Gen. Karol Świerczewski. Skazy na legendzie
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Potaczały „Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu”.
W przeprowadzonej w 1987 roku ankiecie na najwybitniejszego Polaka Karol Świerczewski zajmuje dziewiąte miejsce wśród wszystkich postaci historycznych oraz czwarte wśród dwudziestowiecznych. Z czasem wprawdzie traci na popularności, ale nie aż tak znacząco, jak chcą tego jego zagorzali przeciwnicy. Historyk Jerzy Kochanowski pisze, że pożegnanie ze Świerczewskim jest znacznie trudniejsze niż z innymi bohaterami socjalizmu. Nieraz są to też pożegnania połowiczne. Znak firmowy warszawskiej spółdzielni Walter produkującej słodycze jest zastrzeżony między innymi w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, gdzie podrabia się walterowskie śliwki w czekoladzie. Nie można z niego nagle zrezygnować. Mądre głowy znajdują jednak wyjście kompromisowe: do starej nazwy dopasowują generała AK Zygmunta Waltera-Jankego. Ale to dopiero po upadku komuny i transformacji ustrojowej. Na razie owocowo-czekoladowa mieszanka wciąż ma starego patrona.
Świerczewski z Jabłonek długo nie kruszeje, chociaż kiedyś czyjaś ręka pod osłoną nocy zrywa z pomnika napis „Walter”, a potem jeszcze inna maże biały odlew twarzy czerwoną farbą. W 1990 roku nadchodzi ostateczny kres domu pamięci – eksponaty zostają przewiezione do Muzeum Wojska Polskiego, a ławki z sali kinowej, projektor i inne rzeczy – do Muzeum Historycznego w Sanoku.
– Cóż, pogodziliśmy się z decyzją, choć ani nam, ani innym pracownikom nie było w smak, że tracimy etaty – przyznaje Henryka Wałachowska.
Jej mąż przypomina sobie taką oto historyjkę:
– W noc poprzedzającą likwidację ekspozycji, gdy zegary wybiły północ, zbudził nas głuchy ciężki odgłos. Pomyślałem, że to złodzieje, więc wziąłem sztucer myśliwski i ostrożnie zacząłem skradać się do holu wystawy. Obszedłem dokładnie cały budynek, gotowy za wszelką cenę bronić mienia przed intruzami, ale na nikogo nie natrafiłem. Okazało się, że to nie złodzieje zakłócili nam sen. Ze ściany spadł na posadzkę portret w grubych zdobionych ramach, przedstawiający Świerczewskiego podrzucanego w górę przez żołnierzy II Armii Wojska Polskiego. Duch generała chyba nie mógł się pogodzić z przymusową wyprowadzką i stąd ta jego głośna „interwencja”…
W kwietniu 1990 roku ustrzycki oddział PTTK organizuje tradycyjny rajd walterowski w formule zlotu gwiaździstego. Wtedy jeszcze nikt nie wie, że to pożegnalne przejście. Niektórzy tylko mają takie przeczucie, gdy widzą, że zmiany społeczno-polityczne są już nieodwracalne. Ale nikt nie płacze, atmosfera jak za dawnych lat: dowcipy, opowieści, toasty indywidualne i grupowe. Refleksja przychodzi znacznie później, kiedy staje się jasne, że kończy się coś, co przez dekady kształtowało charaktery, dawało szanse na zawiązanie przyjaźni i było wydarzeniem turystycznym na miarę ogólnopolską.
Latem tego samego roku Jabłonki odwiedza trzech mężczyzn. Są elegancko ubrani, mają wypolerowane półbuty. Tego dnia jest ciepło, przerzucają więc marynarki przez plecy i zmierzają pod pomnik. Nie składają kwiatów, nie zapalają zniczy, tylko fotografują obelisk i przyległy teren wraz z głazem oznaczającym miejsce śmierci Karola Świerczewskiego. Żywo rozmawiają, gestykulują, wpatrują się w masyw góry Walter i dość gęsto już porośniętej krzakami i drzewami Charchajki. Robią garść pamiątkowych fotografii, wsiadają do auta na warszawskich numerach rejestracyjnych i odjeżdżają.
Jakiś czas później zdjęcie mężczyzn wykonane w Jabłonkach ukazuje się w ukraińskim wydawnictwie Litopys UPA. Od lat siedemdziesiątych wychodzi drukiem w Kanadzie, publikuje dokumenty, wspomnienia i relacje dotyczące historii Ukraińskiej Powstańczej Armii. Podpis wyjaśnia, że na zdjęciu stoi Bogdan Stebelski, starszy brat Stepana Stebelskiego „Chrina”. Towarzyszy mu mieszkający w Polsce krewny i bliżej nieznany autor ujęcia.
Nie wiadomo, czy brat „Chrina” jest w Bieszczadach po raz pierwszy, czy już któryś z kolei. Mieszka w Kanadzie, ale czasami odwiedza Polskę. Ma tu znajomych i przyjaciół, podobnie jak na Ukrainie, która nie jest jeszcze wolna, a nazwisko Stebelski w Związku Radzieckim widnieje na czarnej liście. W 1991 roku, gdy Ukraina wybija się na niepodległość, Bogdan Stebelski i jego bliscy lądują w Kijowie. Nie przeprowadzają się z Kanady na stałe, lecz często goszczą w starym kraju. Odtwarzają zapomniane wątki z przeszłości, spotykają się z dawnymi sąsiadami w rodzinnej wsi. Wspominają też Stepana „Chrina”, najbardziej zaś jego akcję, w wyniku której zginął polski wiceminister obrony narodowej. Dla byłych bojowców UPA, zwolenników powstańczej armii i części społeczności Ukrainy, zwłaszcza zachodniej, likwidacja generała to najchwalebniejsza karta walki z komunistyczną Polską na południowo-wschodnich rubieżach naszego kraju.
Jabłonki były niekiedy celem podróży również dla tych nielicznych dawnych banderowców, którzy po latach odsiadki w więzieniach mogli na powrót cieszyć się wolnością. Wielu z nich mieszka w północno-wschodniej Polsce, ale odwiedzają góry. Tutaj się urodzili, tutaj na cmentarzach leżą ich dziadkowie lub rodzice. Spacerują po swoich dawnych wsiach, być może patrzą na istniejące obejścia, ale nie wchodzą za płoty. Wolą trzymać się z boku, nie wzbudzać podejrzeń. Znacznie swobodniej czują się w miejscowościach wyludnionych; tam bez obawy o niewygodne pytania mogą przysiąść na zapomnianym cmentarzu, nabrać ziemi do słoika, zawieźć ją tym, którzy nie mają już siły na podróże. Odnajdują nieistniejące domostwa po zachowanych drzewach owocowych i wyschniętych studniach. Wody już nie zaczerpną, ale zrywają jabłko lub śliwkę. Zanim ugryzą, najpierw wąchają, obracają w dłoni, napawają się widokiem. Potem czują w ustach cierpki półdziki smak, ale przeżuwają każdy kęs do końca na znak identyfikacji z tym, co posadzone ręką przodka i nieodwołalnie wrośnięte w pamięć.
Mają sposobność zatrzymania się w Jabłonkach, więc korzystają. Ci, którzy przed laty tędy tylko przechodzą, oraz ci, którzy są w grupie zdążających bladym świtem na miejsce zasadzki. Można ich policzyć na palcach, bo inni dawno w ziemi, powieszeni, zmarli od tortur i chorób. No więc ta garstka patrzy teraz na lasy, na domy, szkołę i na ten granitowy pomnik. Nie wiadomo, czy żałuje, że tamtego dnia nie udaje się rozbić całej polskiej kolumny, czy może dziękuje w sercu za to, że ofiar jest niewiele. Czas i doświadczenia zmieniają ludzi, nie wszyscy dzisiaj myślą, że wtedy, w 1946 i 1947 roku, biją się w słusznej sprawie. Niektórzy wprost nazywają to zaślepieniem. Bo od początku wiadomo, że ta walka jest z góry przegrana, nawet jeśli przez szereg miesięcy to banderowcy dominowali i kontrolowali Bieszczady.
Niedaleko Jabłonek w latach sześćdziesiątych osiedlają się podwładni sotennego „Chrina”. Trzech, może czterech. Żyją, bo polski sąd nie udowadnia im udziału w napadzie z 28 marca 1947 roku. Taka jest zresztą prawda. Ludzie ci są teraz częścią lokalnej społeczności, pracują dla Polski, nie chcą wspominać. Nawet najbliższym niechętnie opowiadają o tym, co minione. Pamiętają, ale jednocześnie pragną zapomnieć. Układają sobie nowe relacje z polskimi sąsiadami, mieszkają zagroda w zagrodę i wszystko wydaje się w jak najlepszym porządku.
Ale od czasu do czasu odzywa się w nich jakiś wewnętrzny głos, który od nowa zasiewa niepokój w sercu. Wtedy duszna przeszłość – krew słowiańska lejąca się na pograniczu – wraca ze zdwojoną siłą. Oni też bywają w Jabłonkach, nie z okazji kolejnych rocznic, lecz raczej przypadkiem, gdy chcą się przejechać w czyimś towarzystwie dużą pętlą i jeszcze raz na starość nasycić krajobrazem. Kiedy mijają dobrze sobie znaną wieś, coś każe im się zatrzymać. Jak inni podchodzą pod pomnik, może kupują w kiosku pamiątkę, wypijają piwo w barze. Turystom nie przychodzi do głowy, że oto obok nich raczą się chłodnym płynem dawni upowcy. A tak poza tym: czy oni nie mają prawa tutaj siedzieć, rozmawiać, snuć refleksji? Swoje już odpokutowali, stanowią składową społeczeństwa jak wszyscy inni obywatele.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Krzysztofa Potaczały „Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Potaczały „Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu”.
W 1991 roku były Dom Pamięci im. Generała Karola Świerczewskiego przejmuje za symboliczną złotówkę samorząd Baligrodu i niemal od razu wystawia na sprzedaż za blisko osiemset tysięcy złotych. Baligród, w latach dziewięćdziesiątych gmina wciąż słabo rozwinięta, z niskim budżetem, potrzebuje na gwałt pieniędzy. Władze usilnie szukają chętnego na zakup obiektu. Rozsyłają ofertę po kraju i Europie. Barbara Żurawska, sekretarz Urzędu Gminy, informuje z żalem: „Ogłosiliśmy dwa przetargi na sprzedaż (…). Zainteresowanych było bardzo dużo, szczególnie z zagranicy. Kilkadziesiąt razy oprowadzałam po budynku, ale oferty nikt nie złożył”.
Wójt i radni nie tracą jednak nadziei. Jak najszybciej chcą sprzedać gmaszysko, a pieniądze przeznaczyć na budowę szkoły w Baligrodzie. W innych wsiach i miasteczkach już dawno dzieci uczą się w przyzwoitych warunkach, nowocześnie, i tylko dawny gród Balów odstaje. Jedyna na razie widoczna zmiana to zastąpienie ulicy Karola Świerczewskiego ulicą Bieszczadzką. Nie wszystkim się to podoba, zbierane są nawet podpisy wyrażające sprzeciw, ale inni twierdzą, że czas zacząć odstawiać generała na boczny tor. I w tym przypadku się udaje, także szkoła traci imię „Waltera”, choć – paradoksalnie – jeszcze do reformy oświaty w 1999 roku na świadectwach i legitymacjach przybijane są pieczątki z orłem bez korony i napisem: „Szkoła Podstawowa w Baligrodzie im. gen. broni Karola Świerczewskiego”.
Ulice Świerczewskiego w innych miastach i miasteczkach też zmieniają patrona. Na przykład w Ustrzykach Dolnych zastępuje go Witold Gombrowicz. Granitowy obelisk też zaczyna z wolna kłuć w oczy. Pewnej nocy ktoś przystawia do muru drabinę i zrywa napis „Walter” z inskrypcji. Policja nie wszczyna dochodzenia, to już nie ten czas. Potem, znowu nocą, pomnik zostaje oblany zieloną farbą, a jeszcze wcześniej, za dnia, grupa studentów obrzuca go jajkami. Władze Baligrodu wysyłają pracowników; zaschnięte jajka ścierają bez większych problemów, lecz z farbą idzie opornie. Przy okazji porządkują teren wokół monumentu. To konieczność, bo nadal jest on atrakcją turystyczną. Że zarastają alejki, pękają krawężniki, a spomiędzy płyt chodnikowych wyrasta trawa – nie ma znaczenia. Trudno, by teraz, w wolnej Polsce, na klęczkach plewić zielsko przed maską czerwonego generała.
Jabłońscy przedsiębiorcy są pełni obaw. Żyją z gospody, sklepu spożywczego, kiosku z pamiątkami. Sklep może się utrzyma, miejscowi muszą jeść, ale bar i pamiątki mają sens tylko w przypadku pozostawienia pomnika. Tymczasem coraz częściej ktoś przynosi plotkę, że wyrok na Świerczewskiego to tylko kwestia czasu. Rok, może dwa lata, nie dłużej. Czas jednak mija i nic się nie zmienia, wraca nadzieja na stabilizację. Pewnie, niekiedy nieznani sprawcy paskudzą obelisk na czarno lub czerwono, którejś nocy znowu ktoś wyrywa fragment napisu, tym razem litery i cyfry z dat urodzin i śmierci generała, lecz nikt nie przychodzi z kilofem i młotem. Monument trzyma się mocno i chyba, twierdzą tutejsi, nie grozi mu wyburzenie wzorem tego w Przemyślu. Kiedy za przyzwoleniem władz grodu nad Sanem w 1990 roku zostaje rozebrany, niektórzy zabierają jego fragmenty na pamiątkę do domu. Materiał z postumentu jest wartościowy, szkoda przeznaczyć na kruszywo. Pewien przemyślanin ładuje go na ciężarówkę i wiezie pod miasto na działkę. W domku letniskowym znajomy zdun stawia z niego gustowny kominek.
Czas płynie, a dawny dom pamięci nie znajduje nabywcy. Może dlatego, że aby przerobić wnętrza na pokoje hotelowe, trzeba wyłożyć dodatkowy wór pieniędzy. Komu się to opłaci? Czy Jabłonki są dostatecznie dogodnym punktem wypadowym na górskie szlaki? Jaka atrakcja we wsi może zatrzymać tu na dłużej turystę? Przed pierwszą wojną Jabłonki były znanym letniskiem, istniały nawet plany doprowadzenia tu kolei z Łukawicy, lecz teraz mają tylko ten pomnik. Ile można się gapić na twarz generała, rozprawiać o jego walce z UPA? To może pensjonat dla myśliwych? Tereny łowieckie wymarzone, las obfituje w grubego zwierza, więc kto wie? Przynajmniej tak po cichu myśli wójt Czesław Gawłowski i codziennie łudzi się, że odbierze telefon od bogatego kontrahenta.
W 1993 roku dotychczasowi pracownicy byłego muzeum Świerczewskiego dogadują się z samorządem i wydzierżawiają gmach. W lipcu Jerzy i Henryka Wałachowscy otwierają w nim stałą ekspozycję przyrodniczo-łowiecką. Liczą na duże zainteresowanie, lecz tłumów nie widać. Zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy przez wieś nie przejeżdża zbyt wiele wycieczek. Z kolei latem turyści wciąż jeszcze pytają o pamiątki po „Walterze”. Naprzeciw oczekiwaniom wychodzi dyrektor Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, proponując wypożyczenie munduru generała – tego samego, w którym umarł on 28 marca 1947 roku.
– Zaczęliśmy nawet rozglądać się za szklaną gablotą, jednak wójt odradził nam powrót do PRL – mówi Jerzy Wałachowski.
O Karolu Świerczewskim wiadomo coraz więcej. Media rozpisują się o jego nadmiernej skłonności do kobiet, publikują niepochlebne teksty na temat służby w Armii Czerwonej, katastrofalnych błędach w dowodzeniu na froncie, udziale w niszczeniu po drugiej wojnie byłych żołnierzy Armii Krajowej, którzy gnili w więzieniach lub byli rozstrzeliwani. Wraca też wątek alkoholowy. Pojawia się nawet dowcip: „Dlaczego Świerczewski jadał na śniadanie zupę pomidorową? – Bo dużo pił, a zawarty w pomidorach potas szybciej stawiał go na nogi”.
Generał Zygmunt Berling w wydanej w 1991 roku książce Wspomnienia. Przeciw 17 republice nazywa Świerczewskiego „bezużytecznym ludzkim wrakiem”, który na początek dnia jednym haustem wlewał w siebie szklankę wódki. U części towarzyszy broni budził tym podziw, u pozostałych – niemal odrazę. Dawny przełożony „Waltera” jednak nie ukrywa, że w okresie hiszpańskim był on lubiany przez prostych żołnierzy. Jego atuty to choćby poprawna warszawska polszczyzna (mimo wielu lat spędzonych w Związku Sowieckim), a także – a może przede wszystkim – „dosadny, żołnierski i trafiający do przekonania sposób ujmowania zagadnień”. Berling tak wspomina rozmowę z marszałkiem Gieorgijem Żukowem o zachowaniu Świerczewskiego w obozie w Sielcach nad Oką. Mówi do Rosjanina: „Wszystko wskazuje na to, że mamy tu do czynienia z wyraźnym przypadkiem nałogowego i nieuleczalnego w warunkach obozowych alkoholizmu. Świerczewski przebywa w obozie od dziesięciu dni i ani razu nie widziałem go trzeźwego (…). Rozpoczyna podobno dzień od szklanki wódki na czczo. Kładzie się spać z butelką pod poduszką”.
Ujawnione informacje są dla wielu zaskoczeniem, niektórzy nie mogą się z nimi pogodzić, ale odbrązowiony wizerunek generała nie wpływa znacząco na jego popularność. Niemałe zdziwienie budzi na przykład ujawnione po latach sprawozdanie Zarządu Głównego WiN z czerwca 1947 roku. Przedstawia ono, jak głosi tytuł, Zakulisy śmierci generała Świerczewskiego i stanowi zapis polsko-sowieckiego wątku legendy „Waltera”. Okazuje się, że owa legenda zniewala również działaczy WiN:
Gen. Świerczewski miał duży mir w wojsku. Był dobrym organizatorem, a polotem i energią przewyższał wszystkich generałów w WP. Często miał sprzeczki z Żydami (sic!) z B[iura] P[olitycznego], a nawet z Rosjanami (gen. [Aleksander] Zawadzki). Sprzeciwiał się zaśmiecaniu wojska przez element ludzki o małej wartości. Domagał się usunięcia złodziei, pijaków (!), niezdyscyplinowanych. Uzasadniał, że należy mieć tysięczną [to znaczy niewielką – K.P.] armię, ale naprawdę [rozumianą jako] instrument militarny na wysokim poziomie wyszkolenia, uzbrojenia, owiany duchem polskości i honoru (…). Domagał się zlikwidowania band UPA.
– Ta winowska opinia budzi wątpliwości – twierdzi Grzegorz Ostasz, historyk z IPN. – Jest mało wiarygodna. Okazuje się składnikiem legendy. Otóż sowiecki generał, uczestnik bolszewickiej agresji na Polskę w roku 1920, camarada z brygad międzynarodowych w wojnie hiszpańskiej, słynnych z okrucieństw, jawi się jako dobry dowódca, prawy żołnierz i niemal z gruntu uczciwy Polak.