Długa droga Seftona Delmera
Ten tekst jest fragmentem książki Petera Pomerantseva „Propagandysta, który przechytrzył Hitlera. Jak wygrać wojnę informacyjną”.
„Wystrzały i krzyki” – głosił nagłówek pierwszego artykułu Delmera, który znalazł się na okładce „Expressu” 2 maja 1929 roku: „Dzień pełen wrażeń. Trzeszczące staccato rewolwerowych wystrzałów miesza się z okrzykami nienawiści i piskiem kobiet. Jedna po drugiej, dzielnice wielkiego miasta zapalają się od ludowych rozruchów”.
W 1917 roku Sefton Delmer pozostawił za sobą Niemcy podporządkowane sztywnym regułom i hierarchiom społecznym. Powrócił do miasta pogrążonego w politycznym tumulcie, z dawnym porządkiem społecznym w stanie rozpadu. Monarchia się skończyła, a niemiecki eksperyment demokratyczny rozsadzała w szwach skrajna polaryzacja polityczna grup wierzących, że krajowi przydadzą się rządy bardziej autorytarne. Okres Republiki Weimarskiej punktowały kolejne próby puczu oraz uliczne walki na śmierć i życie pomiędzy komunistami a prawicowymi nacjonalistami. Berlin „miał wszystko, o czym marzy redaktor popularnego dziennika: seks, morderstwa, intrygi polityczne, pieniądze, tajemnice i rozlew krwi. Zwłaszcza rozlew krwi”. Rozlała się też krew reportera asystującego Delmerowi, czterdziestosześcioletniego Nowozelandczyka, którego zastrzelił zestresowany nastoletni kadet policji podczas majowych zamieszek.
Codziennie rano Delmer, dwudziestoczteroletni główny korespondent „Daily Expressu” z Berlina, zbiegał z jednoosobowego biura do kiosku, by kupić najświeższe wydania niemieckich gazet, jeszcze wilgotnych i pachnących naftowym tuszem.
Kioski uginały się pod obfitym ładunkiem nowych tabloidów, opisujących orgie w seksklubach dla nastolatków, kończące się zabójstwami i samobójstwami, a także historie szwindli i skandali korupcyjnych (w których, notował Delmer, główną rolę najczęściej zdawali się grać imigranci polsko-żydowscy). Sprzedaż szmatławców zwiększyła się pięciokrotnie. Nakład prawicowego, nacjonalistycznego „Nachtausgabe” wzrósł z 38 tysięcy egzemplarzy w 1925 roku do 202 tysięcy w 1930 roku. Nakład skrajnie lewicowego „Welt am Abend” skoczył z 12 tysięcy do 220 tysięcy egzemplarzy. Pomiędzy tabloidami dopatrzeć się można było publikacji partii politycznych: gazet komunistycznych ze zdjęciami umięśnionych blond robotników i nawoływaniami do rewolucji; „intelektualnego”, nazistowskiego „Völkischer Beobachter” (Obserwator Ludowy), bez końca przynudzającego o tym, że Niemcy zostały po wojnie upokorzone; dziko antysemickiego „Der Stürmer”, pełnego karykatur wielkonosych Żydów, śliniących się na widok Aryjek. Duża część prasy – lewicowych i prawicowych tabloidów, gazet partyjnych – miała pewną wspólną cechę: nienawiść do partii liberalno-demokratyczno-centrowych. Nagłówki męczące historiami o ich korupcji i niekompetencji miały pokazać, że demokracja nie działa. Skupione na wyższych celach gazety liberalne rzadko potrafiły rywalizować z tymi nowymi mediami, mieszającymi obscenę z furią. Brukowce podawały ludziom coś więcej niż wiadomości. Pokazywały, kogo kochać, a kogo winić – a w społeczeństwie przemian, gdzie nagle wraz z feudalnym porządkiem zniknęły dawne role społeczne, wielu ludzi rozpaczliwie poszukiwało poczucia tego, kim są, równocześnie eksperymentując z nowymi rolami.
„Z perspektywy czasu – napisał Delmer w latach 60. – szalony wir Berlina roku 1928 i 1929 postrzegam jako swoistą pompejańską hulankę w przeddzień erupcji Wezuwiusza. Zastałem moich berlińczyków unoszących się na gwałtownej fali ultramodernizmu i gorączki dorobkiewiczostwa”. Berlin, pisał Delmer, pękał w szwach od „podniecającego, awangardowego intelektualizmu, malarzy, muzyków, twórców teatru, odkrywających nowe estetyczne światy”. Max Reinhardt i Arthur Kahane wystawiali spektakle, dla których sceną było całe miasto. Pokazywano je na dworcach i w katedrach, co powodowało, że granice pomiędzy życiem a teatrem, rzeczywistością a fikcją, zacierały się coraz bardziej. Był to, pisze Delmer, „dom fantazji i nieprawdopodobieństwa”, w którym łamano dawne tabu. W kioskach sprzedawano magazyny pornograficzne, hetero- i homoseksualne. W położonym niedaleko Tiergarten Instytucie Seksuologicznym Magnus Hirschfeld namawiał do przyznania tych samych praw osobom homoseksualnym, co heteroseksualnym. Badał też obyczaje seksualne Niemców, publikując między innymi ilustrowane studia na temat sadomasochizmu.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Petera Pomerantseva „Propagandysta, który przechytrzył Hitlera. Jak wygrać wojnę informacyjną” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ubrany we frak z jedwabnymi wyłogami, z białą muchą na szyi i laseczką ze srebrną gałką w dłoni, Delmer „z «Expressu»” bywał na przyjęciach bogaczy, gdzie po powierzchni basenu pływały naczynia z kawiorem, a goście z łyżeczką wskakiwali do wody, żeby go nabrać. Choć Delmer był w pełni dwujęzyczny i potrafił nawet naśladować regionalne akcenty, pilnował, żeby jego niemczyzna nie brzmiała zbyt perfekcyjnie. W przeciwieństwie do wojennego okresu jego dzieciństwa angielskość była teraz w cenie: „Dawałem angielskiemu akcentowi dość mocno przebić się przez niemczyznę – liczyłem, że dzięki temu sprawię bardziej romantyczne wrażenie”.
Po przyjęciach goście udawali się do kabaretów, „w których klawisze pianina muskał niewidomy, a arie operowe śpiewała falsetem mężczyzno-kobieta”. Niektóre kabarety zasłynęły z takich przebieranek, pokazujących, w jak dużym stopniu „naturalne” zachowanie kobiet opiera się na sztuczności – każdy może „zachowywać się kobieco”. Kabarety były miejscem, w którym obnażano role społeczne, a człowiek mógł nurzać się w wolności autokreacji. Berlińscy intelektualiści uważali kabaret za zjawisko symptomatyczne dla charakteru miasta. Berlin był „miastem wiecznie nowym”, pisał filozof i krytyk literacki Ernst Bloch, a „atrakcyjność rewii pochodzi właśnie z tej dośrodkowej siły i gwałtowności luźno ze sobą powiązanych scen, z ich zdolności do zmiany i przemiany jednej w drugą”. Krytyk teatralny i filmowy Siegfried Kracauer chwalił kabaretową umiejętność „precyzyjnego i otwartego [oddania] nieporządku społecznego […] na ulicach Berlina człowiek nierzadko uświadamia sobie, że pewnego dnia wszystko nagle może się rozpaść”.
Delmer całe swoje dzieciństwo i okres nastoletni spędził w bolesnych warunkach wiecznego cudzoziemstwa, gdzie każda zmiana tożsamościowego stroju wiązała się z upokorzeniami i dowiadywaniem się, że jest kim innym, niż mu się zdawało. Teraz jednak znalazł się w sytuacji, w której nikt nie wiedział, kim jest. Mógł więc bawić się wkładaniem różnych masek.
Latem 1930 roku w hotelowych jadalniach nadmorskich kurortów na angielskiej prowincji zaczął pojawiać się niezgrabny, olbrzymi Niemiec. Miał ze sobą słownik, mówił za głośno, z natrętnym niemieckim akcentem pełnym ostrych „z”, trzaskał obcasami i salutował zaskoczonym małomiasteczkowym letnikom. You hate very ze Germans? – zapytał któregoś razu pewną młodą dziewczynę.
Był to Sefton Delmer w przebraniu, sprawdzający dla pracodawcy, czy Anglicy wybaczyli Niemcom pierwszą wojnę światową. W cyklu artykułów opisuje, jak zaglądał do hotelików na południowym wybrzeżu Wielkiej Brytanii, stale starając się sprowokować letników. W pewnym sensie była to wersja dzisiejszych komedii z Boratem, w których kabaret miesza się z eksperymentem socjologicznym. Po zakończeniu trasy Delmer stwierdził, że Anglicy traktowali jego absurdalne, nieokrzesane niemieckie alter ego raczej uprzejmie, a nawet ciepło, zapominając o dawnych urazach.
Zażegnanie przeszłości było znacznie trudniejsze w Niemczech. Niemcy, pisał Delmer w artykule do „Expressu” o popularności londyńskich mód w Berlinie, chcieli „nosić się po angielsku”, ubierać się i zachowywać jak zwycięzcy tej wojny. Na rewersie naśladowczego pragnienia wybite były jednak zazdrość i żal. Berlińskie kabarety od czegoś złowieszczego dzieliła zawsze tylko jedna zmiana kostiumu.
Na balu kostiumowym dla berlińskiego towarzystwa pośród bawiących się „arabskich niewolnic”, „argentyńskich tancerzy tanga” i „Kozaków” nagle zapadła cisza, gdy do sali wszedł nowy gość. Był to Delmer z dziecięcą, wilhelmińską pikielhaubą na głowie, zabawkowym mieczykiem na sznurku u pasa i korkową strzelbą na ramieniu. Mundur z okresu cesarstwa, a zwłaszcza hełm ze szpikulcem były w Republice Weimarskiej zakazane, by podkreślić, że kraj ten porzucił imperialną, militarystyczną przeszłość. Gdy poprzebierani goście zdali sobie sprawę z tego, co widzą, ich milczenie przeszło we wściekłość: „Gwóźdź do trumny wbiła chyba pukawka” – stwierdził potem Delmer. Rekwizyt przypominał o impotencji pragnień zdemilitaryzowanych Niemiec.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Petera Pomerantseva „Propagandysta, który przechytrzył Hitlera. Jak wygrać wojnę informacyjną” bezpośrednio pod tym linkiem!
Mojemu gospodarzowi ledwie udało się uratować mnie od przedwczesnej likwidacji przez jeden z najdziwniejszych motłochów, naprzeciw których kiedykolwiek się znalazłem. Przyszedł członek komitetu balowego i oznajmił mi, że odebrano to jako obelgę dla armii niemieckiej. Poprosił więc albo o zdjęcie hełmu i pukawki, albo o opuszczenie domu. Elegancko wręczyłem mu broń. „Na poczet następnej wojny”. Przesadziłem jednak i ostatecznie kazano mi wyjść.
Berlińska maskarada ukrywała dawne pragnienie dominacji, wciąż czające się pod powierzchnią utkaną z pozorów i gotowe dać się ponieść spektaklowi bardziej niebezpiecznemu i obłąkanemu.
Pierwsze przemówienie Hitlera, które słyszał Delmer, zrobiło na nim marne wrażenie. Całkowitym przypadkiem w lutym 1929 roku natknął się na afisz reklamujący występ Hitlera w Pałacu Sportu. Wzdłuż krawędzi plakatu biegły czerwono-czarne opaski – kolory zakazanej flagi Cesarstwa Niemieckiego, przemyconej do przestrzeni publicznej przez nazistów w ich niepozornie wówczas wyglądającym sztandarze ze swastyką. Hitlerowcy mieli tylko dwanaście miejsc w Reichstagu, ale ich przywódca zyskał już sławę wskutek nieudanego puczu skrajnej prawicy w Monachium. Był to jego pierwszy występ od czasu, gdy zwolniono go z więzienia i pozwolono mu powrócić do stolicy.
Pałac Sportu był największym zadaszonym miejscem zgromadzeń w Berlinie. Mógł pomieścić 14 tysięcy widzów. Delmer najczęściej chadzał tam oglądać wyścigi kolarskie. Tego dnia, gdy wolnym krokiem mijał szturmowców w brunatnych koszulach i bryczesach, hala była półpusta. Hitler już stał na scenie, poczerwieniały, wrzeszczący – ale Delmer ledwie wychwytywał, co on mówi. Mikrofony były źle ustawione. Słowa docierały powoli. Hitler grzmiał o owocach: „Nam, Niemcom, nie przystoi jeść pomarańczy. Nie godzi się spożywać żadnych owoców, żadnej żywności, której nie wyhodowaliśmy sami”. „Oszołom” – pomyślał sobie Delmer i wyszedł.
Hitler, zapisał we wspomnieniach Delmer, wydawał się kolejnym „cudotwórcą”. W Berlinie roiło się od takich sprzedawców-wybawców, obiecujących odzyskanie niemieckiej dumy, a jednocześnie nakłaniających ludzi do uczestnictwa w piramidzie finansowej albo wciskających im magiczne suplementy diety, które wzmocnią mięśnie i pokrzepią naród. Hitler sprzedawał następne „cudowne panaceum” – czystość rasową jako lek na całe zło.
W tym samym roku w Stanach Zjednoczonych nastąpił krach na giełdzie. Niemiecka gospodarka pogrążyła się w stanie rozpaczliwego nieładu. Już we wrześniu 1930 roku Delmer pluł sobie w brodę, że przegapił znaczenie Hitlera. W kolejnych wyborach naziści, popierani przez prasę nacjonalistyczną, zdobyli aż 107 miejsc, stając się drugą z kolei partią w parlamencie.
Kolejnemu występowi Hitlera Delmer przyglądał się z uwagą. W wypełnionej po brzegi sali usiadł jak najbliżej mówcy. Zauważył wytrzeszczone do granic możliwości niebieskie oczy, wykrochmalony kołnierzyk wiotczejący od potu, który wsiąkał w tkaninę taniego granatowego garnituru i odbarwiał mokry kołnierzyk na fioletowo. Zauważył, że Hitler wprawia sztywnych zazwyczaj mieszczan zgromadzonych na widowni w „wojowniczą euforię”. Pod koniec przemowy tłum wstał, aby zaśpiewać Deutschland, Deutschland über alles. Delmer nie miał ochoty śpiewać ani podnieść ręki w hitlerowskim pozdrowieniu. „Niski grubasek stojący koło mnie chciał mnie znokautować. – Czekaj pan, aż się skończy – groził. – My już panu pokażemy, dostaniesz pan nauczkę”.
Właśnie w tym momencie Delmer stwierdził, że przeniknie do wewnętrznego kręgu hitlerowców – a przynajmniej tak pisze w swojej autobiografii: „Postanowiłem dobrze poznać tego cudotwórcę, przestudiować tajemnice jego uroku i dowiedzieć się, jaki zrobi z niego użytek”.