Piotr Lipiński – „Bicia nie trzeba ich było uczyć” – recenzja i ocena

opublikowano: 2016-02-17 09:00
wolna licencja
poleć artykuł:
Reportaż historyczny to specyficzny rodzaj dziennikarstwa. Tam od żmudnych naukowych wywodów ważniejsze są emocje. To głównie dla nich czytelnik sięga po reportaż historyczny a nie faktograficzne opracowania wychodzące spod pióra historyków.
REKLAMA
Piotr Lipiński
„Bicia nie trzeba ich było uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa”
cena:
39,99 zł
Wydawca:
Czarme
Okładka:
twarda
Liczba stron:
232
Format:
135 x 215 mm
ISBN:
978-83-8049-217-2

Dlatego też reportaż musi dotyczyć żywej historii, która wciągnie czytelnika prawie tak samo jak fikcja. Najlepiej gdy odbiorca interesuje się opisywaną historią jeszcze przed rozpoczęciem lektury. Piotr Lipiński, wieloletni reporter :Gazety Wyborczej” i autor popularnych artykułów dotyczących dziejów PRL, postanowił wskrzesić temat, którym Polska żyła ponad dwadzieścia lat temu. Książka „Bicia nie trzeba było ich uczyć” jest drugim, poszerzonym, wydaniem pozycji „Humer i inni”. Ten ostatni tytuł, wydany w 1997 r., jest pozycją ze wszech miar wyjątkową. Lipiński jako reporter śledził trwający w latach 1992-1996 proces zbrodniarzy z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Najwyższy rangą był wśród sądzonych oficerów śledczych był Adam Humer. Lipiński był jednym dziennikarzem z którym były wicedyrektor Departamentu Śledczego MBP zgodził się rozmawiać. Ich wielogodzinne rozmowy, prowadzone m.in. w więzieniu na Rakowieckiej, stały się osią książki. Książki, w której wszechobecne tortury i straszliwe traktowanie więźniów w ubeckich kazamatach, były jedynie pretekstem do rozważań nad banalnością zła i wciąż powracającymi pytaniami: czy i jak karać starców, którzy dopuścili się zbrodni?

Wszyscy oskarżeni byli wówczas emerytami. W większości - mocno schorowanymi. Na pierwszy rzut oka nie przypominali katów mających krew na rękach. Szarmanccy, uśmiechnięci starsi panowie, potrafiący ustąpić miejsce kobiecie w tramwaju. W niczym nie przypominali zapiekłych komunistów, dla których wola partii stanowiła kodeks karny, przyznanie się oskarżonego było decydującym dowodem winy, a tortury stanowiły jedynie skuteczną metodę prowadzącą do celu wyznaczonego przez partię.

Proces Humera, bo tak został on nazwany przez media, był bardzo głośny. Nawet współczesne prace ekshumacyjne żołnierzy podziemia niepodległościowego nie wywołują takiego zainteresowania opinii publicznej. Chociaż PRL upadł kilka lat wcześniej, był to pierwszy proces stalinowskich zbrodniarzy w III RP. Już wówczas emocje wzbudzało, że oskarża się jedynie wykonawców, a nie mocodawców. Władysław Frasyniuk, ówczesny poseł Unii Demokratycznej, mocno oceniał taki stan rzeczy: „aresztowano sprawcę czynów z dalekiej przeszłości i to niemal starca, podczas gdy tego samego dnia prokuratura zrezygnowała z aresztowania generała Czesława Kiszczaka”.

Lipiński bardzo plastycznie potrafił oddać atmosferę sali sądowej, gdzie kaci spotykali się ze swoimi ofiarami sprzed lat. Zwłaszcza dla ofiar było to traumatyczne przeżycie. Wielu unikało składania zeznań. Trauma ofiar przetrwała stalinizm oraz cały PRL. Butni śledczy z UB kontra bohaterowie polskiego podziemia, którym złamano – niekiedy dosłownie – życie i zdrowie. Podczas publicznych rozpraw Humer potrafił się momentami tak rozpędzić, że przypominał śledczego z dawnych lat. Nie było w nim choćby odrobiny pokory i skruchy. Pomimo oczywistych dowodów, konsekwentnie zaprzeczał biciu więźniów. Do końca pozostał zatwardziałym komunistą, który własny proces widział jako zemstę polityczną. Nie przyjmował żadnych argumentów, zwłaszcza tych sprzecznych z jego światopoglądem. Oskarżanie go m.in. przez Stefana Niesiołowskiego, czy próby wplątania w sprawę Wiesława Chrzanowskiego - wówczas prominentnych polityków prawicy - jedynie utwierdzały Humera w tej wizji. Książka Lipińskiego z dużym wyczuciem wyłapywała paradoksy procesu stalinowskich oprawców, czy - jak woli o nich pisać Lipiński - „psów totalitaryzmu”.

REKLAMA

Niestety, książka, która była ważna, potrzebna i dobrze napisana w 1997 r. dziś zawodzi. Lipiński wznowienie „Humera i innych” zatytułował inaczej, w stopce redakcyjnej zaznaczając iż jest to wydanie drugie, poprawione i poszerzone. W warstwie opisowej procesu niewiele można dodać poza fragmenty już napisane. Jednak stan badań historycznych nad aparatem represji w PRL przez ostatnie dwadzieścia lat zasadniczo posunął się do przodu. Lipiński zdaje się tego nie dostrzegać. Wznawiając, w moim odczuciu, swoją najważniejszą publikację, skorzystał co prawda z archiwum IPN i kilku nowszych publikacji, ale uczynił to w stopniu daleko niewystarczającym. Można było zakładać, że wznowienie tej pozycji będzie doskonałym pretekstem do postawienia nowych pytań i ukazania co zmieniło się w sferze wiedzy o funkcjonowaniu systemu stalinowskich represji oraz samego sądzenia zbrodniarzy.

Piotr Lipiński
„Bicia nie trzeba ich było uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa”
cena:
39,99 zł
Wydawca:
Czarme
Okładka:
twarda
Liczba stron:
232
Format:
135 x 215 mm
ISBN:
978-83-8049-217-2

Tymczasem poza dopisaniem fragmentu opisującego próby sądzenia komunistycznych zbrodniarzy mające miejsce po procesie Humera, zmiany w tekście ograniczyły się do niewielkiego retuszu. Lipiński pisze np. o sprawie kryptonim „Siwy”, którą Służba Bezpieczeństwa prowadziła na przełomie lat 1989 i 1990. Humer skarżył się wówczas na otrzymywane pogróżki. Autor „Bicia nie trzeba było ich uczyć” przechodzi nad tym do porządku dziennego. Jednak ten drobny epizod doskonale obrazuje jak schizofreniczną sytuację mieliśmy wówczas w Polsce. Z jednej strony premierem był już Tadeusz Mazowiecki, ale z drugiej SB wciąż istniała i zdarzało się jej inwigilować w dalszym ciągu opozycję. W takich okolicznościach zgłoszenie Humera powoduje niemal natychmiastowe wszczęcie działań przez tajną policję, a sam Humer jest traktowany z wszelkimi należnymi honorami, jako przedstawiciel „naszego resortu” (!). Nad jego losem pochyla się m.in. wieloletni oficer śledczy SB - ówczesny wiceminister MSW - gen. Zbigniew Pudysz. Gdy ruszał proces Humera SB już nie istniała, ale UOP nie kwapił się by udostępnić akta na potrzeby postępowania sądowego. Nie chodzi bynajmniej o sprawdzenie czy pomiędzy świadkami i oskarżonymi nie było agenturalnych powiązań. Bez tych dokumentów nie sposób było wyjaśnić wielu fundamentalnych spraw. Dziś przebieg służby w UB Adama Humera jest dostępny online w katalogu IPN. Wówczas sędzia musiał się zwracać o to do UOP, który akta te traktował jako ścisłe tajne.

REKLAMA

Lipiński miał niepowtarzalną okazję, aby skonfrontować swoją ówczesną wiedzę z tym co odkryły archiwa. Powstanie IPN i ujawnienie dokumentów dawnych struktur aparatu represji było w tej materii prawdziwą rewolucją. Gdy sędziowie – podobnie zresztą dziennikarze - usiłowali skazać Humera i jego podwładnych nie mieli praktycznie żadnej wiedzy o strukturach MBP. Nie wiedzieli czym się różnił Departament Śledczy od Departamentu X MBP, o zadaniach poszczególnych wydziałów nie wspominając. To nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu. Istniał wówczas kłopot ze znalezieniem historyka, który mógłby takie sprawy wyjaśnić. Bez otwarcia archiwów dawni funkcjonariusze mogli manipulować i często tak robili. Lipiński, chociaż sam daje przykłady takich manipulacji, sam myli sprawy prowadzone przez poszczególne departamenty.

Nie zadaje sobie także trudu wglądu w dokumenty ważnych dla narracji osób. Przykładem może być opisywana szeroko na łamach książki śmierć działacza ruchu narodowego Tadeusza Łabędzkiego. Otóż Lipiński, pomimo szeregu nowych publikacji oraz możliwości sięgnięcia do akt, nie próbuje rzucić na nią nowego światła, a tymczasem jest to sprawa fundamentalna dla całego procesu. Przyczynienie się do śmierci Łabędzkiego było bowiem najpoważniejszym bowiem zarzutem stawianym Humerowi. Podobnie jest w przypadku śmierci Wincentego Umera, komunisty i ojca głównego oskarżonego. Za prowadzoną działalność został on zlikwidowany przez podziemie niepodległościowe. Rozkaz wydał cichociemny Marian Gołębiewski, który podczas procesu Humera wyparł się tego. Znana jest jednak jego – wiarygodna - relacja w której przyznaje się do wydania wyroku na Umera.

REKLAMA

Oczywiście nie sposób wymagać od autora reportażu aby weryfikował źródłowo wszystkie opisywane w książce historie. Zwłaszcza, że wyjaśnienie wielu z nich wymagałoby niesamowitego nakładu pracy. Wskazane byłoby jednak zweryfikowanie aktualnych ustaleń historyków przynajmniej w głównych wątkach książki. Bez tego autor popada w paradoksy. Korzystając z teczek osobowych sądzonych ubeków pisze jednocześnie, że nie sposób prześledzić ilu z nich było przed wojną komunistami. W innym miejscu błędnie przypisuje pseudonim konspiracyjny Mariana Gołębiewskiego, jego adiutantowi Janowi Turowskiemu. Pojedynczo są to rzecz jasna detale, ale nagromadzenie podobnych nieścisłości w całej książce jest stanowczo zbyt duże. Rzadkością w tego typu publikacjach, jest zamieszczenie na końcu wykazu źródeł i publikacji z jakich korzystał autor. Poza tym w książce niestety nie zamieszczono indeksu osobowego, co miało miejsce w wydaniu pierwszym.

Na koniec parę słów warto poświęcić emocjom - a raczej ich brakowi. Jak już zaznaczyłem na początku siłą reportażu historycznego jest odmalowanie emocji bohaterów. O ile w „Humerze i innych” było ich w bród, to we wznowieniu po prostu giną. Nie przetrwały próby czasu. W 1997 r. wystarczyło przytoczyć artykuł Jerzego Urbana i zarzuty stawiane Wiesławowi Chrzanowskiemu, aby czytelnik poczuł niezwykle gorącą atmosferę ówczesnych sporów politycznych. Dziś mało kto pamięta jakie emocje panowały wówczas na linii SLD-ZCHN, czy też - bardziej generalnie - prawica-lewica. Lipiński usiłuje co prawda ożywić te emocje wrzucając w narrację informacje, czym żyła wówczas prasa, ale to zdecydowanie za mało - nie ma efektu. Niektóre przypisy są nieścisłe lub wręcz mogą wprowadzać czytelnika w błąd. Jest tak np. z Januszem Wojciechowskim, którego autor przedstawia jako działacza Prawa i Sprawiedliwości. Faktycznie „to ten” Wojciechowski. Jednak w kontekście fragmentu w którym występuje adekwatniejsze byłoby przedstawienie go jako sędziego, który chwilę później głosami SLD i PSL został szefem Najwyższej Izby Kontroli, wcześniej zaś był m.in. posłem a także sędzią Trybunału Stanu. Natomiast sama polemika Wojciechowskiego była próbą obrony środowiska sędziowskiego, co faktycznie w ustach obecnego polityka PiS wydaje się mocno zaskakujące.

Pomimo szeregu wad książka warta jest lektury. Polecam ją głównie osobom, które nie znają jej pierwszego wydania, a pragną poznać mentalność stalinowskich oprawców oraz powody dla których ich osądzenie wciąż jest tak ciężkie. I tak ważne.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Grzegorz Wołk
Magister historii, pracownik Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej. Doktorant w Instytucie Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autor monografii Ośrodki odosobnienia w Polsce południowo - wschodniej (1981-1982).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone