Interesują mnie ludzkie historie - rozmowa z Natalią Budzyńską
Magdalena Mikrut-Majeranek: Ma Pani już na koncie książkę „Matka męczennika” opowiadającą o Mariannie Kolbe, matce Maksymiliana Kolbego oraz publikację poświęconą bratu Albertowi. Tym razem zajęła się pani sprawą swojego wuja, Alfreda Trzebinskiego, ale tak naprawdę jest to historia dwadzieściorga żydowskich dzieci w wieku od 6 do 12 lat, które poddawano okrutnym eksperymentom, a w finale powieszono
Natalia Budzyńska: Interesują mnie ludzkie historie. W każdym człowieku tkwi jakaś historia, którą warto opowiedzieć i każdy jest na swój sposób ciekawy. Często nie taki, jak inni sobie to wyobrażają. Zrozumiałam to w pełni, kiedy pracowałam nad książką o matce Kolbego. Ludziom wydaje się, że święty Maksymilian został wychowany przez równie świętą matkę. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że była to wręcz osoba, którą trudno polubić.
M.M.M.: „Dzieci nie płakały” to trudna i niezwykle emocjonalna książka, w głównej mierze oparta na wspomnieniach. Skąd pomysł na napisanie takiej publikacji?
N.B.: Opisana w niej historia chodziła za mną od dawna. Można powiedzieć, że ciągle miałam ją w głowie, zaprzątała moje myśli. To rodzinna tajemnica, o której się w zasadzie nie mówiło. Pamiętam, że kiedyś w osiedlowej wypożyczalni znalazłam książkę o obozie w Neuengamme („Dzieciobójca: eksperymenty lekarza SS w Neuengamme”, Günther Schwarberg – przy. red). Wiedziałam, że służył tam mój wuj, Alfred Trzebinski, dlatego wypożyczyłam ją. Wewnątrz znalazłam jego zdjęcie.
Nigdy nie oddałam tej książki do biblioteki. Skłamałam, że ją zgubiłam. Zależało mi na tym, żeby ją mieć, a nie mogłam jej nigdzie kupić. Tak to się zaczęło. Ta historia ciągle plątała mi się po głowie, zadawałam sobie pytania, jak to się stało, że ktoś z mojej polskiej rodziny z herbem stał się esesmanem, a na dodatek brał udział w najgorszych zbrodniach. Strzępki informacji układały się powoli w pewną całość. Potem przyszedł czas, kiedy myślałam głównie o dzieciach, czułam jakąś dziwną odpowiedzialność za pamięć o nich. Wreszcie zrozumiałam, że ta historia musi być opowiedziana przez wzgląd na nie, żeby nie były zapomniane. Tylko to mogłam zrobić. Niestety, nie znam języka niemieckiego, dlatego obawiałam się, że nic z tego nie wyjdzie, ale nagle pojawił się znajomy, który jest w połowie Niemcem, zainteresował się tym tematem i zadeklarował pomoc przy tłumaczeniu źródeł.
M.M.M.: W książce powołuje się pani na pamiętnik pisany przez wuja. W jaki sposób udało się trafić na jego ślad?
N.B.: O pamiętniku dowiedziałam się ze wspomnianej już książki o obozie w Neuengamme autorstwa Günthera Schwarberga, niemieckiego dziennikarza. Rękopis trzeba było rozczytać i przetłumaczyć. To żmudna praca. Myślę sobie, że gdybym nie spotkała tego znajomego, nie napisałabym książki.
M.M.M.: Gdzie znajdował się pamiętnik i jak udało się go odnaleźć?
N.B.: Skoro pamiętnik cytował Schwarberg, pomyślałam, że się z nim skontaktuję. Niestety, okazało się, że zmarł kilka lat temu. Szukałam informacji o tym, co zrobił ze swoim dziennikarskim archiwum. Okazało się, że przekazał je do archiwum w Neuengamme. Wiedziałam, że tam odnajdę odpowiedzi na swoje pytania, dlatego też ruszyłam w drogę. Pracownicy archiwum chętnie mi wszystko udostępniali. Nie było żadnych problemów ze znalezieniem materiałów. Udostępnili mi wielkie segregatory, w których przechowywane były nienajlepszej jakości ksera pamiętnika, wykonane w latach 80-tych ubiegłego wieku przez Schwarberga, który wypożyczył pamiętnik i listy od córki Trzebinskiego.
Polecamy książkę Natalii Budzyńskiej pt. „Dzieci nie płakały”
M.M.M.: Ludzie najczęściej dążą do tuszowania niechlubnych historii rodzinnych, ale pani, jak przystało na dziennikarkę, wyciągnęła na światło dzienne dzieje wuja, który poddawał dzieci przebywające w obozie eksperymentom medycznym. Jak rodzina zareagowała na wieść o publikacji książki?
N.B.: Mój ojciec już nie żyje, więc trudno mi powiedzieć, co by na ten temat powiedział. Natomiast żyje jego kuzynka i kuzyn. To osoby starsze, które nie życzyły sobie tej publikacji. Ciocia nadal nie wie, że książka zostanie wydana. Wujkowi się przyznałam, dużo rozmawialiśmy na ten temat. Wiem, że nie jest zachwycony, ale mam nadzieję, że mnie rozumie. Wiadomo, że to była rodzinna trauma, z którą trudno było żyć, więc nie dziwię im się. Ucieczką przed wstydem było milczenie. Moje pokolenie nie podchodzi już do tego tak emocjonalnie. Dość długo traktowałam tę historię jako rodzinną ciekawostkę, coś tajemniczego, ale będącego zarazem pociągającym sekretem. Kiedy przeglądałam w archiwum papiery, które pozostawił po sobie Alfred Trzebinski, to wśród listów pisanych do rocznej córki z brytyjskiego więzienia, tuż przed wykonaniem na nim kary śmierci, znalazłam rysunek herbu rodziny Trzebińskich – Szeliga. To mną wstrząsnęło. Jestem z tym herbem związana, zawsze wisiał w pokoju ojca, a dziadek miał ekslibrysy, na których widniał. Bawiłam się nimi jako dziecko. Kiedy zobaczyłam ten herb w papierach wuja, dotarło do mnie, że to jest mój krewny. Jednak opisując tę historię, choć dotykałam tajemnicy rodzinnej, obłożonej tabu, to udawało mi się dość długo zachować emocjonalny dystans.
M.M.M.: Ale z drugiej strony w książce przyznaje pani, że chce przytulić niemych bohaterów swojej publikacji czyli zamordowane dzieci, zatem można sądzić, że opisywana historia wzbudza w pani wiele emocji.
N.B.: Olbrzymie wrażenie wywarły na mnie zdjęcia torturowanych dzieci. Widziałam je już wcześniej, ale kiedy otrzymałam kopie w bardzo wysokiej jakości i musiałam je dokładnie opisać, to było dla mnie wstrząsające przeżycie. To rozdzierający serce widok. Długo zastanawialiśmy czy je publikować.
M.M.M.: Dzięki temu dzieci zyskały tożsamość, a opisywane postaci nie są już anonimowymi ofiarami
N.B.: W Polsce historia dzieci z podobozu Bullenhuser Damm jest w ogóle nieznana, a przecież połowa z nich to były dzieci żydowskie z polskich miast. Pomyślałam, że jednak trzeba opublikować te fotografie i pamiętać o nich.
M.M.M.: Czy planuje pani kolejną publikację?
N.B.: Tak, jestem teraz myślami głęboko zanurzona w połowie XIX wieku, ponieważ zajmuję się historią Barbary Ubryk, karmelitanki chorej na schizofrenię. To była głośna sprawa w Krakowie, w 1869 roku. Książka ta będzie także opisywała historię polskiej psychiatrii i tego, jak traktowano kiedyś osoby chore psychicznie.