Bracia Piłsudscy i początek syberyjskiej katorgi
Jałochin notował wszystko w grubym kajecie. Pisał ołówkiem, a jak co trzeba było poprawić, to wyciągał gumkę, brał w dwa palce, ślinił i potem tarł do skutku. Po czterech dniach senackiego procesu grupy Narodnoj Woli gumka z białej stała się szara, a w końcu zamiast ścierać ołówek, wszystko rozmazywała. Wtedy przestał błędy wymazywać, a złe słowo po prostu skreślał i obok pisał właściwe. Całość zatytułował „Carobójcy”, co zdało mu się nawet dobrym tytułem na powieść, a gdy o tej powieści zaczął myśleć, całkiem stracił poczucie tego, co się dokoła dzieje, i zamiast przypatrywać się rzeczywistości, słuchał tylko, co mu się w głowie roi. Nikt by nawet nie podejrzewał Jałochina o to, że na przykład żonę prezesa sądu, którą widział w powozie, zaraz sobie wyobraził, jak w samym gorsecie nogę kładzie na stół przed sędziami, potem na niego wskakuje i tańczy. A chcąc zrozumieć rangę wyobrażeń sztabskapitana, trzeba powiedzieć, że miała ta kobieta chyba z sześć pudów żywej wagi. Jego myśli jednak na chwilę tylko odleciały od tego, co się działo w trakcie procesu. Zaczął się przyglądać tym braciom Piłsudskim.
Obaj podobni do siebie, ale starszy, Bronisław, wydał się mu o wiele poważniejszy od młodszego; gdyby miał na oko ich oceniać, to by powiedział, że dzieli ich więcej niż tylko jeden rok. Bronisław zarzekał się w trakcie czynności procesowych, że w spisek został wciągnięty, ale o prawdziwych celach, czyli o planowanym zabójstwie cara, nie wiedział. A tłumaczył na ten sposób mianowicie, że „tradycja carobójstwa jako taka jest obca narodowi polskiemu”. Całkiem jakby nie pamiętał, ot, choćby zamachu na księcia Konstantego w Warszawie czy bomby rzuconej na powóz generała Berga podczas styczniowego buntu w stolicy, już nie mówiąc o zabójstwie w Petersburgu cara Aleksandra II z ręki Polaka Hryniewieckiego.
Aleksiej Piotrowicz Jałochin aż chciał się zerwać na nogi, słysząc te wynurzenia Bronisława Józefowicza Piłsudskiego, i zadać im kłam, ale gdy przypomniał sobie, jak go już raz z sali wyrzucono, zmilczał. Chociaż swoje wiedział. I to bardzo dobrze wiedział. To, czego ojciec zegarmistrz go uczył, czyli drobiazgowa dokładność w dochodzeniu do przyczyn wszechrzeczy, stała się dla niego motorem działań i przyczyną awansów. Stopień sztabskapitana mu nie wystarczał. Mierzył wyżej. By to osiągnąć, rozpoczął swoje badania, na które otrzymał zgodę i poparcie dowódcy żandarmskiego korpusu, Piotra Wasiljewicza Orżewskiego. Orżewski był człowiekiem policji od urodzenia, jego ojciec Wasyl sam bowiem był szefem tajnego departamentu, więc dobrze wiedział, że zbieranie informacji, od tych najmniej ważnych do tych najważniejszych, ma niebagatelną wagę. Mając za plecami Orżewskiego, sztabskapitan czuł się pewniej i mógł się oddawać całkowicie badawczej pasji. Z tego względu zgłębił historię polskich buntów, na pierwszym miejscu czytając doskonałą pracę Nikołaja Wasiljewicza Berga Zapiski o powstaniu polskim i uważnie studiując raporty słane do Oddziału III Tajnej Kancelarii przez Pawliszczewa.
Jego uwagę przyciągnął także ojciec Piłsudskich. Jałochin zapisał sobie w kajecie, że z już daleka wygląda na takiego, co może szkodzić władzy carskiej — ubrany w wysokie buty i ciemną polską czamarę, z brodą kładącą się na piersi i bardzo bladym, prawie białym licem, które wydawało się tym bielsze, iż miał wydatnie sklepione czoło. Jałochin obserwował jego zachowanie ze szczególną wnikliwością. Widział, jak na salę wprowadza adwokatów, jak zabiega, rozmawia, przekonuje urzędników na korytarzach. Obaj synowie byli w poważnych tarapatach, chociaż tylko jeden występował jako oskarżony. Senior rodu dwoił się i troił, by uwolnić synów, i ta determinacja, trzeba przyznać, zrobiła nawet na Jałochinie pewne wrażenie.
Najwięcej zapisał w notesie, gdy doszło do ogłaszania wyroków. Niektórzy szeptali, że zapadły zbyt szybko, po zaledwie czterech dniach. Ale czyż trzeba było szukać dalszych dowodów win, gdy te zostały ujawnione tak dokładnie?
Dziób łodzi uniósł się nagle i opadł na falę. Bryzgi ochlapały twarze, mundury i czapki. Gdy woda zalała otwarty kajet z notatkami, sztabskapitan Aleksiej Piotrowicz Jałochin zaklął mocnym słowem. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Oficer pokroju Jałochina nie klnie. A przynajmniej nie w obecności szeregowych, strażników czy tym bardziej więźniów. Od tej reguły są jedynie dwa wyjątki. Pierwszy, gdy trzeba porządnie zrugać podwładnego, który dopuścił się wykroczenia. Wtedy jednak słowa niecenzuralne są częścią uświęconego tradycją musztrowania niskich stopniem.
O, w takim przypadku oficer powinien użyć długiej i wręcz piętrowej wiązanki rosyjskich przekleństw. A do tego przecież może też dać po gębie. Drugi wyjątek, to gdy kto oficerowi naleje odpowiednią porcję wódki. Któż by, po wypiciu haustem kubka, nie wytarł gęby rękawem, chleba nie powąchał i nie zaklął: job twoju mat’? Ale poza tymi wypadkami oficer rosyjski, także ten z korpusów policyjnych i żandarmeryjnych, a nawet z pionów śledczych, Wydziałów III i IV, musi trzymać, że tak powiem, fason. Weźmy, że cudzoziemiec idzie sobie ulicą Petersburga i mija oficera. Cóż by on pomyślał, jakby usłyszał jedno, drugie zbyt mocne słowo? Czy on by jedynie o tym oficerze złe zdanie miał? Nie, szanowni państwo, on by same najgorsze rzeczy pomyślał o rosyjskich urzędach, o rosyjskiej armii, o całym nawet państwie. Jedynie o carze by źle nie pomyślał, bo ten, wiadomo, poza podejrzeniem o skazę niskiej kultury znajduje się. Ale co więcej, gdyby ów cudzoziemiec zagadnął naszego oficera o drogę, powiedzmy, na Newskim Prospekcie, cóż powinien usłyszeć? Otóż najsłodszy dźwięk francuskiej mowy. A nigdy plebejskie słówka.
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Łysiaka „Sybir. Zesłanie Józefa P.”:
I taki właśnie wywód miał wypisany na twarzy każdy z pasażerów łodzi, która tego kwietniowego dnia zmierzała w stronę twierdzy na szlisselburskiej wyspie. Bo każdy sobie pomyślał, że w takiej chwili oficerowi kląć nie wolno. Ale, rzecz jasna, tylko sobie pomyślał, bo kto by się tam odzywał.
Za to sam Jałochin powiedział:
— Na co się gapicie? Tam się gapcie, dokąd płyniemy.
Żołnierze strażniczego korpusu posłusznie głowy odwrócili w stronę ceglanych murów więzienia. Zimno było jeszcze pierońsko. Wiatr zacinał niemiłymi drobinkami śniegu. Na wodzie unosiły się kawałki kry schodzącej z jeziora Ładoga. Daleko na brzegu ciemniała linia drzew, przecinana białymi kreseczkami brzozowych pni. Jałochin z przerażaniem zaczął przyglądać się zapiskom rozmazanym przez wodę. Część osuszył rękawem, ale część się niestety rozpłynęła. Trzeba to będzie jeszcze poprawić. Najważniejsze są nazwiska skazanych na śmierć. Piętnastu, a pośród nich Szewyriow, Łukaszewicz, Uljanow, Paszkowski i nawet ten, który tak chętnie sypał, a w Wilnie jak pies prowadził śladem — Michał Kanczer. No i Bronisław Piłsudski.
Jałochin spojrzał na Orieszek — owianą ponurą sławą Twierdzę Szlisselburską. Była coraz bliżej, wyłaniała się jak wielki potwór drzemiący na granicy jeziora i wypływającej z niego Newy. Założył gumkę na kajet i schował go za pazuchę. Ot, głupi, sam do siebie może mieć pretensje, że woda chlupnęła, nie mógł zaczekać?
Gdy tylko przymknął oczy, jak na zawołanie zobaczył twarz ojca Piłsudskich w chwili ogłaszania wyroku na synów. Twardy człowiek z niego był, powstaniec, buntownik, ale to chyba go złamało. Jałochin widział dobrze, bo był blisko. Piłsudski podczas czytania wyroku stał wyprostowany jak struna, a gdy usłyszał „kara śmierci przez powieszenie”, stał się, można powiedzieć, całkiem przezroczysty. Potem osunął się na ziemię. Na kolana. Nie modlił się jednak. A może i tak, kto go tam wie, w końcu to Polak. Wargi mu drżały. Łzy pojawiły się w oczach i naraz wyschły. Powstrzymał je żelaznym wysiłkiem woli. Jałochin to widział. Właściwie na nic innego nie patrzył, tylko na niego. Myślał sobie wtedy — warto ich było na takich chować? Warto takiej chwili doczekać? Ale wyrok na starszego syna nie był jedynym ciosem. Przyszedł i drugi. Ten wydany został na drodze administracyjnej, dekretem ministerialnym. Józef Klemens Piłsudski skazany został na pięć lat zesłania. Jałochin przepisał sobie do kajetu uzasadnienie: „Niemniej jednak charakter współdziałania, okazany przez Józefa Piłsudskiego obwinionym: Kanczerowi i Goworuchinowi dla zorganizowania im w Wilnie spotkania z obwinionym Gnatowskim, wysłanie przez niego depeszy, mówiącej w słowach umówionych o wyjeździe z Wilna Goworuchina, który uciekł za granicę, a następnie znalezienie u niego rękopisów treści rewolucyjnej — daje świadectwo przestępczego nastawienia, nie pozostawiając wątpliwości, że Józef Piłsudski działał świadomie w interesach rewolucyjnego spisku”.
Ale rzecz ciekawa, zanotował sobie także Jałochin, że ojciec obu braci, zamiast całkiem się załamać, zaraz się w sobie zebrał. Sprzedał dużą część majątku, dotarł do kogo trzeba i wyrok starszego syna udało mu się obniżyć. Z kary śmierci na piętnastoletnią zsyłkę na Sachalin.
— Sachalin, Sachalin… — mruknął do siebie sztabskapitan Aleksiej Piotrowicz, patrząc na zbliżające się mury Orieszka. Najgorsze więzienie w Rosji. Eskortowani więźniowie siedzieli przed nim na deskach idących w poprzek łodzi, z rękami i nogami skutymi w kajdany. — Sachalin, dobre miejsce do wywietrzenia rewolucyjnego łba, ale i Szlisselburg niczego sobie — dodał.
A gdy dobili do przystani, na deski pomostu wyskoczył lekko, młodzieńczym, zręcznym ruchem.
Pięciu skazańców powieszono kilka dni później i sztabskapitan był przy tym obecny. Skreślał w swoim kajecie kolejne nazwiska. Najpierw trzy. Bo chociaż skazańców było pięciu, to haków na szubienicy — trzy. Jeden ze strażników zaśmiał się i powiedział, że to dlatego, by przed śmiercią mogli pomodlić się do Trójcy Świętej. Jeden do Boga Ojca, drugi do Syna, a trzeci do Ducha Świętego. Sztabskapitan Jałochin starał się patrzeć na egzekucję bez emocji. Zdjął gumkę z kajetu, okręcił ją na nadgarstku i czekał z ołówkiem w ręku. Najpierw na szafot wprowadzono Osipanowa, Gienierałowa i Andriejuszkina. Jeden krzyknął: „Niech żyje Narodnaja Wola!”, drugi zdążył tylko: „Niech żyje…”, a trzeciemu udało się nawet całe: „Niech żyje Komitet Wykonawczy!”. Jałochin zanotował te słowa, ale po chwili skreślił, dopisując na marginesie: „po co nam te szczegóły”.
Umaczał ołówek w ustach i podczas gdy tamci jeszcze drgali w konwulsjach, skreślał powoli, stawiając uważnie poziome kreski. Pachomij Andriejuszkin, lat 22. Wasilij Gienierałow, lat 20. Wasilij Osipanow, lat 26.
— I bolsze let nie budiet — szepnął do siebie.
Dwaj pozostali skazańcy czekali, patrząc na śmierć kolegów. Potem wprowadzono ich na szafot. Ołówek sztabskapitana skreślił jeszcze dwa nazwiska: Piotr Szewyriow, lat 24, Aleksandr Uljanow, lat 21.
Gdy i oni zawiśli, kopiąc powietrze nogami, Aleksiej Piotrowicz Jałochin na powrót okręcił swój kajet gumką i, chuchając w dłonie, pobiegł w stronę cel i Sekretnego Domku. Chciał jeszcze przejrzeć notatki i poczytać o tych, którzy mieli tu zostać na dłużej. Postawił garnek na rozgrzanej blasze i zaczął sobie podśpiewywać, czekając na kipiatok.
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Łysiaka „Sybir. Zesłanie Józefa P.”:
Po prawdzie w sprawę przekazania pieniędzy w odpowiednie ręce zamieszany był lejtnant Andriej Stiepanowicz Zaczenko. Trudno jednak mówić, że on sam je przyjął i wszystko załatwił. Trzeba przecież iść do jednego człowieka z wiadomego departamentu i z nim odbyć odpowiednią rozmowę, potem osoba z tego departamentu idzie do kogoś z ministerstwa, stamtąd trafia wszystko do Wydziału i wreszcie do pewnej osoby z Sądu. Na każdym etapie to sporo kosztuje. Józef Wincenty Piłsudski wydał dużo pieniędzy, modlił się codziennie o powodzenie i w końcu się udało. Uratował życie Bronisława.
Chciał jeszcze mieć widzenie z synami, ale Zaczenko ostro się przeciwstawił. Jeśli załatwia się sprawę grubej wagi, a taką było dołączenie Bronisława do tych, którym karę śmierci zamieniono na zsyłkę, to nie można się narażać, dodając do tego sprawę wagi mniejszej, którą byłoby dopuszczenie do widzenia ojca ze skazanymi synami. Im bardziej mu zależało na ułaskawieniu, tym bardziej nie można go było wpuścić do budynków więziennych. Zbyt wiele osób mogłoby go zobaczyć, a potem o tym donieść.
Ale też Andriej Stiepanowicz Zaczenko miał serce miękkie. Szczególnie gdy prosiła płeć piękna. W tym wypadku jego twardą postawę, przynajmniej częściowo, zmiękczyła Polka, żona wysoko postawionego rosyjskiego oficera. Gdybyście widzieli, jak ona potrafi zerkać do góry (bo była niskiego wzrostu, filigranowa), jak wspiąć się na paluszki, jak zatrzepotać czarnymi rzęsami, jak słodkie usteczka rozchylić, to od razu byście rozgrzeszyli lejtnanta Zaczenkę i z tego, i z jeszcze nawet podlejszego czynu.
W każdym razie podjął się on pewnej misji dodatkowej. Chociaż ojciec sam widzieć się ze skazańcami nie miał prawa, to on, jako oficer śledczy, mógł im coś przekazać. I wyobraźcie sobie, że to uczynił. Dwa razy oczywiście wszystko sprawdził, przeszukał, węsząc pułapkę, ale wyraził zgodę, gdy przekonał się, że niczego groźnego w tym nie ma, ot, list i pamiątka rodzinna. Szczególnie że Polka, która go do tego przywiodła, miała naprawdę mocne argumenty, którym nie umiał się przeciwstawić. Koniec końców poszedł najpierw do hotelu Napoleon Bocquin na ulicy Małej Morskiej, gdzie wypił dwa kieliszki wódki w hotelowej kawiarni, a potem wsiadł do powozu i kazał się wieźć do petersburskiego więzienia śledczego. Wpuszczono go oczywiście bez żadnych kłopotów. Strażnik poszedł wraz z nim, pogwizdując pod nosem. Wyjął pęk kluczy, przez wizjer zajrzał do środka, a potem włożył klucz do zamka i otworzył drzwi.
Z małej pryczy stojącej pod zakratowanym okienkiem zerwał się młody człowiek. Strażnik wszedł do środka i dotknął ręką pieca.
— Zimny — stwierdził. — Jak dłużej będzie trwało, to zapalić mogę.
— Nie ma potrzeby — odpowiedział Zaczenko — zapalcie tylko świecę. Dajcie mi tu krzesło i zamknijcie drzwi.
Po chwili siedział, patrząc na Polaka.
— Pewnie zastanawiasz się, po co przyszedłem?
Młodzieniec nie odpowiedział.
— Ty jesteś Josip Josipowicz Piłsudskij? — pytał lejtnant.
— Ja. Przecież wiecie, to po co pytacie.
— Żebyś gębę otworzył. Bo nie wiem, czy po rosyjsku umiesz.
— Umiem.
— Siadaj.
Polak usiadł na pryczy. Zaczenko przyjrzał mu się uważniej. Włosy łobuzersko nastroszone, brudne i tłuste. Oczy podkrążone z barku snu. I wargi zacięte jakby w złości.
— Na co ci to było? Ile ty masz lat? Dziewiętnaście? — pytał oficer.
Chłopak kiwnął głową.
— Studiowałeś?
— Tak. W Charkowie. Rok. Ale teraz do Dorpatu chciałem się przenieść.
— To sobie teraz postudiujesz. Faunę i florę Syberii.
Chłopak milczał.
— Nie jest ci żal?
— A czego ma mi być żal? Ja niczemu nie zawiniłem — wypalił nagle. — Żal to może być temu, co jak kundel się zachował. Bo on żałuje, że się skundlił. A ja nic złego nie zrobiłem.
Zaczenko zaśmiał się.
— Żebyś ty sam siebie usłyszał.
I pochylił się do niego, mówiąc:
— Nic z tej waszej Polski nie będzie, jeśli się wy nie zmienicie.
Nie usłyszał odpowiedzi. Więc sięgnął do kieszeni i wyjął z niej list.
— Masz. Czytaj. Od twojego ojca.
Józef chwycił kartkę. Czytał po cichu. Zaczęły mu drżeć dłonie, a w oczach zakręciła się łza, więc przerwał, aby się opanować, podniósł głowę i popatrzył w okienko. Dopiero po chwili wrócił do czytania. Na koniec przełknął głośno ślinę. Kartkę złożył na czworo.
— Nie może tu zostać — powiedział Zaczenko.
Wyjął list z rąk chłopaka i spalił w ogniu świecy. Potem wyciągnął z kieszeni drugą kartkę. I ołówek. Podał je skazańcowi.
— Masz, pisz. Ojciec zapłacił, żebyś mógł napisać.
Józef wziął kartkę, położył na sienniku i chwycił ołówek. Przez chwilę trzymał go nad papierem. Zbierał myśli. Zbliżał ołówek do kartki i cofał. Potem wstał i oddał ją oficerowi.
Zaczenko się zdziwił.
— Nie chcesz nic do ojca napisać? Długo go nie zobaczysz. Wszystko opłacone. Nie bój się, przekażę.
Chłopak pokręcił przecząco głową.
— Nie. Dziękuję. Ojciec i tak wszystko wie. I ja wiem. Nie ma po co pisać.
— Jak chcesz — westchnął lejtnant i zaczął zbierać się do wyjścia. — A, jeszcze jedno — nagle przypomniał sobie o czymś i zaczął szukać w kieszeniach. — Byłbym zapomniał… Jeszcze to. Od ojca, na drogę.
Podał mu coś w wyciągniętej dłoni. Zastukał pięścią w drzwi. Strażnik otworzył i Rosjanin wyszedł. Józef został sam w celi. Usiadł na pryczy. Nie wiedział, że Zaczenko przygląda mu się jeszcze przez wizjer w drzwiach.
Otworzył dłoń. Leżał na niej łańcuszek i medalik z Matką Bożą Ostrobramską. Ten, który został po matce.