Gust radykalny — Relacja z 6. MFF Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu
W tym roku wszystko miało być większe, lepsze, ciekawsze. Festiwal dorobił się rangi międzynarodowego, program filmowy rozrósł się do monstrualnych rozmiarów, nastąpiło magiczne rozmnożenie sal projekcyjnych. A co stało się z poziomem artystycznym? Bez obaw - Era Nowe Horyzonty uciekają od popcornu - liczy się tylko to, co w kinie niezwykłe, niepokorne i nietypowe.
Otwarcie
Na ekranie w Teatrze Muzycznym Capitol pojawiają się reklamy. Boguś Linda mówi, że jego szkoła filmowa jest najlepsza („Szalona! Szalona!”), „Kino” przekonuje, że jest magazynem prawdziwych pasjonatów, a publiczność w skupieniu wyraźnie na coś czeka. I nagle z letargu budzi ją spot kampanii społecznej „Cała Polska czyta dzieciom”, tej z trzema tatusiami opowiadającymi sobie bajki w trakcie grilla. Cała sala skanduje „Cmok, cmok! Jaki smok, jaki znowu smok?!”. Wszyscy ożywają, słychać śmiech i oklaski. Siedząca w pierwszym rzędzie na balkonie blondynka mówi do swojej koleżanki, że nic się nie zmieniło. Nowohoryzontowcy budzą się do życia po całorocznym letargu.
W tym roku na rozpoczęcie organizatorzy sprowadzili nowy film Pedro Almodovara pt. „Volver”, opowiadający historię kilku kobiet splątanych intrygami rodzinnymi. Wywołał mieszane uczucia - jedni okrzyknęli go powrotem Hiszpana do korzeni własnej twórczości i arcydziełem, inni stwierdzili, że nie zobaczyli w nim nic nadzwyczajnego. Na pewno nie zawiodły aktorki z Penelope Cruz na czele. Piękna Latynoska była magnetyzująca, czarująca i stworzyła bardzo charyzmatyczną postać. Nowy film Almodovara na otwarcie festiwalu zadośćuczynił tradycji - ten reżyser już dwukrotnie otwierał Nowe Horyzonty. Kolejne dni obfitowały w równie wielkie nazwiska: Carlos Saura, Neil Jordan, Patrice Chereau, Michael Winterbottom, ale po kolei...
Menu konkursowe
Czym żywił się każdy bywalec festiwalu? Tak, Red Bullem, kawą i Pluszzzem Active - coffein-guarana and teina plus max power też. Czasami zdarzyło mu się znaleźć chwilę na prowizoryczny obiad. Ale głównym pożywieniem był bez wątpienia program, który w tym roku stał się większy od menu Piwnicy Świdnickiej - najstarszej jadłodajni Wrocławia. Głównym daniem był konkurs, czyli część, na której w każdym roku najbardziej zależy organizatorom. Przypadkowy widz nie miał tam czego szukać. Znalazłby tylko wysmakowane potrawy. Czasami zbyt wysmakowane. Zadaliśmy sobie pytanie: czy w kinie XXI wieku jest miejsce dla reżyserów, idących na przekór modom, dla indywidualistów, operujących własnym stylem i językiem nie do podrobienia? Tacy niepokorni artyści wciąż istnieją i to dla nich jest ten festiwal - powtarzał na każdym kroku Roman Gutek, dyrektor festiwalu. To on i jego najbliżsi współpracownicy dobierają obrazy konkursowe. Nie zdarzyło się, by nie był to dobór kontrowersyjny. Liczy się tylko i wyłącznie ich zdanie.
Pierwsze przykazanie dla niezaznajomionego z konwencją tego cyklu festiwalowicza jest bardzo proste: nie wybieraj filmów, które są opisywane jako radykalny eksperyment formalny, ciekawa próba wyjścia poza kompozycję narracyjną lub bardzo powolne dzieło. W tym roku takie filmy, klasyfikowane do kina nudy, dominowały. Te dzieła mogą zachwycać, ale w nadmiarze męczą. I jeśli bardzo spokojne, oparte na kontraście statyki i ruchu „Ziarno w uchu” chińskiego reżysera Zhang Lu wydawało się świeże i ciekawe, to przy kolejnych, podobnych formalnie dziełach, znużenie rosło. Takie filmy stanowiły większość na międzynarodowych festiwalach - tłumaczyli organizatorzy.
W tym roku pojawiły się w konkursie również nazwiska ulubieńców Gutka. Sokurow ze swoim „Słońcem” nie zawiódł. Stworzył przygniatający i przejmujący, a jednocześnie pełen dystansu do władcy portret cesarza Hirohito. To trzecie, po „Molochu” opowiadającym o Hitlerze i „Cielcu” pokazującym Lenina, dzieło Rosjanina poruszające tematykę wodzów tworzących historię XX wieku. Ostatnie godziny władcy i boga - Hirohito i proces jego powolnego stawania się człowiekiem, są pretekstem do zastanowienia się, kim byli Ci, którzy decydowali o milionach istnień ludzkich. Sokurow nie pozwala cesarzowi nawet na chwilę samotności, obserwuje każdy jego krok, każdy gest i każde niepewne spojrzenie. Poznajemy zdziecinniałą postać oderwaną od życia i rzeczywistości. Wielkie kino.
Niestrawność?
Lukas Moodysson, obwołany przez samego Ingmara Bergmana nadzieją szwedzkiego kina, znowu zrealizował eksperyment wywołujący skrajne emocje. „Kontener” nie wzbudził uwielbienia wszystkich, jak za dawnych czasów „Fucking Amal” czy „Tylko razem”. W konkursie NH znalazł się na dalekim dziesiątym miejscu.
Shinya Tsukamoto też w tym roku nie zaskoczył. Jeden z najbardziej oczekiwanych filmów, „Vital”, okazał się co najwyżej poprawny. Pomysł był ciekawy - student medycyny przypomina sobie o swojej dziewczynie w trakcie wykonywania na niej sekcji zwłok - ale zabrakło pazura. Powstał film, który ogląda się bez emocji, a Tsukamoto przyz
wyczaił wszystkich swoimi wcześniejszymi dziełami do huśtawki nastrojów (Ci, którzy byli na 3. edycji ENH pamiętają pewnie olbrzymie, stalowe wiertło zamiast penisa u głównego bohatera „Tetsuo: Ironman”).
W tym roku zdarzyło się więcej rozczarowań. Zawiedli bracia Quay „Stroicielem trzęsień ziemi”. 99 minut pięknych obrazów, pozbawionych głębszej treści, męczyło, nie dostarczając niczego, poza kilkoma pięknymi kadrami. Nieudane były również „Nokturny dla króla Rzymu” - film zrealizowany w całości telefonem komórkowym. Obraz rzeczywiście zyskał ciekawą fakturę i mógł kojarzyć się z dziełami impresjonistów, natomiast pomysłu wystarczyło co najwyżej na krótki metraż. Według organizatorów ten film był w tym roku najnowszym horyzontem.
Szef kuchni poleca
Pozytywne zaskoczenia też się znalazły (cały czas mówimy o konkursie!). Świetny okazał się „Daft Punk's Electroma” - pierwsze w pełni autorskie celuloidowe dzieło jednego z najsłynniejszych zespołów grających muzykę elektroniczną. Podróż dwóch robotów przez wyimaginowany świat posiadała hipnotyzujące, powolne tempo. Ta trochę surrealistyczna wizja świata pełna była pięknych obrazów głęboko zapadających w pamięć. Film miał ambicje do bycia czymś więcej niż zlepkiem pięknych obrazów, mimo widocznej momentami „teledyskowatości”. W tym roku widzowie mieli również szansę sprawdzić, na ile werdykt canneńskiego jury zgadza się z ich gustami. Grand Prix festiwalu pod palmami otrzymała „Flandria” Bruno Dumonta, reżysera trudnego. Jego filmy nie mają prawa się podobać, ich zamierzeniem jest odrzucać widza od siebie z całą siłą. Brzydcy ludzie kierowani swoimi
prymitywnymi instynktami, brak wyższych uczuć, okrucieństwo wpisane w naturę człowieka - taką wizję przedstawia reżyser - filozof. Ten film można kontestować, ale na pewno nie pozostawia obojętnym i w tym tkwi jego siła. Odkrywcze było również nowe spojrzenie na terroryzm, zaproponowane w „Dzień noc dzień noc”. Terrorysta nabrał cech ludzkich, stał się uroczą, miłą i uczynną dziewczyną szukającą w życiu tego jednego, jedynego znaku, który pokazałby jej cel. Finał niszczy ideę terroryzmu w bardzo subtelny sposób - po prostu znak nie nadchodzi.
Grand Prix we Wrocławiu zdobył całkowicie inny rodzaj kina. Publiczność najwyżej oceniła „Świętą rodzinę” Sebastiana Camposa - dzieło wyróżniające się spośród reszty konkursowego „szaleństwa” swym tradycjonalizmem. Wybór kontrowersyjny chyba tylko z powodu braku kontrowersji w tym filmie…
Wielcy zawsze wielcy?
Nowe Horyzonty wychodzą z okresu młodzieńczego buntu. W tym roku widać, że się ustabilizowały, nie serwując żadnych rewolucyjnych nowości programowych - poza konkursem, jak co roku, pojawiła się Panorama Kina Współczesnego: Mistrzowie i Odkrycia, obowiązkowe Nocne Szaleństwo, filmy sezonu 2005/2006, dokumenty i eseje, był Konkurs Polskich Filmów Dokumentalnych i Animowanych. W cyklu prezentującym odległe kinematografie mogła się zaprezentować minimalistyczna i poetycka zarazem Argentyna. Jedyna nowość to konkurs „Nowe Filmy Polskie”, który z premedytacją opuściłem. Z zasłyszanych opinii wnioskuję, że nie była to zła decyzja. Chyba jedynie „Chaos” Xawerego Żuławskiego zebrał pozytywne recenzje (choć znalazły się też i miażdżące).
W Panoramie, jak co roku, zaprezentowano perełki. Część z nich każdy będzie mógł zobaczyć niedługo w kinach. Nie możecie przegapić „Bezpańskich psów” - kolejnego pięknego filmu z Iranu. Marziyeh Meshkini wzięła się za najbardziej chyba w tej kinematografii eksploatowany temat trudnego życia dzieci i stworzyła przejmujące i olśniewające obrazami kino. Kolejną obowiązkową pozycją jest „Breakfast on Pluto” Neila Jordana. - Po przeczytaniu streszczenia w gazetce festiwalowej wybrałem się na seans z dużą rezerwą, nie wierząc, że można w jednym filmie mówić o transwestytyzmie, tolerancji, IRA i nie wiadomo czym jeszcze. Okazało się, że można - pisze Filip, bywalec internetowego forum ENH. Od siebie dodałbym jeszcze jedno słowo klucz - glam-rock. Ciekawa historia podlana świetnym poczuciem humoru. Po tym filmie pokochacie Cilliana Murphy'ego - grającego Kicię. Mogę też zagwarantować, że do Waszego języka codziennego wejdzie nowe słówko: piździkłak.
Jeśli jesteśmy przy filmach inteligentnych i dowcipnych, jednocześnie trzeba wspomnieć o „Tristramie Shandy - wielkiej bujdzie” Michaela Winterbottoma. Bez obaw - nie jest to kolejne „9 songs” (dla niektórych „9 scen pieprzenia się i 9 koncertów”), a świetna satyra na całe środowisko filmowców. Punkt wyjścia to próba zekranizowania pierwszej postmodernistycznej książki (nim jeszcze pojawił się modernizm, do którego można byłoby dodać przedrostek post-) „Życie i myśli J.W. Pana Tristrama Shandy” Laurence'a Sterna. Rzecz niemożliwa, o czym Winterbottom dobrze wiedział i potraktował ową próbę jako preludium do świetnej intelektualnej zabawy.
„Gabrielle” Patrice Chereau była kolejnym „pewniakiem”. W końcu twórca „Intymności” i „Jego brata” nie mógł zawieść. Czy aby na pewno? Zdania są podzielone, bo to inny Chereau. Zajmuje się tym, czym zwykle - rozpadem związku, niemożliwością stworzenia więzów trwalszych niż konstrukcja z zapałek. Ta ekranizacja powieści mogła się wydawać przegadana i utrzymana w staromodnym duchu, ale jednocześnie niosła dużą dawkę emocji połączonych z dogłębną wiwisekcją duszy głównych bohaterów. Wspaniała, jak zwykle, Isabelle Huppert nie zawiodła, tworząc wielką kreację aktorską.
Festiwalowicze byli zachwyceni również „Iberią” Carlosa Saury i „Transylwanią” Tonego Gatlifa. Olbrzymim zainteresowaniem cieszył się „Drawing Restrain 9” Barneya z muzyką jego żony, Bjork. Surrealistyczne nużące i fascynujące jednocześnie wizje tego artysty znane były bywalcom ENH dzięki pokazanemu dwa lata temu cyklowi „Cremaster”.
Wnioski: wybieraj znane i sprawdzone nazwiska, a nie wybierzesz filmowej niestrawności. To rada dla wszystkich, którzy nie lubią dreszczyku emocji przed każdą projekcją.
Młodzi gniewni
Odkryć w tym roku było mało. Spektakularne olśnienia prawie się nie zdarzyły w cyklu o tej właśnie nazwie. Jedynie „Niewinność” wywołała bardzo ożywione reakcje. Dzieło żony
Gaspara Noe okrzyknięto na forum NH jednym z najwybitniejszych filmów festiwalu. Oniryczna opowieść o dzieciństwie i dorastaniu, wziętym w nawias mikrokosmosu odizolowanej od świata szkoły dla dziewcząt, mogła zauroczyć i zafascynować.
Muszę wyróżnić również „Braci syjamskich”. Jest to stylizowana na paradokument historia zrośniętych od urodzenia bliźniaków, którzy robią wielką karierę w zespole punk-rockowym. Film celowo bardzo przypomina słynne dzieło Juliana Temple „Sex Pistols: Wściekłość i brud”.
Wyróżniało się też gruzińskie „13”. Kafkowski klimat w połączeniu z zabawą w rosyjską ruletkę potrafił wywołać duże emocje. Sprawdzał, jak zachowuje się człowiek w sytuacji ekstremalnej. Niestety w porównaniu z mistrzowską sceną z „Łowcy jeleni”, całość wypadała słabo. Do tej pory zastanawiam się, na ile ten film był po prostu wydmuszką naładowaną emocjami.
Nuevo cine argentino
W tym roku dominowało kino latynoskie. Filmy hiszpańskojęzyczne znalazły się w każdej chyba sekcji poza retrospektywami. Piotr Kobus zorganizował przegląd kina argentyńskiego, jednej z najprężniej rozwijających się kinematografii świata, której reżyserzy stworzyli własny styl nazwany realizmem poetyckim.
Z dnia na dzień we Wrocławiu coraz częściej mówiło się o Alonso, Caetano czy Ortedze. Nowe horyzonty zyskały kolejnych nonkonformistycznych twórców. Kino Alonso to kino „nicniedzianiasię”. Jeden dzień z życia drwala, długa podróż ojca do córki, spacer po starym kinie - tak wyglądają te filmy jeśli chodzi o treść. Znając intuicję Gutka - o „La Liberdad”, „Los Muertos” i „Fantasmie” będzie jeszcze głośno.
Zachwycił mnie „Monobloc” Luisa Ortegi. Reżyser był w stanie wykreować swój własny świat z osobliwą symboliką, pięknymi kadrami i niebanalnymi postaciami. Mówił o problemach uniwersalnych, takich jak samotność, alienacja, nadzieja, w bardzo nieuniwersalny sposób. Oszczędne dialogi i powolna narracja tworzyły z pięknymi zdjęciami przejmujący obraz odosobnienia człowieka w postapokaliptycznym świecie.
Retro - perspektywa
Retrospektywy to za każdym razem bardzo mocny punkt programu. Agnes Varda, Siergiej Paradżanow, Zoltan Huszarik i Ingmar Bergman to tegoroczne gwiazdy. Tych, klasycznych już dziś twórców, nie trzeba było odkurzać, unowocześniać, poprawiać - wciąż pozostają wielcy i popularni. Na Bergmana waliły tłumy! Paradżanow spotkał się również z bardzo ciepłym przyjęciem. Jego filmy zachwycały malarską ludycznością.
Największą retrospektywą była ta Agnes Vardy. Czy udało jej się fascynować tak, jak rok temu robił to Fassbinder? Ta nieznana w Polsce współtwórczyni francuskiej nowej fali, to twórczyni niepokorna, zarażająca wszystkich swoją osobowością, którą widać w każdym dziele. Stworzyła swój niepowtarzalny język filmowy. Z sympatią i ciepłem traktuje stworzone przez siebie postacie i widzów. Lubuje się w badaniu styku rzeczywistości i fikcji, często zamieszcza w filmach autotematyczne komentarze. Tworzy wielkie kino. Po prostu nie można nie pokochać takich dzieł, jak „Sto i jedna noc”, „Lions love” czy „Jedna śpiewa, druga nie”.
Bollywood i spółka
Zbliżamy się do końca relacji, a na końcu zawsze czeka Nocne Szaleństwo. Czym od zawsze było? Dobrą zabawą z hektolitrami krwi (vide Takashi Miike i Peter Jackson) i tańcem przy Bollywood. W tym roku Indie nie zawiodły. Na spragnionych choreograficznych i miłosnych wrażeń czekała „Fanaa”, kręcona między innymi w naszych Tatrach. Był też zrealizowany w
Hajdarabadzie (Indie mają więcej miejsc, gdzie robi się filmy) „Arjun”. Rozśpiewany film o miłości i krwawej zemście - tak chyba najłatwiej opisać to, co dzieje się na ekranie. Walki wręcz niczym w „Matrixie”, pojedynki na miecze, jak u Kurosawy, intrygi trudniejsze do rozszyfrowania niż w czarnych kryminałach, a wszystko to w rytm indyjskiej muzyki. Najbardziej spektakularny i najśmieszniejszy film indyjski, jaki widziałem!
„Bangkok Loco” również wystawiał wrażliwość widzów na ciężką próbę. Absurdalna, głupia, momentami pozbawiona smaku i przede wszystkim niesamowicie kolorowa i efektowna bajka pozwalała niesamowicie rozszerzyć horyzonty. Do końca życia każdy widz zapamięta, jak wejść na 10 poziom Bębnów Bogów, by pokonać Ringo Starra i jak wyciera się ptaka. Oszczędzę Wam szczegółów.
Było też „Marihuanowe szaleństwo” - najlepszy film tej sekcji i pewnie najlepszy musical antynarkotykowy, jaki powstał. Opowiada wzruszającą historię Jimmiego, wzorowego ucznia, który wpadł w zabójcze sidła narkotyku bardziej szkodliwego niż heroina i amfetamina zmieszane razem i podane dożylnie dwulitrową strzykawką. Chodzi oczywiście o wywołującą nieopanowany strach każdego porządnego obywatela m a r i h u a n ę. Do rzucenia narkotyku nawołują chłopca wszyscy - od jego dziewczyny po samego Jezusa.
Show must go on
Klub festiwalowy w Browarze Mieszczańskim o godzinie szóstej rano wygląda jak cmentarzysko. Ostatni film festiwalu skończył się około pierwszej w nocy. Kilkuosobowe grupki najtwardszych festiwalowiczów kończą piwo i cicho odchodzą od drewnianych ław. Zajęte pozostają tylko dwa stoliki. Do jednego z nich cichym krokiem łowcy podchodzi ochroniarz, który wyraźnie swoje najlepsze lata ma już za sobą - jego skroń zdobi więcej siwych włosów niż klasztorów znajduje się we Wrocławiu, mierzy maksimum 165 cm wzrostu. Spokojnie prosi o wyjście wszystkich obecnych, bo właśnie zamykają klub, na co dwa stoliki odpowiadają serdecznym i głośnym śpiewem. „Sto lat” słychać w całym klubie. I chyba tylko tego Nowym Horyzontom można życzyć. Do zobaczenia za rok.
Grand Prix 6. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego ERA NOWE HORYZONTY, przyznawaną przez publiczność, otrzymał film Święta rodzina w reżyserii Sebastiana Camposa z Chile
Na kolejnych miejscach znalazły się:
- Vital,
- Hamaca paraguaya,
- Słońce,
- Stroiciel trzęsień ziemi,
- Garpastum,
- Dzień noc dzień noc,
- Niebo obraca się,
- Nokturny dla króla Rzymu,
- Kontener.
Wrocław vs Cieszyn
Klub festiwalowy: Odległy Browar z miłą atmosferą - Przyległy namiot z nocnym szaleństwem - 0:1 dla Cieszyna.
Sale kinowe: 15 - 6 - prosty rachunek - 1:1.
Komfort oglądania: Zimno (klimatyzacja), miękko, wygodnie - cieplej niż w jednym pokoju razem z nagą Penelope Cruz - 2:1; Wrocław na prowadzeniu.
Odległości między obiektami: Bliżej - Blisko - 3:1.
Publiczność: Rodzina w separacji - Największa komuna świata - 3:2.
Atmosfera: Wielkie święto w małym mieście - Małe święto w wielkim mieście - 3:3.
Wnioski:
a) Cieszyn był magiczny i niepowtarzalny, a festiwal, który tam powstał, stał się fenomenalnym zjawiskiem;
b) Wrocław spełnił przynajmniej część oczekiwań i pewnie z roku na rok festiwal w tym mieście będzie stawał się coraz lepszy.