Adam Hlebowicz: „Dzięki heroicznej postawie Polaków udało się ocalić choć trochę polskości Kresów Wschodnich”
Natalia Pochroń: W wyniku postanowień konferencji jałtańskiej Polska została oddana pod sowiecki protektorat, a ziemie wschodnie II Rzeczpospolitej włączono do ZSRS. Jaki los spotkał mieszkających na nich Polaków?
Adam Hlebowicz: W wyniku postanowień konferencji jałtańskiej, Polacy mieli zostać wysiedleni z terenów, które w wielu przypadkach zamieszkiwali od stuleci. Tzw. akcja ekspatriacyjna odbyła się pomiędzy latami 1944 i 1948. Potem jeszcze raz, w wyniku uzgodnień Gomułki z Chruszczowem, w latach 1956-1959 kilkaset tysięcy Polaków opuściło dawne ziemie wschodniej Rzeczpospolitej. Przyjęło się powszechnie twierdzić, że niemal cała inteligencja polska wyjechała z Kresów Wschodnich, co też nie byłoby szczególnie dziwne. W pierwszych latach po wojnie sytuacja wydawała się bowiem beznadziejna, ludność słusznie obawiała się, że na ich ziemiach Związek Sowiecki już zostanie, całe nauczanie prowadzone będzie w języku rosyjskim i że polski inteligent, człowiek, który zajmuje się kształtowaniem kultury i języka, nie będzie miał co robić w takich warunkach.
Tymczasem, mimo tych wszystkich trudności, okazuje się, że na terenach wschodnich pozostała dość zauważalna grupa inteligencji polskiej. We Lwowie, na skutek działalności UPA i mordów dokonywanych przezeń na ludności polskiej, presja na Polaków była zwielokrotniona, wyjechało ich zdecydowanie więcej niż z Wileńszczyzny. Szacuje się, że tereny tzw. Ukraińskiej Republiki Sowieckiej opuściło prawie 800 tysięcy ludzi. Ci, którzy zostali, zaliczali się w dużej mierze do inteligencji. Taką symboliczną postacią jest tu Mieczysław Gębarowicz, ale i kilku innych profesorów Politechniki Lwowskiej. No i duchowieństwo - należy pamiętać, że byli to ludzie z wyższym wykształceniem, a często także z tytułami naukowymi.
N.P.: Ciekawych wniosków dostarcza porównanie przesiedleń z dwóch największych polskich ośrodków na Kresach – Wilna i Lwowa. Po początkowej fali wysiedleń, do Wilna zaczęli stopniowo napływać Polacy z Wileńszczyzny, jednak głównie dzieci tamtejszych rolników. W przypadku Lwowa, znaczna część Polaków powracających z łagrów czy więzień zaliczała się do inteligencji. Dlaczego postanowili oni wrócić do miasta, w którym zniszczono niemal wszystkie instytucje kulturalne i oświatowe?
A.H.: Sytuacja w Wilnie i Lwowie rzeczywiście była różna. Z Wilna gros inteligencji wyjechało, ale zostało sporo nauczycieli. Komuniści litewscy chcieli pozbyć się polskiej inteligencji, natomiast nie do końca polskiej ludności. Dlaczego? Obawiali się bowiem, że w jej miejsce napłyną Rosjanie, w związku z czym będzie im dużo trudniej prowadzić własną politykę narodowościową. To późniejsze napływanie ludności do Wilna, w zasadzie dzieci tamtejszych rolników, było ich naturalnym dążeniem do tego, żeby zdobyć wykształcenie i poprawić swój byt.
We Lwowie sytuacja wyglądała nieco inaczej, ale również na terenach ukraińskich Polacy czuli się osamotnieni, szukali ludzi, którzy myślą tak samo, wyznają ten sam system wartości, odwołują się do polskości. Stąd też napływ inteligencji do Lwowa był czymś naturalnym. Należy również pamiętać o tym, że obydwa miasta – tak Wilno, jak i Lwów – mocno zapisały się w polskiej kulturze, chociażby tej materialnej. To też sprawiało, że Polacy przyjeżdżający do rodaków z głębi ZSRS nagle czuli się u nich jak w Polsce. Odnajdywali miejsca kluczowe dla polskiej kultury, jak chociażby Ostra Brama w Winie, czy katedra we Lwowie, a wraz z nimi mieli namiastkę polskości. Szczególnie wzmocniło się to, kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych, w związku z reformami Soboru Watykańskiego, wprowadzono do liturgii język polski. Dzięki temu, że począł on rozbrzmiewać w rzymskokatolickich świątyniach, przybysz z prowincji czy z odległych terenów Związku Sowieckiego odnajdował w takich miejscach niejako kawałek Polski.
N.P.: W słowniku znalazło się stosunkowo dużo sylwetek duchownych. Jaką rolę odegrało duchowieństwo i szerzej mówiąc - Kościół Katolicki - w podtrzymywaniu polskiej kultury i języka na Kresach?
A.H.: Na Kresach Wschodnich, ale i sięgając dalej - w całym byłym imperium Romanowów – Kościół Katolicki był bardzo mocno związany z polskim narodem przez stulecia. Oczywiście Msze Św. odprawiano początkowo po łacinie, ale zdecydowana większość nabożeństw i modlitw prowadzona była w języku polskim. Po 1945 r. wielu księży zostało na Kresach Wschodnich, taką postawę zalecali też zresztą miejscowi biskupi ordynariusze, przekonując, że tam gdzie są wierni, tam powinni znaleźć się również duchowni. Obawiano się bowiem, że w warunkach bezwzględnej ateizacji prowadzonej przez komunistów, wierni zostaną pozbawieni opieki duchowej, kościoły zostaną zniszczone i z wiary nic nie zostanie. Stąd wielu duchownych zdecydowało się zostać na tych ziemiach, mimo niesprzyjających warunków i ogromnej presji państwa sowieckiego – przykładowo na Białorusi 80% duchowieństwa trafiło do łagrów i więzień.
Możemy powiedzieć więcej – Kościół Katolicki na Białorusi, Ukrainie, Mołdawii czy w Rosji, przetrwał głównie dzięki polskim duchownym, którzy postanowili trwać w tych niesprzyjających warunkach. Był on więc fundamentem polskości i polskiej kultury. Tutaj można też dodać jeden aspekt, ja to nazywam fenomenem plebanii. W domach, gdzie mieszkali księża, znajdowały się często imponujące księgozbiory, zawierające nierzadko kanon literatury polskiej. Zachowały się one do dziś – najpierw księża, a potem częstokroć zakrystianie, uparcie strzegli, aby nie uległy one zniszczeniu.
N.P.: A czy poza działalnością Kościoła Katolickiego udało się Polakom rozwinąć na Kresach Wschodnich jakieś inne formy działalności?
A.H.: Tak, tu należy wspomnieć o dwóch formach działalności – legalnej i nielegalnej. Po 1948 r. szkolnictwo polskie na Kresach zostało w dużej mierze zlikwidowane - na Łotwie i Białorusi całkowicie, na Ukrainie pozostały trzy, z czasem dwie szkoły. Diametralnie inaczej wyglądała sytuacja na Litwie. Tamtejsi przybyli z Moskwy komuniści w pewnym stopniu sprzyjali polskości, ale nie wynikało to bynajmniej z ich dobrych chęci. Kierowali się raczej zasadą „dziel i rządź”. Pozwolili Polakom do pewnego stopnia rozwinąć szkolnictwo, by w ten sposób stanowili oni swego rodzaju kontrę dla Litwinów. Stąd też na Wileńszczyźnie istniało w pewnym momencie ponad 300 szkół różnego szczebla. Z czasem w ramach Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego powstały także programy kształcenia dla nauczycieli języka polskiego. Szkoły te, podobnie jak te lwowskie, były co prawda sowieckie, ale kształtowały pewną postawę Polaka, wzmacniały jego przywiązanie do korzeni.
Drugi wymiar aktywności polskiej na Kresach stanowiła działalność nielegalna, surowo i bezwzględnie prześladowana - najpierw przez NKWD, później KGB. Do końca nie wiadomo ile powstało takich konspiracyjnych ośrodków. Wystarczy przywołać tu chociażby przykład grupy młodzieżowej działającej na Polesiu, w Kobryniu, z ks. Józefem Horodeńskim na czele - została ona odkryta przez komunistów w 1948 r., w efekcie czego jej członów spotkały aresztowania, trafili do łagrów. Znamy działalność Jana Mincewicza, tajnego katechety, który uczył na Litwie muzyki, a jednocześnie tworzył środowiska młodzieżowe wydające podziemne gazetki, gdzie starano się podtrzymywać wiarę w Boga i polskość. We Lwowie mieliśmy chociażby siostry Irenę i Jadwigę Zappè, uczące potajemnie polskie dzieci religii. Do tego dochodzą tajne kursy języka polskiego Julii Ostrowskiej w Rydze.
Takich ośrodków było zdecydowanie więcej. Temat ten pozostaje ciągle słabo rozpoznany. Biogramy, które zamieściliśmy w słowniku, mają być początkiem badań w tym temacie, odkrywania ośrodków działalności Polaków na Kresach. Ci ludzie trwali wbrew wszelkim nadziejom. Podtrzymywali polską kulturę, polski język a także kształcili młode pokolenia Polaków. Dzięki temu polskość, choć w bardzo ograniczonym zakresie, mogła jednak na Kresach przetrwać.
N.P.: Mimo że w tytule mowa jest o inteligencji polskiej, w publikacji znaleźli się także przedstawiciele innych narodowości – chociażby Rosjanka Margarita Szarowa czy Łotysz, ks. Augustyn Mednis. Dlaczego?
A.H.: Zarówno I jak i II Rzeczpospolita były społecznościami wielonarodowościowymi. Ich obywatele, zachowując własną tożsamość - tatarską, ormiańską, żydowską czy karaimską – czuli się jednocześnie Polakami, walczyli o polską wolność, uczestniczyli w polskich powstaniach. Na Kresach Wschodnich po wojnie nie mieliśmy powstania, ale w obliczu zakrojonych na tak szeroką skalę antypolskich działań NKWD, przyznawanie się do polskości, jej wybieranie, stanowiło pewnego rodzaju heroizm. Dlatego też w słowniku znalazła się m.in. Margarita Szarowa. Rosjanka ta nie miała polskich korzeni, ani innych związków z Polską. Przebywając na zesłaniu poznała jednak ks. Jana Wasilewskiego, później także innych duchownych i przejęta wiarą katolicką zafascynowała się też polską kulturą, zaczęła sama z siebie uczyć się języka polskiego. Mało tego. Jej mieszkanie w Moskwie w latach siedemdziesiątych stało się punktem przerzutowym literatury religijnej w języku polskim, która trafiała na cały obszar ZSRS.
Innym przykładem jest ks. Augustyn Mednis - Łotysz, również nieposiadający żadnych związków z Polską. Przebywając w środowiskach polskich na Ukrainie, przeniknął na tyle jednak ich kulturą, że stał się w pewnym stopniu duchowym Polakiem i do końca życia trwał w tej kulturze. Poza tym był wybitnym specjalistą w zakresie historii sztuki i odegrał nieocenioną rolę w ratowaniu polskich zabytków na Kresach. Postaci wybierających dobrowolnie polskość – mimo prześladowań sowieckich – było zdecydowanie więcej i je też pragnęliśmy upamiętnić w naszym słowniku.
N.P.: My, Polacy mamy tendencję do podkreślania polskiego charakteru Kresów, niejako zawłaszczania ich sobie. Tymczasem wydaje się, że zasadniej by tu mówić o ich wspólnym dziedzictwie, do którego prawo mają także Litwini, Białorusini, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Karaimi czy Tatarzy. Jak układały się relacje między różnymi narodowościami na wielokulturowych Kresach?
A.H.: Rzeczywiście, w naszym słowniku staraliśmy się pokazać, że wymiar kultury polskiej to nie tylko Polacy, że nie jest to określenie zamknięte - wręcz przeciwnie. Każdy mógł do tej kultury należeć, czerpać z jej dorobku, choć z punktu widzenia władzy było to naganne. Pokazanie tego szerokiego spectrum narodowości zamieszkujących Kresy Wschodnie to też swego rodzaju hołd dla dawnej wielokulturowej Rzeczpospolitej. Myślę, że ci ludzie w taki właśnie sposób na to patrzyli. Kultura polska ich fascynowała, bo kojarzyła im się z czymś wielkim, wykraczającym poza pewne granice, nie zaś ciasnym, zamkniętym, zaściankowym. Mimo że do 1945 r. Wilno czy Lwów były polskie, to jednak mieszkali tam również Litwini i Ukraińcy i inne grupy narodowe, którzy mieli swój dorobek kulturowy i inne osiągnięcia. O tym wszystkim w ogólnym rachunku należy bezwzględnie pamiętać.
Poznaj przedstawicieli polskich elit, którzy po 1945 r. pozostali na terenie ZSRS. Kup „Zostali na Wschodzie. Słownik inteligencji polskiej w ZSRS 1945–1991”
N.P.: Symbolem okrutnej, barbarzyńskiej wręcz polityki Sowietów wobec polskiej kultury na Kresach, było wysadzenie w powietrze fary Witoldowej – najstarszej świątyni katolickiej w Grodnie. Jak do tego doszło?
A.H.: To bardzo ciekawy przykład. Mogłoby się wydawać, że szczyt ateizmu i prześladowania religii przypadał na okres władzy Stalina. Tymczasem nie jest to do końca prawda. Rzeczywiście, podczas jego rządów duchowni i wierni cierpieli, świątynie były zamykane i niszczone. Apogeum walki z wiarą katolicką datuje się jednak na lata rządów Chruszczowa, zwłaszcza okres 1955 – 1962. Wtedy to podjęto szeroko zakrojoną akcję zniszczenia tych nielicznych obiektów sakralnych, które przetrwały rządy Stalina. Najbardziej okrutne jest to, że władze sowieckie zdecydowały się całkowicie zniszczyć niezwykle cenne, zabytkowe obiekty.
Tak było właśnie z farą Witoldową. Najstarszy kościół w Grodnie, sięgający średniowiecza i historii Wielkiego Księstwa Litewskiego, przechodził różne koleje losu – w czasach carskich został zamieniony na cerkiew, w okresie międzywojennym służył jako kościół garnizonowy. W czasie działań wojennych został zniszczony częściowo dach, po wojnie władze sowieckie urządziły w świątyni magazyn. I wreszcie w 1961 r. Sowieci zdecydowali się wysadzić go w powietrze. Obiekt bezcenny, znajdujący się w centrum miasta, nad Niemnem. Doszło do niezwykłego barbarzyństwa, po kościele nie zostało ani śladu. Na szczęście w tym miejscu w latach 90. stanęły tu symboliczne krzyże, katolicki i prawosławny, napis w języku białoruskim, informujący, że w tamtym miejscu stała fara Witoldowa – ważny element tożsamości tamtejszej ludności, której władze sowieckie za wszelką cenę starały się pozbyć.
N.P.: Opis zniszczenia tego kościoła jest niezwykle poruszający – tym bardziej, że dokonali go nie tyle wojskowi, co „cudowne dziecko z Leningradu”. Jak Państwo piszą - „gdy wszystko się skończyło – to dziecko wskoczyło na szyję dziadkowi i oboje oni tańczyli po placu”. Czy często dochodziło do takich sytuacji? Jak układały się relacje Polaków z miejscową ludnością, nie tyle na poziomie wielkiej polityki, co te oddolne, sąsiedzkie?
A.H.: Relacje między Polakami a innymi narodowościami układały się na ogół dobrze, bo ludzie w warunkach opresyjnych starali się sobie pomagać. W tym przypadku mieli też wspólnego wroga, ciemiężcę. Musimy pamiętać, że narodem, który najwięcej wycierpiał ze strony sowieckiego komunizmu, byli Rosjanie, to ich wymordowano najwięcej. Takie postawy jak ta związana z wysadzeniem fary Witoldowej, trafiają się w każdym społeczeństwie, nie ma lepszego czy gorszego narodu. Czynnikiem, który determinował postawy ludzkie w tym okresie, był komunizm i stosunek do niego – to, czy ktoś był komunistą, czy donosił na organizujących się Polaków, dla wpływów, dla pieniędzy. Ale trzeba pamiętać, że były też odwrotne sytuacje – ludzie dostrzegali swą narodową odmienność, ale wzajemnie ją szanowali, uznawali prawo do rozwoju innych kultur. Tak więc postawy ludności mieszkającej na Kresach były pod tym względem bardzo zróżnicowane.
N.P.: Relacje między ludnością miejscową a Polakami na Kresach to jedno. A jak wyglądały kontakty mieszkającej tam polskiej inteligencji z Polską? Czy rodacy udzielili rodakom pozostałym na Wschodzie jakiegoś wsparcia, czy też zostali oni pozostawieni sami sobie?
A.H.: Na przestrzeni lat kwestia ta znacząco się zmieniała. Do połowy lat pięćdziesiątych tych kontaktów w zasadzie nie było. Czarna noc stalinizmu, ogromne prześladowania – to wszystko zdecydowanie nie sprzyjało nawiązaniu jakichkolwiek relacji. Po drugiej fali ekspatriacji z lat 1955-1959, w okresie pewnej odwilży w relacjach międzynarodowych, sytuacja uległa zmianie. Polacy, którzy zdecydowali się wyjechać z Kresów, mogli wreszcie odwiedzić swoich bliskich po drugiej stronie granicy. Było to oczywiście obarczone wieloma problemami – związanymi chociażby z koniecznością składania wniosku o przyjazd czy wielomiesięcznym oczekiwaniem na uzyskanie pozwolenia. Niemniej coś się w tej kwestii zaczęło dziać. Z początkiem lat siedemdziesiątych do środowisk polskich na Wschodzie zaczęli przyjeżdżać także duchowni. Odwiedzając rodziny, przywozili przy okazji medaliki, różańce, polską literaturę, zaczęli prowadzić ukrytą działalność duszpasterską - oczywiście przy wsparciu miejscowych księży Polaków.
Inaczej wyglądała sytuacja na emigracji, przykładowo tej związanej z generałem Andersem w Wielkiej Brytanii. To byli w dużej mierze ludzie z Kresów. Nie chcieli wracać na te ziemie, bo wiedzieli co ich tam spotka, ale podtrzymywali o nich pamięć, wydając chociażby pisma, w których opisywali rzeczywistość na Kresach. Podobnie było w kraju. Gdy w Polsce narodził się drugi obieg wydawniczy, powstające w jego ramach grupy również zainteresowały się tematem Polaków na Wschodzie. Jednym z takich środowisk były lubelskie „Spotkania”. Tworzący go ludzie jako pierwsi podjęli ten temat, zaczęli także publikować, czy to listy Jana Platera Gajewskiego do władz ZSRS, czy to anonimowe wiadomości od ludzi jeżdżących do rodzin na Kresach i przywożących od nich najnowsze wieści.
Na publikacjach się jednak nie skończyło. W latach osiemdziesiątych, na gruncie nielegalnej, podziemnej działalności, zaczęły powstawać także koła, które zajęły się wymierną pomocą Polakom na Wschodzie, wysyłając im chociażby paczki z polską prasą czy książkami. W ten sposób kształtowała się pierwsza więź łącząca Polaków w kraju, na Wschodzi i na emigracji.
N.P.: Jednym z dowodów na to, że Polska nie zapomniała o Polakach na Wschodzie, był też tzw. List Piętnastu z 1974 r., sygnowany przez znane postaci wówczas postaci jak Zbigniew Herbert czy Antoni Słonimski. Podobne apel do władz PRL stosował również kardynał Wyszyński. Czy starania te przyniosły określony skutek?
A.H.: Wydaje się, że nie miały one szans przebić się przez komunistyczną cenzurę. Niezwykle ważne było jednak to, że ktoś dostrzegł Polaków w Związku Sowieckim, ludzi, którzy nadal tam żyli, funkcjonowali, w sposób mniej lub bardziej zorganizowany i legalny. Z całą pewnością był to istotny sygnał, mówiący o tym, że Polacy jako naród nie zapomnieli o swoich rodakach na Wschodzie. O ile więc pozornie wydawałoby się, że te listy czy interwencje prymasa nie przyniosły określonych skutków, to jednak nie do końca tak było - z jednej strony wzmogły czujność organów bezpieczeństwa, z drugiej zaś wlały w serca Polaków na Kresach nadzieję.
Niesamowitym „zastrzykiem tlenu” dla Polaków na Wschodzie, jak i zresztą dla wszystkich, rozproszonych po całym świecie rodaków, był wybór Jana Pawła II na papieża. Początkowo nie zdawali oni sobie sprawy z doniosłości tego faktu. Z czasem jednak pojawiła się duma, poczucie wyjątkowości związane z tym, że ich rodak zajmuje tak ważne miejsce w świecie. Rodak, który zresztą zawsze upominał się o Polaków na Wschodzie.
N.P.: Polsko-żydowska badaczka dziejów polskich Kresów, Dora Kacnelson, przywołała świadectwo Kazimierza Lutowskiego, Sybiraka z Drohobycza, który stwierdził: „gdybyśmy wszyscy odjechali, świat powiedziałby z przekonaniem, że tutaj nigdy nie było Polski”. Czy Polakom, którzy zdecydowali się zostać na Kresach, udało się uratować ich polskość?
A.H.: Bez tych ludzi i ich heroicznej postawy, polskości na Kresach byłoby dużo mniej. Tutaj można wskazać wiele postaci. Przykładowo profesor Gębarowicz, strażnik polskiego dziedzictwa we Lwowie. Człowiek ten miał propozycję wyjazdu do Polski, objęcia katedr na kilku uczelniach, rozwoju kariery naukowej - mimo to zdecydował się pozostać w tym mieście, by strzec jego dziedzictwa. Kolejną taką postacią jest Wacław Olszewicz, bibliotekarz, który został we Lwowie, mimo że po raz pierwszy znalazł się w nim dopiero w czasie II Wojny Światowej, a więc w zasadzie nie znał Kresów. Zafascynowany zbiorami Ossolineum, postanowił pozostać i strzec tego dobytku. Także doktor Olszewicz z żoną nie opuścił Lwowa, mimo że wielu namawiało go do powrotu, tym bardziej, że po drugiej stronie granicy została ich córka. Bez takiego heroizmu, poświęcenia się, polskości na Kresach z całą pewnością byłoby dużo mniej.
Niezwykle ciekawe jest też to, że na przestrzeni lat ujawniają się ciągle nowe ośrodki, w których ludzie odkrywają swoje polskie korzenie, np. środowiska na terenie Doniecczyzny objętej dzisiaj wojną, czy na Syberii. Ogromna większość tych ludzi ma świadomość swojej polskiej tożsamości, ale nie mówi w języku polskim, nie miała gdzie się go nauczyć. Po upadku komunizmu powstały wprawdzie polskie szkoły sobotnie. Życie w warunkach pokoju często powoduje jednak asymilację, sprawia, że kolejne pokolenia odchodzą od języka swoich przodków. Takie procesy są naturalne. Naszym zadaniem, tzw. macierzy - jak określają nas Polacy ze Wschodu - jest stwarzanie szans i możliwości, które pozwolą młodym Polakom na Kresach trwać przy polskości i pielęgnować ich polską tożsamość.