Doniecka Republika Ludowa walczy z „faszyzmem”
Doniecka Republika Ludowa – zobacz też: Tomasz Grzywaczewski – „Granice marzeń. O państwach nieuznawanych” – recenzja i ocena
W kwietniu 2014 roku, gdy zaczyna się wojna, Jekatierina Michajłowa, lat 35, prowadzi biuro prasowe proklamowanej dopiero co Donieckiej Republiki Ludowej. Jak mi powiedziała, była kiedyś dziennikarką. Jej gabinet znajduje się w byłej siedzibie władz obwodu donieckiego, przejętym przez zbieraninę rozmaitych protestujących i działaczy, a otoczonym w majdańskim stylu barykadami ze starych opon. Widnieją tam plakaty z flagą Unii Europejskiej przekreśloną na czerwono i reprodukcje sowieckich plakatów z czasów drugiej wojny światowej, wzywających ludzi do zważania na słowa ze względu na szpiegów. Na jednym z plakatów rozeźlony Putin daje klapsa niegrzecznemu chłopczykowi Obamie, którego przerzucił sobie przez kolano. Na murku udekorowanym hełmami górniczymi przylepiono wielkie hasło napisane z błędem po angielsku: „NO FASHISM”. Ktoś zrobił ksero zdjęcia powitania oddziałów Armii Czerwonej w Doniecku w 1943 roku, przylepił je do ściany i na kartce A4 napisał: „Wyzwolenie Doniecka”. Skąd bierze się aż tyle tej sowieckiej ikonografii?
Podczas naszej rozmowy Michajłowa powtarza słowa ze słynnego przemówienia Putina w Dumie w kwietniu 2005 roku, mówiąc, że rozpad ZSRS był katastrofą polityczną.
– Nie tylko sam Putin tak uważa – mówi. – Wielu ludzi sądzi, że jednym ze skutków tego jest sztuczna granica między Ukrainą a Rosją.
Z obydwiema tezami można dyskutować. Wiele granic zostało wytyczonych sztucznie i właśnie dlatego postsowieckie republiki uznały, że lepiej ich nie ruszać. Gdyby choć jedną zacząć kontestować prawnie i militarnie, i to nie z tych mniej ważnych jak na Kaukazie, to można by zakwestionować wszystkie. A skoro to już się stało – na Krymie formalnie, a na wschodzie Ukrainy perspektywicznie, zależnie od tego, jaki będzie rezultat wojny i czy Rosja ostatecznie zdecyduje się na aneksję również tych terenów – groźba taka wisi nad całym obszarem postsowieckim, Rosji rzecz jasna nie wykluczając. Warto zauważyć, że w przemówieniu z kwietnia 2005 roku Putin podkreślił jako jeden z najbardziej katastrofalnych skutków rozpadu ZSRS fakt, że „dla narodu rosyjskiego był to prawdziwy dramat. Dziesiątki milionów naszych współobywateli i rodaków znalazło się poza terytorium Rosji”. I właśnie to Putin zaczął teraz korygować.
To jednak nie Rosjanie mieszkający poza granicami ojczyzny są przedmiotem naszej rozmowy, Michajłowa zapala się do innego tematu. Ukraińcy powinni być wdzięczni Stalinowi – oznajmia – ponieważ to on zlepił Ukraińską Republikę Sowiecką z rozmaitych elementów terytorialnych i to właśnie jest ich dzisiejsze państwo. Historycznie obszar zwany Donbasem należał do Rosji, lecz po rewolucji październikowej i wojnie domowej Lenin przekazał go sowieckiej Ukrainie, kiedy region ten – a ściślej biorąc tutejsi komuniści – proklamował się Doniecko-Krzyworoską Republiką Sowiecką. Był to twór krótkotrwały i został wymazany z mapy, gdy tylko Armia Czerwona pokonała jego wrogów, w tym również efemeryczne, wspierane przez Niemców państwo ukraińskie, przeciwko któremu występowała Republika Doniecko-Krzyworoska. I jaka w tym żałosna ironia – ciągnie Michajłowa – że Ukraińcy niszczą pomniki Lenina, a powinni być mu wdzięczni.
Choć w 2015 roku DRL ogłosiła się prawowitym następcą republiki z 1918 roku, niewiele osób tak naprawdę wiedziało cokolwiek o tym tworze, w czasach sowieckich stanowił on bowiem temat tabu, co było oczywiście spowodowane jego sprzeciwem wobec wcielenia do Ukrainy. Dzisiejsza czarno-niebiesko-czerwona flaga DRL nawiązuje właśnie do flagi republiki z 1918 roku, niedługo później zastąpionej przez czerwony sztandar. Więcej natomiast mówią nam poglądy Michajłowej na temat Stalina, które – choć mogą szokować nas na Zachodzie – w Rosji i wśród wielu Rosjan są rozpowszechnione.
– Jestem skonsternowany – powiedziałem jej – że oczekuje pani wdzięczności Ukraińców dla Stalina, skoro to on był odpowiedzialny za głód w latach 1932–1933, wskutek którego – jak się szacuje – zmarło 3,3 miliona osób. (Taką liczbę podaje Timothy Snyder, historyk z Yale, specjalista od tego regionu i okresu, lecz wielu szacuje ją znacznie wyżej).
– Tę legendę o Hołodomorze – odpowiada, posługując się nazwą, jaką nadali temu okresowi Ukraińcy, a oznaczającą śmierć głodową – wymyślili w Kanadzie faszystowscy ukraińscy emigranci.
Owszem, trochę ludzi zmarło, ale twierdzenie, że Stalin użył głodu jako oręża przeciwko Ukraińcom, to „bajka”. Rosjanie też umierali. Dziś toczy się uzasadniona debata na ten temat, w jakim zakresie Stalin wykorzystał głód do pozbycia się ukraińskich chłopów i złamania ich oporu tylko dlatego, że byli Ukraińcami. Ale ton naszej rozmowy sugeruje jeszcze coś innego. Mianowicie że Stalin był wielkim człowiekiem, a śmierć milionów to nieistotny szczegół, który nie powinien zaciemniać szerszego obrazu. Gdy więc rozmowa schodzi na gułag, do którego zesłano miliony Ukraińców, nie wspominając już o Rosjanach i innych obywatelach ZSRS, Michajłowa stwierdza:
– Ta historia to jak baśń o Królewnie Śnieżce albo... – w tym momencie moja tłumaczka Ludmiła przerywa na chwilę i sprawdza coś w tłumaczu w swoim iPhonie.
– Calineczka? Wiesz, co to?
Tak jest, mówi Michajłowa, była organizacja, były więzienia, ale to tyle, nic takiego wielkiego. Stalin zajął ten kraj, kraj, w którym ludzie używali „drewnianych pługów, a zostawił mu broń jądrową, a nie był wcale gorszy czy bardziej okrutny niż Roosevelt albo Churchill w tamtym czasie”. Stalin ma „zły wizerunek na Zachodzie”, ale „dla nas był dobry”.
Tim Judah „Czas wojny. Opowieści z Ukrainy”:
Przysłuchuje się nam Wiktor Priss, 28-letni administrator systemów informatycznych zatrudniony w tym biurze. Poprzednio pracował dla spółki cukierniczej Petry Poroszenki, który już za kilka tygodni miał zostać wybrany na następnego prezydenta Ukrainy. Wiktor jest typem człowieka bardzo poszukiwanego przez zachodnie firmy programistyczne, chcące mieć takiego pracownika czy to na Ukrainie, czy za granicą. Był małym dzieckiem, gdy rozpadał się Związek Sowiecki. Wiktor nie uważa, że gułagi to bujda. Problem Stalina polegał na tym, że „niezmiernie trudno było utrzymać kraj w całości za pomocą takiej ideologii, a niektórzy sprzeciwiali się jej, więc należało ich reedukować”. Stalin stanowił produkt swojej epoki, a to „epoka tworzy swoich przywódców”. W tym sensie – twierdzi Wiktor – Stalin to produkt woli ludu pragnącego dyktatora. Komuniści dali ludziom sygnał: „jesteśmy w niebezpieczeństwie”, a ludzie zinterpretowali jego sens jako: „jesteśmy gotowi wam pomóc”, dlatego też Stalin „był dyktatorem z woli narodu”. Wiktor nie jest pewny, czy to samo można powiedzieć o Hitlerze, biorąc pod uwagę fakt, że w odróżnieniu od Stalina został jednak wyłoniony w wyborach. Co zaś do Putina, to choć warunki społeczne nie pozwalają mu zostać nowym Stalinem, może niewątpliwie stać się takim typem lidera, który jest gotowy reagować na wolę narodu. I można przypuszczać, że według ludzi myślących tak jak Wiktor właśnie to Putin już robi.
Obcokrajowcowi trudno przeniknąć taką logikę i quasi-mistyczne myślenie o przywódcach, a zwłaszcza o Stalinie odpowiedzialnym za śmierć tylu milionów. W tym jednak kontekście jeszcze ważniejsze jest zrozumienie, że jeśli ludzie uważają, iż Stalin trząsł światem, a od czasu upadku ZSRS wszystko diabli wzięli, to – przy takim czarno-białym spojrzeniu na historię – z ich punktu widzenia przywrócenie Stalinowi chwały ma sens. Jeśli takie są nasze przekonania, to nie widzimy nic złego w cynicznym paktowaniu Stalina z diabłem, czyli Hitlerem, i kreśleniu linii od Bałtyku po Morze Czarne na mocy układu Ribbentrop-Mołotow z 1939 roku ku zgubie innych krajów. A co sądzi o tym Putin? W roku 2009 powiedział, że wspomniany układ był „niemoralny”, ale już w 2014 roku zrewidował swoją opinię, stwierdzając, że został zawarty w celu uniknięcia walk – a cóż w tym złego?
Kiedy ku zaskoczeniu świata Hitler i Stalin porozumieli się w sprawie podziału Europy Wschodniej, Stalin doprowadził do rozpętania drugiej wojny światowej. W latach 1939–1941 Związek Sowiecki był sojusznikiem nazistowskich Niemiec, dostarczał im surowce pozwalające toczyć wojnę z aliantami na Zachodzie. Gdy Hitler napadł na Związek Sowiecki, wszystko się oczywiście zmieniło, oficjalnie jednak sowiecka narracja mogła głosić jedynie to, że wojna rozpoczęła się w 1941 roku. Zrozumienie tego jest kluczowe dla zrozumienia dzisiejszej Ukrainy. Historia wielkich ofiar poniesionych przez naród sowiecki w czasie drugiej wojny światowej i jego walki z nazizmem została oderwana od lat 1939–1941, kiedy to nastąpiły podbój oraz zajęcie Litwy, Estonii, Łotwy i wschodniej Polski, a od Rumunii oderwano Besarabię i północną Bukowinę. Gdy Armia Czerwona stykała się z hitlerowcami na terenie Polski, organizowano kordialne spotkania dowódców wojskowych i żołnierzy, zawarto też porozumienie o tłumieniu wszelkiego polskiego oporu. Do akcji ruszyło NKWD, czyli służby bezpieczeństwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, które w części stały się protoplastą KGB, przekształconego w obecnej Rosji w FSB, a na Ukrainie w SBU. Dziesiątki tysięcy osób deportowano z podbitych państw bałtyckich, Besarabii i północnej Bukowiny, setki tysięcy Polaków wywieziono do gułagów. Tysiące polskich oficerów wymordowano, najgłośniejsza była masakra w Katyniu w 1940 roku.
Dziś nasze myślenie o przeszłości, stosunek do niej decyduje o tym, jak myślimy o przyszłości Ukrainy. To zaś, co myślimy o przeszłości, najpewniej wiąże się z historią naszej własnej rodziny i z miejscem zamieszkania. Tak jest w Donbasie, zagłębiu górniczym, i tak jest wszędzie. Z całego Związku Sowieckiego zjeżdżali się ludzie, aby pracować i osiąść na tym nizinnym obszarze, znaczonym piramidami i pagórkami z żużlu oraz obskurnymi miastami przemysłowymi i górniczymi. Donieck był robotniczym miastem górniczym. Dla wielu zatem jego mieszkańców Ukraina, stanowiąca część carskiej Rosji, nie była krajem, z którego wywodzą się ich korzenie. Po upadku Związku Sowieckiego wielu ludzi, dla których językiem ojczystym był rosyjski, nie utożsamiało się z Ukrainą ani nie żywiło do niej miłości jako do ojczyzny. Po prostu tak się złożyło, że znaleźli się akurat w tym miejscu, gdy granice republik sowieckich stały się granicami międzynarodowymi.
Gdy wychodzę z dawnej siedziby władz obwodowych, łapię taksówkę. Pytam kierowcę, czy chciałby, żeby Donieck pozostał ukraiński, czy też żeby znalazł się w Rosji, podobnie jak Krym.
– Wszystko mi jedno – stwierdza. – Byle mi płacili.
Na postsowieckiej Ukrainie zawody robotnicze nie są już cenione tak wysoko jak niegdyś, przynajmniej formalnie. Cała Ukraina (tak jak i Rosja) pada ofiarą drapieżców i cwaniaków, którzy umieją robić pieniądze, kraść i bogacić się. Gdy jednak na wschodzie pozostało wielu ludzi wiernych swym sowieckim korzeniom i stosownej interpretacji historii, na zachodzie Ukrainy było inaczej. I obydwie części nie znalazły wspólnego języka. Wprawdzie to nie historia dała początek tej wojnie, została jednak wykorzystana przez polityków do wpływania na teraźniejszość.