z tymi spanikowanymi uciekinierami i myślenie tylko o ostrzale. Uwierz mi, my nie mamy czasu zwracać uwagi na eksplozje. – Po czym, spojrzawszy na zegarek, dodała: – No, muszę już lecieć. Trzeba zacząć pracę nad wieczornym programem.

Istotnie, widok tłumów bezdomnych ludzi, koczujących w naszych piwnicach bez światła słonecznego i karmionych raz na dobę przez ciocię Jani, poruszyłby nawet najbardziej nieczułych na ludzką niedolę. Ciocia niezmiennie mówiła o nich „ludzie z katakumb”. Inni, którzy schronili się w budynku, nie wyglądali wcale lepiej. Bez przerwy szukali jedzenia – było to ich jedyne zajęcie i jedyny temat rozmów. Głód wzmaga się każdego dnia i coraz trudniej jest dostać mleko dla dzieci. Komisja do spraw wyżywienia zorganizowała kilka magazynów, ale liczba krów na przedmieściach spada sukcesywnie, podobnie jak zapasy paszy dla nich. Pewien ojciec z naszego domu gotów już był popełnić samobójstwo, gdyż nie mógł zorganizować mleka dla swojego dziecka. Chciał poprzez okopy udać się do Niemców, aby wybłagać go u nich trochę. Taki pomysł to oczywiste szaleństwo. Kobiety złapane przez Niemców po drugiej stronie frontu były zmuszane do prania ich bielizny, a do niektórych nawet strzelano.

REKLAMA

Straż Obywatelska rozpoczęła reorganizację od wyznaczenia swych przedstawicieli w każdej kamienicy. Zdaje się, że będziemy mieli w każdym domu kilka rywalizujących organizacji – OPL, pomoc socjalną, a teraz jeszcze Straż Obywatelską. Trochę za dużo tych służb, ale skoro zaproponowali, bym był ich przedstawicielem w naszej kamienicy, zgodziłem się. Mamy dzisiaj zebranie w gmachu Resursy Obywatelskiej, nieopodal Starego Miasta i Zamku Królewskiego. W innych okolicznościach nigdy nie zapuściłbym się tak daleko, by nie zostać odciętym, ale perspektywa zebrania pozwalała mi przejść obok zamku i przyjrzeć się jego zniszczeniom spowodowanym przez ogień i pociski.

Ofiary nalotu przy ul. Ostroroga w Warszawie (domena publiczna)

Mimo ostrzału dotarłem na miejsce, kiedy zegar wybił dwunastą. Oprócz mnie było już tam kilka osób z naszej ulicy, a wszyscy czekali na Jerzego Kurcjusza, młodego prawnika, który działał w Straży Obywatelskiej. On właśnie miał nam wyjaśnić, na czym polegają nasze obowiązki. Pół godziny później postanowiłem wracać. Wydawało mi się dziwne, że ktoś prosi mnie, bym z narażeniem życia uczestniczył w spotkaniu, a sam nie pojawia się na nim. Ale z drugiej strony mógł mu się przecież przydarzyć nieszczęśliwy wypadek – tak wiele osób umawia się teraz na spotkanie i nie zjawia się na nim, a następnego dnia dowiadujesz się, że ta osoba jest w szpitalu albo straciła życie.

Ten tekst jest fragmentem książki Alexandra Poloniusa – „Widziałem oblężenie Warszawy”:

Alexander Polonius
Widziałem oblężenie Warszawy
cena:
54,90 zł
Tytuł oryginalny:
I Saw the Siege of Warsaw
Tłumaczenie:
Marek Przybyłowicz
Okładka:
całopapierowa z obwolutą
Liczba stron:
416
Data i miejsce wydania:
1 (2018)
Premiera:
tego wydania: 2018-08-21
Format:
150x225
ISBN:
978-83-8062-311-8

Zamek Królewski znajdował się niedaleko, ale nie przypominał tej wspaniałej budowli, do której byłem przyzwyczajony. Jego majestatyczna dostojność i elegancja linii były już tylko wspomnieniem. Dobrze wpasowana w bryłę budynku wieża z zegarami na każdej ścianie i jej pokryta płatami miedzi cebulowata kopuła zwieńczona masztem z kurkiem przestały istnieć. Ale najgorszy widok przedstawiał miedziany dach zamku. Był zdeformowany i zapadał się pod swoim ciężarem tam, gdzie ogień strawił belki stropowe. Mogę sobie wyobrazić zniszczenia, które dokonały się w środku. Flaga prezydenta Rzeczypospolitej wciąż powiewała na maszcie, ale głowy państwa już tu nie było – wyjechał z rządem do Rumunii. Przykre to, ale to nie pierwszy taki przypadek w naszej historii. Król Jan Kazimierz także musiał opuścić kraj w czasie „potopu”, aby wkrótce powrócić. Jednak co innego historia poznawana z książek, a co innego ta, która rozgrywa się na twoich oczach.

REKLAMA
Adolf Hitler, Walter von Reichenau i sztab Hitlera (widoczni Erwin Rommel i Martin Bormann) obserwują ostrzał Warszawy, Bundesarchiv Bild 101I-013-0064-35 CC-BY-SA

Nie zwlekałem dłużej. Widok tak okaleczonego zamku był zbyt przygnębiający. Po drodze do domu byłem kilka razy pytany, jak dojść tu czy tam. To dziwne, kiedy ludzie nie znają drogi do najważniejszych ulic i placów w mieście. Ale w Warszawie jest teraz tak wielu uchodźców, w tym mnóstwo głodnych, okropnie głodnych. Nie jedli od wielu dni i błagają przechodniów o kilka groszy i informację, gdzie mogą dostać odrobinę zupy. Pokazują swoje wycieńczone dzieci i proszą, by się nad nimi zlitować. Jednak cóż można dla nich zrobić, choć się im współczuje? Wiele posterunków Straży Obywatelskiej kieruje ich do punktów, które teoretycznie powinny się nimi zająć, ale w rzeczywistości punkty te to czysta kpina. Niezmiennie są tam ogromne kolejki, brak natomiast jedzenia i picia dla uchodźców, którzy od kilku dni cierpią ogromny głód.

Mały chłopiec w połatanych spodniach przechodził z matką przez plac. Zatrzymał się, aby zobaczyć, co jest w porzuconej beczce, i znalazłszy tam resztkę kitu na dnie, zawołał triumfalnie:

– Mamusiu, mamusiu, tu jest dla nas trochę masła!

Idąc jedną z głównych ulic, poczułem straszny odór, który stawał się coraz ostrzejszy. Rozejrzałem się, by zlokalizować jego źródło, i zobaczyłem dwóch mężczyzn z noszami, na nich zaś ciało przykryte derką. Wydobyto je z ruin jakiegoś domu, w których pozostawało ładnych kilka dni i teraz było w zaawansowanym rozkładzie. Noszowi zanieśli je na trawnik naprzeciwko restauracji „Simon i Stecki”, gdzie zostało w pośpiechu pogrzebane. Goya mógłby namalować tę scenę w swoich „Okropnościach wojny”.

Nie był to pierwszy grób na tym skwerze.

W tych dniach po powrocie do domu trzeba zdać wyczerpującą relację z najnowszych wydarzeń w mieście. Wychodzi się rzadko i niedaleko, więc na każdego, kto wróci nietknięty, spada istna lawina pytań: Co się tam wydarzyło? Jaka jest tam teraz sytuacja? Czy ten i ten budynek wciąż stoi? Czy to prawda, że na Targówku nie ma wody?

Co więcej, to już rodzaj gry, aby być pierwszym ze swoimi nowinami.

– Co widziałeś po drodze?

– No... pocisk eksplodował na Świętego Krzyża 2 i podobno zginęły dwie osoby.

– Ach, to już wiemy, to niedaleko naszego domu. Widziałeś zamek?

Musiałem opisać wszystko ze szczegółami. Na szczęście jednak lawinę pytań przerwało przybycie dwóch oficerów na motocyklach, którzy chcieli się widzieć z dozorcą. Powiedzieli, że chcą obejrzeć nasze stajnie i garaże. Po zakończonej inspekcji dozorca usłyszał, iż niedługo otrzyma 24 motocykle należące do armii.

– Osobiście będzie pan odpowiedzialny za te motocykle i kiedy przybędą, proszę podpisać pokwitowanie, że dotarły jak się należy!

Ulica Nowy Świat przy Pałacu Staszica. Widoczne są szkielety zabitych koni, z których mięso zostało zabrane przez głodującą ludność

Wszystkich najbardziej interesowało, skąd te motocykle przybyły; niektórzy twierdzili, że to przesyłka od aliantów. Ale Kiemnowicz wkrótce nas oświecił. Ponieważ nosił mundur, łatwiej mu było się tego dowiedzieć. Chodziło mianowicie o to, iż w obliczu nieustannego ostrzału, który po wyjeździe zagranicznych dyplomatów może się jeszcze wzmóc, Dowództwo Obrony Warszawy postanowiło rozproszyć swoje zasoby po całym mieście.

REKLAMA

Poznawszy prawdę, Staszek Kiemnowicz nie tracił czasu: „zarekwirował” jeden z pojazdów jako „niezbędny” do dojeżdżania do szpitala. W końcu te dobra były po to, aby z nich korzystać… a o ile przyjemniej jechać do szpitala motorem. Zdobył nawet benzynę.

Zdałem sobie dzisiaj sprawę, że od wybuchu wojny nie przeczytałem jeszcze żadnej poważnej książki. Włożyłem co prawda do plecaka jedną o dynamice, kiedy jechaliśmy do Wiasna, ale teoria wartości i te wszystkie elastyczności wydawały mi się tam takie bezsensowne. Starałem się także czytać książkę o nowym cesarstwie niemieckim, ale ta z kolei wydała mi się rozwlekła i nudna. Niemcy właśnie próbują siłą włączyć nas do swojego przeklętego cesarstwa, a ich przedwojenne akademickie wywody na ten temat są zupełnie nieadekwatne w zderzeniu z rzeczywistością. Jedyna książka, której czytanie sprawia mi niekłamaną przyjemność, to Alicja w Krainie Czarów. Biały Królik, Kapelusznik i mała dziewczynka pozostają w tak wielkim kontraście z tym, co się tu dzieje, że są dla mnie przewodnikami do innego świata. Wszystko inne to dziadostwo.

Teraz rozumiem, dlaczego po doświadczeniach wojennych ludzie czują niekiedy odrazę do wzniosłych, pięknie umotywowanych teorii, które nie są oparte na rzetelnej znajomości faktów oraz ludzkiej natury. Owi ludzie doświadczyli bowiem rzeczy strasznych i brutalnych i dlatego prawdopodobnie żołnierze, natrafiając na polityków czy fotelowych filozofów z ich populistycznymi pomysłami na pokój i lukrowanymi ideologiami, są albo na wskroś zdegustowani, albo padają ofiarą ekstremizmów politycznych. To przeciąganie liny między zdrowym rozsądkiem a opartą na błędnych akademickich dywagacjach czczą paplaniną już raz skończyło się pokojem, który dwadzieścia lat później zawiódł nas ponownie do okopów. Czy ta wojna wyda nowego Clemenceau, który poprowadzi i tym razem wygra bitwę z głupotą białych kołnierzyków?

Wieczorem przyniosłem pani Halinie cały plik „Wiadomości Literackich”. Rozpieszczamy ją niemiłosiernie, dając jej co tylko kto może – a to kwiatek, a to słoik dżemu – ona zaś wciąż uśmiecha się, słodko marszcząc piękne brwi. Ale tego wieczoru nie będziemy czytali. Nie można się skoncentrować. Jeden z artykułów opowiadał o wystawie surrealistów, inny o trudnościach w przekładzie Puszkina, jeszcze inny zajmował się genealogią matki Aleksandra Dumasa. Dobry Boże, kto w tych czasach byłby zainteresowany takimi rzeczami? Widzieliśmy już zbyt wiele i nasze nerwy są napięte do granic, więc potrzebujemy chwili wytchnienia. Ktoś włączył głośniej radio, aby zagłuszyć wybuchy pocisków. Rozległa się najlepsza muzyka – walce, bluesy i nasze swingujące warszawskie tanga. Dwie pielęgniarki w bieli, ze ślicznymi różowymi policzkami przeszły lekko przez pokój, zupełnie jakby tańczyły.

REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Alexandra Poloniusa – „Widziałem oblężenie Warszawy”:

Alexander Polonius
Widziałem oblężenie Warszawy
cena:
54,90 zł
Tytuł oryginalny:
I Saw the Siege of Warsaw
Tłumaczenie:
Marek Przybyłowicz
Okładka:
całopapierowa z obwolutą
Liczba stron:
416
Data i miejsce wydania:
1 (2018)
Premiera:
tego wydania: 2018-08-21
Format:
150x225
ISBN:
978-83-8062-311-8

Nagle Staszek Kiemnowicz, sam doktor, rzucił:

– Hej, siostrzyczko, kto wie, czy doczekamy jutra, może więc pokręcimy się trochę?

I nie czekając na odpowiedź, chwycił ją wpół i zaczął tańczyć. Ja poprosiłem drugą i oto przez kilka chwil tańczyliśmy ku ogromnej radości pani Haliny, która klaskała z uciechy. Jakże była czarująca, będąc w stanie czerpać radość ze szczęścia innych.

Wkrótce jednak nasza wesołość przyciągnęła uwagę pruderyjnej starej panny zawiadującej tym punktem medycznym. Z pełnego niesmaku trzaśnięcia drzwiami mogliśmy tylko wywnioskować, że siostrzyczki zostaną nieźle zbesztane.

To kazało nam się zastanowić, czy wypada tańczyć, gdy tysiące ludzi odnoszą rany lub giną, gdy nasz kraj jest opanowywany przez dwóch śmiertelnych wrogów. Ale przecież byliśmy młodzi, to nie był dzień żałoby narodowej i wciąż mieliśmy nadzieję na zwycięstwo! A już na pewno lepiej było tańczyć, niż poddawać się rozpaczy.

Tak czy owak, byliśmy pewni, że ta matrona nie zostawi tak tego, że jeszcze zobaczymy jej odpowiedź.

Włączyliśmy wiadomości. Zbliżała się dziewiąta, pora, o której cała Warszawa zamieniała się w słuch, czekając na każde słowo prezydenta Starzyńskiego. Wszyscy znaliśmy jego ochrypły, powolny i rozważny głos. Mówił o tym, że z BBC nadeszła wiadomość, w której Wielka Brytania wyraża podziw dla Polski i jej nieustraszonego ducha. Jesteśmy za to bardzo wdzięczni – powiedział – ale obok uprzejmych słów zachęty oczekujemy także materialnej pomocy. Chamberlain zapewnił, że Wielka Brytania nie zostawi nas w potrzebie.

Głos Starzyńskiego zabrzmiał ostro, kiedy dotarł w swym przemówieniu do niemieckich kłamstw, które obnażał z wielką przyjemnością. Drwił z niemieckiej wojny z kobietami i dziećmi, kościołami, szpitalami i skarbami sztuki.

– Warszawa – krzyczał – broniona jest przez żołnierzy i oficerów, a nie przez cywilów!

Dlatego przedstawiany przez Niemców argument, jakoby Warszawa została twierdzą i dlatego ludność cywilna musi być traktowana jak regularne siły zbrojne, jest bzdurą. Wiadomości, które niemiecka stacja nadaje z Raszyna na częstotliwości Warszawa Dwa, to także kłamstwa.

Stanowisko przeciwlotniczego ckm w pobliżu Dworca Wiedeńskiego (domena publiczna)

– Posłuchajcie akcentu ich spikera – kontynuował prezydent Starzyński. – Czy on brzmi jak Polak? W całym kraju Hitler nie znajdzie żadnego Polaka, który chciałby to dla niego robić! Kłamią też, mówiąc o przeszkodach, jakie rzekomo czynimy zagranicznym dyplomatom chcącym opuścić Warszawę. Wręcz przeciwnie, umożliwiliśmy im wszystko. Ich trudności rozpoczęły się w zetknięciu z niemieckim sztabem, który za każdym razem odwlekał lub wręcz odmawiał dostarczenia odpowiedniego transportu.

Zachrypnięty głos załamał się i ucichł, po czym dały się słyszeć dźwięki hymnu.

Środa, 20 września

Stara panna zaczęła się mścić wcześniej, niż się spodziewałem.

REKLAMA

– Widziałam cię świetnie bawiącego się z naszymi pielęgniarkami – powiedziała z sardonicznym uśmieszkiem, po czym, ważąc każde słowo, kontynuowała: – Czy będziesz równie chętny, by pójść dzisiaj do Ogrodów Frascati? Są tam stosy zwłok i tylko kilka osób do ich grzebania. Jestem pewna, że nie odmówisz pomocy, nim zwłoki całkowicie się rozłożą. – Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się gorzko, czekając, aż zacznę się wykręcać, aby mi dołożyć.

Pozbawiłem ją jednak tej przyjemności, mówiąc, że jestem gotowy dołączyć do grupy grabarzy, jeśli ona taką zorganizuje. To wyraźnie odkupiło moje winy w jej oczach.

Ogrody Frascati były kiedyś prywatnym parkiem, ale ostatnio zostały przekształcone w „rozwojowe” osiedle. Ów „rozwój” oznaczał to, co oznacza w każdym dużym mieście: podzielenie pięknej, dużej zielonej przestrzeni na małe działki, na których nowi właściciele budują wille w różnych, zupełnie niepasujących do siebie stylach.

Część ogrodów zamieniono właśnie na polowy cmentarz. Dzisiaj mieliśmy do pochowania około siedemdziesięciu zwłok obu płci. Przywożono je taczkami i wozami, złożone jedne na drugich jak kawały mięsa, a głowy i kończyny zwisały z nich i trzęsły się na nierównościach. Niektóre ciała były bardzo okaleczone, inne bez głów, a wszystkie bezceremonialnie kończyły na ziemi.

Najgorsze było identyfikowanie ofiar: musieliśmy przeszukiwać zakrwawione płaszcze czy kobiece torebki. Około dwóch trzecich jednak trafiało z tej polowej kostnicy wprost do zbiorowego grobu jako niezidentyfikowane. Wiele tam było kobiet, które wyszły kupić coś do jedzenia i zostały zabite w kolejce. Wciąż obejmowały one torebki z pieniędzmi, ale nie miały dokumentów. W jednym przypadku znaleźliśmy torebkę w rozerwanym ciele, do którego została wepchnięta przez wybuch. Odór rozkładających się ciał był tak nieznośny, że jeden z grabarzy założył maskę przeciwgazową. Prawdziwym ukojeniem była chwila, w której wreszcie mogliśmy zakończyć pracę, pośpiesznie oddalić się i usiąść, aby dojść do siebie i zapomnieć.

Niedaleko znajdował się budynek YMCA. Był nowy, jego budowę ukończono bowiem ledwie kilka lat wcześniej dzięki staraniom Paula Supera, przyjaciela Polski, a w szczególności jej młodszego pokolenia. Ich radio właśnie poinformowało o szczerym wsparciu dla Polski ze strony Wielkiej Brytanii i Francji oraz o głębokim współczuciu z powodu naszej hekatomby. Tak, to była prawdziwa hekatomba.

Myślałem o tym, jak cudownie musi być w krajach, w których ludzie wciąż mogą się śmiać, być szczęśliwi, cieszyć się słońcem i po prostu żyć. Ale z drugiej strony nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż nasza tragiczna ofiara powoduje, że inni mogą cieszyć się życiem. Wykrwawialiśmy się dla nich, dla tych szczęśliwszych narodów. Moja sceptyczna połowa wciąż przy tym pytała: „Czy oni kiedykolwiek będą w stanie zdać sobie z tego sprawę? Wyobrazić sobie mękę, którą musimy przechodzić?”. I ujrzałem oczyma wyobraźni szkarłatne litery pisane krwią na polskiej fladze: ZA NASZĄ I WASZĄ WOLNOŚĆ.

Ten tekst jest fragmentem książki Alexandra Poloniusa – „Widziałem oblężenie Warszawy”:

Alexander Polonius
Widziałem oblężenie Warszawy
cena:
54,90 zł
Tytuł oryginalny:
I Saw the Siege of Warsaw
Tłumaczenie:
Marek Przybyłowicz
Okładka:
całopapierowa z obwolutą
Liczba stron:
416
Data i miejsce wydania:
1 (2018)
Premiera:
tego wydania: 2018-08-21
Format:
150x225
ISBN:
978-83-8062-311-8
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Alexander Polonius
Pseudonim autora książki „Widziałem oblężenie Warszawy”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone