Jak Polacy uratowali skórę Amerykanom?

opublikowano: 2018-03-04, 14:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Gdy w początku lat 90. stosunki amerykańsko-irackie znalazły się w stanie krytycznym, to polscy dyplomaci reprezentowali interesy USA nad Eufratem. Jak Polacy uratowali skórę Amerykanom?
reklama
* Jan Wojciech Piekarski jako szef Sekcji Interesów USA urzęduje w gabinecie ambasadora amerykańskiego - Bagdad 1991, fot. ze z archiwum prywatnego Jana Wojciecha Piekarskiego).

Łukasz Walewski: Tę historię najlepiej rozpocząć od pewnego wspomnienia. To początki III Rzeczpospolitej, 1991 rok. Jedzie pan samochodem z wujkiem i żoną. Włączone jest radio, a w nim…

Jan Wojciech Piekarski: …a w nim akurat szły wiadomości i usłyszeliśmy, że Polska będzie reprezentowała interesy Stanów Zjednoczonych w Iraku. Była to pierwsza wiadomość i została przedstawiona jako wielki sukces Polski i jej dyplomacji. Wujek był z tego powodu bardzo dumny. „Popatrz, jakie to wyróżnienie dla Polski i jaki dowód zaufania ze strony Amerykanów” – oświadczył z uznaniem. Przytaknąłem, choć w duchu powiedziałem sobie: „Człowieku, siedzi koło ciebie facet, który będzie to robił. W radiu mówi się »Polska«, ale to ja i kilkoro ludzi tam jedziemy”. Zawodowa dyskrecja nie pozwalała, abym wyraził to na głos, choć trudno było mi powstrzymać entuzjazm. Nie ukrywam, czułem wtedy wielką dumę. To była pierwsza informacja upowszechniona na temat mojej misji. Stanowiło to dla mnie potwierdzenie, że sprawa stała się już nie tylko MSZ-etowska, ale i publiczna. Swoją drogą, doświadczenie nauczyło mnie, żeby nie mówić o wyjeździe, dopóki nie ma się biletów i paszportu w ręku, dlatego że zdarzają się różne rzeczy.

A wtedy już miał pan bilety w rękach?

Nie, choć minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski potwierdził, że to ja jestem typowany, aby reprezentować interesy USA w Iraku jako szef Sekcji Interesów Stanów Zjednoczonych (USINT) w Bagdadzie. Nie wykluczam, że to „typowanie” odbyło się przy udziale naszych partnerów z Departamentu Stanu oraz ambasady USA w Warszawie.

O tym, że Amerykanie przygotowują prośbę do rządu polskiego, dowiedziałem się od Jennifer Brush, amerykańskiej dyplomatki w Warszawie, mniej więcej dwa tygodnie wcześniej. Jennifer (budziła wielką zazdrość moich kolegów w MSZ-ecie: wysoka, o sportowej sylwetce, chodząca w nieregulaminowo krótkiej spódniczce) bardzo często wpadała do naszego departamentu. Dla mnie to była bombowa informacja!

Tadeusz Mazowiecki (fot. Artur Klose na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 2.0.)

To było miesiąc po powrocie do Iraku personelu naszej placówki. Wcześniej w związku z działaniami wojennymi ewakuowano stamtąd ambasadę. Tydzień później dostałem informację, że jest decyzja Departamentu Stanu i że przygotowują w tej sprawie notę – czyli oficjalne wystąpienie do rządu polskiego. Tę notę wręczył ministrowi ambasador USA 3 maja przy okazji spotkania na uroczystym posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego w parlamencie. Następnego dnia – w sobotę – byłem umówiony w MSZ-ecie z wiceszefem resortu w sprawie przygotowania dokumentów na wizytę prezydenta Lecha Wałęsy w Izraelu (jako człowiek prowadzący wówczas sprawy z Izraelem byłem za to odpowiedzialny). Podczas rozmowy wiceminister nawiązał do tej noty amerykańskiej. Wydał mi dyspozycję, że mam natychmiast wspólnie z dyrektorem Departamentu Amerykańskiego Zbyszkiem Lewickim (dziś profesorem i przewodniczącym rady programowej Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych) przygotować pilną notatkę – to jest dokument z reguły tajny, rozsyłany do najważniejszych urzędników państwa w celu uzyskania oficjalnej decyzji.

reklama

Ten też był tajny?

Tak. I w tej pilnej notatce poza przedstawieniem prośby Amerykanów zawarta była w załączeniu propozycja stanowiska Polski, czyli nasza odpowiedź. W końcowej części rozmów wiceminister Jan Majewski powiedział, że ta misja będzie wymagała obsady personalnej. „Niech się pan przygotuje, że pan tam pojedzie”.

Wbiło pana w fotel?

Saddam Husajn, przywódca Iraku w latach 1979-2003.

Szczerze mówiąc, spodziewałem się tego, ponieważ cały czas prowadziłem te sprawy. Powiedziałem, że traktuję to jako polecenie służbowe, ale zastrzegłem, że względy rodzinne i osobiste każą mi to przemyśleć. Wtedy wszyscy tak naprawdę myśleliśmy, że to będzie misja ograniczona czasowo. Może nie liczona w tygodniach, ale w miesiącach, ze względu na wielkie osłabienie reżimu Husajna. I że potem po upadku jego rządu albo Amerykanie wrócą, albo wyposażą tę działającą pod polską flagą Sekcję Interesów Amerykańskich w amerykański personel (co Waszyngton wielokrotnie w takich sytuacjach praktykował).

Na pana nominację zgodził się premier Jan Krzysztof Bielecki.

Podpisał ją minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski z upoważnienia premiera Bieleckiego.

„Faktycznie było tak, że to Amerykanie go wskazali” – tak w jednym z wywiadów mówił o panu anonimowo jeden z ówczesnych pańskich kolegów z MSZ-etu. Co najciekawsze, był pan przecież dyplomatą, który zdobył wieloletnie doświadczenie w czasach komunistycznych, również jako współpracownik wywiadu PRL. Był pan, mówiąc wprost, „człowiekiem z drugiej strony żelaznej kurtyny”, tymczasem teraz miał pan reprezentować Amerykanów. W jednym z tych artykułów z amerykańskiej prasy, która szeroko się o tym rozpisywała, stwierdzono, że będzie się pan w gabinecie amerykańskiego ambasadora w Bagdadzie uczył „kapitalizmu”…

Nie wiem czy decyzja o moim wyborze zapadła po stronie amerykańskiej, ale na żadnym etapie nie miałem wątpliwości, że wykonuję zadanie na rzecz polskiego rządu na prośbę amerykańskiego rządu. Już po podpisaniu porozumienia w ambasadzie Polski w Waszyngtonie siedziałem na lunchu obok amerykańskiego ambasadora Davida Macka. Przestrzegł mnie:

reklama

„Tylko nie popełnij tego błędu co ambasador Belgii w Bagdadzie w latach 60., który reprezentował nas po zerwaniu stosunków. Nie poczuj się amerykańskim ambasadorem”.

Drugie wspomnienie, bardziej gorzkie, które mi towarzyszy w związku z tym okresem, to odwiedziny w kraju u wiceministra Andrzeja Ananicza. Pracowałem wówczas w Bagdadzie i przyjechałem do Polski na urlop. Wtedy w MSZ-ecie dokonywano jednej z pierwszych… nie powiem „czystek”, ale określiłbym to „próbą przeglądu kadr”. I Ananicz, człowiek z „nowej” ekipy, stwierdził, że wreszcie następuje odzyskiwanie MSZ-etu i wstawia się właściwych ludzi na właściwe miejsca. „Pana też byśmy odwołali, ale niestety pan ma świetne opinie u Amerykanów” – zakończył. Poczułem się, jakby mi ktoś dał w gębę. Potraktowano mnie, jakbym był na usługach Waszyngtonu, jakby to Amerykanie nie pozwalali mnie wywalić. A przecież pracowałem dla Polski, budując jej silną pozycję w oczach najpotężniejszego wówczas mocarstwa, z którym chcieliśmy wejść w sojusz.

Współczesna rafineria w Kuwejcie (fot. Lokantha, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported).

Nigdy też nie ukrywałem przed Amerykanami mojej wcześniejszej kariery w – jak to się mówi – „słusznie minionym okresie”. Oni jednak mieli podejście pragmatyczne, na pierwszym miejscu stawiali efektywne reprezentowanie ich interesów. Co więcej, w tamtym czasie pracowałem jako wicedyrektor departamentu, a wcześniej byłem samodzielnym pracownikiem prowadzącym sprawy bliskowschodnie i izraelskie. Codziennie miałem wtedy gości z amerykańskiej ambasady. Od 2 sierpnia 1990 roku, gdy Irakijczycy zajęli Kuwejt, regularnie rozmawiałem z Amerykanami w Warszawie, czasem również o sprawach krajowych. Myślę, że te kontakty spowodowały, że dobrze mnie poznali i nabrali do mnie zaufania. Wiedzieli też, że Polska chciała się włączyć do koalicji antysaddamowskiej, ale z drugiej strony znali nasze ograniczenia – polityczne, finansowe i militarne.

Tekst jest fragmentem książki Łukasza Walewskiego i Jana Wojciecha Piekarskiego „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”:

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8

Domyślam się, że pański wyjazd poprzedziły rozmowy z Waszyngtonem dotyczące szczegółów czekających pana zadań. Jak przebiegały?

reklama

Pracowaliśmy wtedy nad sformalizowaniem sprawy w takim czworokącie: USA–Polska–Irak–Algieria. Bo to pod algierską flagą Irakijczycy w Waszyngtonie otworzyli swoją Sekcję Interesów Irackich. Chodziło o to, aby te działania toczyły się równolegle. Ja starałem się nieco odsunąć w czasie wyjazd do Waszyngtonu, bo akurat wtedy, w maju 1991 roku, przygotowywałem wizytę prezydenta Lecha Wałęsy w Izraelu, w której zresztą wziąłem udział.

To były dla pana równorzędne priorytety? Trudno było wybrać tylko jedno z tych zadań…

Oczywiście absolutnie były to równie ważne sprawy. Nie wiem nawet, czy wizyta w Izraelu nie była wtedy ważniejsza. To jedna z pierwszych wizyt zagranicznych prezydenta i miała olbrzymie znaczenie dla stosunków polsko-izraelskich i dla stosunków z całą diasporą żydowską na świecie.

Jan Wojciech Piekarski i Prezydent USA Bill Clinton (fot. archiwum prywatne).

Sypiał pan dobrze w tym czasie?

Tak, starałem się mieć wszystko pod kontrolą. Choć bezpośrednio po wizycie w Tel Awiwie i Jerozolimie musiałem napisać notatkę, a dzień później, w poniedziałek, wylatywałem z profesorem Zbigniewem Lewickim na rozmowy do Waszyngtonu. To z nim opracowywałem szczegóły naszego udziału w koalicji antysaddamowskiej, a potem te dotyczące reprezentowania interesów Stanów Zjednoczonych w Iraku.

Jak szczegółowo uzgodniliście zakres obowiązków? Musiały przecież zostać wyznaczone granice kompetencji polskiej strony. Innymi słowy, musieliście mieć glejt wskazujący, co dokładnie kryje się pod terminem „amerykańskie interesy”.

 Amerykańska nota miała cztery strony tekstu i pół strony uzasadnienia prośby (talking points). Rząd Stanów Zjednoczonych zwracał się o podjęcie przez rząd polski usług (services) w Iraku wymienionych w punktach. Zakres spraw, którymi mieliśmy się zajmować w Bagdadzie, był znacznie szerszy, niż mogłem przypuszczać.

Miał obejmować stworzenie kanału oficjalnej komunikacji pomiędzy rządami Stanów Zjednoczonych i Iraku, zabezpieczenie opieki konsularnej nad amerykańskimi obywatelami w Iraku, przejęcie i otoczenie opieką majątku rządu Stanów Zjednoczonych i amerykańskich obywateli, zorganizowanie pracy personelu byłej ambasady USA w Bagdadzie i tym podobne. W uzasadnieniu Amerykanie pisali też, że rozważali powierzenie reprezentacji interesów Kanadzie lub Japonii. Dalej powołali się na podpisaną w marcu 1991 roku przez prezydentów George’a Busha i Lecha Wałęsę deklarację przyjaźni między Stanami Zjednoczonym a Polską. Przyjęliśmy to jednoznacznie jako pierwszy praktyczny i konkretny wyraz szczególnego charakteru stosunków polsko-amerykańskich i jednocześnie jako dowód zaufania okazanego polskiej dyplomacji.

reklama

Z punktu widzenia prawa takie szczegółowe uzgodnienie zakresu misji było bardzo ważne. Co więcej, to rzadka formuła prawa międzynarodowego – reprezentowanie cudzych interesów w dyplomacji. Aczkolwiek znana.

Polska w odróżnieniu od USA nie miała doświadczenia w tej formie działalności dyplomatycznej. Co prawda w przeszłości nasza dyplomacja reprezentowała interesy Bułgarii w Zairze i ZSRR w Liberii, to jednak nie było to samo. Z kolei USA, prowadząc globalną politykę, angażowały się w konflikty militarne i polityczne, w rezultacie których dochodziło do dwustronnego zrywania stosunków. Amerykanie często powierzali reprezentowanie swoich interesów dyplomatom szwajcarskim (na przykład na Kubie i w Iranie) i belgijskim (w Iraku od 1967 formalnie aż do 1984 roku, a niedawno w Libii). W MSZ-cie zdawaliśmy sobie sprawę, że nie można roztrwonić kredytu zaufania, jaki otrzymali polscy dyplomaci od Stanów Zjednoczonych. Tym bardziej że ani Szwajcarzy, ani Belgowie nie reprezentowali amerykańskich interesów w kraju, z którym USA były w stanie wojny.

Jan Wojciech Piekarski na święcie 22 lipca podejmuje Ministra SZ Islamskiej Republiki Iranu I. Yazdi - Teheran 1979r (fot. archiwum prywatne).

To właśnie zasady konwencji wiedeńskiej stanowiły podstawę formalnych uregulowań funkcjonowania Polski jako „państwa chroniącego”. W terminologii amerykańskiej pojęcie protecting power dotyczy państwa, które zgadza się działać w imieniu i na prośbę drugiego państwa w obrębie terytorialnej jurysdykcji trzeciego państwa. Formalna lub milcząca zgoda kraju trzeciego, który jest krajem przyjmującym, to niezbędny element takiego porozumienia, z założenia mającego charakter tymczasowy.

W praktyce wchodził pan na cienki lód…

Tak. Ponadto realizując tę misję dla Amerykanów, nie mogłem robić nic, co przeszkodziłoby w realizacji misji naszego ambasadora w Bagdadzie – Krzysztofa Płomińskiego. Jego zadaniem było ratować, co się da, w stosunkach polsko-irackich. Zwłaszcza w kwestiach gospodarczych – tam był polski sprzęt wart dziesiątki milionów dolarów. Nie było wiadomo, czy wrócimy tam kontynuować nasze budowy, czy nie.

Tekst jest fragmentem książki Łukasza Walewskiego i Jana Wojciecha Piekarskiego „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”:

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8

Pańskie posunięcia mogły być a conto przypisane polskiemu ambasadorowi.

reklama

Nie tyle moje posunięcia, ile…

…jak by je odebrano na miejscu.

To było problemowe – w jakim stopniu amerykańska polityka sankcji i izolacji reżimu Saddama oraz karne naloty na Irak mogły być identyfikowane z Polską. Robiliśmy wszystko, aby reprezentować te amerykańskie interesy, a zarazem nie być batem Wielkiego Brata. Częściowo się to udawało. Ale zdarzało się, że antyamerykańskie demonstracje przychodziły pod Sekcję Interesów Stanów Zjednoczonych, czyli pod moje okna, mimo że nad budynkiem powiewała wyłącznie flaga polska.

Jan Wojciech Piekarski prezentuje listy uwierzytelniające Prezydentowi Pakistanu Zia ul Haq - Rawalpindi 1984r (fot. archiwum prywatne).

Szybko więc, bo już 6 maja – trzy dni po otrzymaniu noty od USA – poproszono ambasadora Iraku w Warszawie, Mohammeda Haboubiego, o możliwie szybkie uzyskanie stanowiska Bagdadu. Ambasador wyraził zadowolenie z tej propozycji i był przekonany, że władze w Bagdadzie pozytywnie ustosunkują się do prośby z uwagi na dobre stosunki między Irakiem a Polską.

Amerykanie oczekiwali niezwłocznej, pozytywnej reakcji strony irackiej na nasze wystąpienie, ponieważ sami już wcześniej wyrazili zgodę na reprezentowanie interesów Iraku w Stanach Zjednoczonych przez Algierię i obsadę ich sekcji przez dyplomatów irackich. Zdziwiło nas w MSZ-ecie, że nie załatwiali tych spraw równolegle.

13 maja ambasador Krzysztof Płomiński depeszował z Bagdadu, że został przyjęty przez irackiego ministra spraw zagranicznych Ahmeda Husajna, który poinformował go, że 12 maja rząd Iraku wyraził zgodę na reprezentowanie przez Polskę interesów Stanów Zjednoczonych i ma nadzieję, że pozwoli to na znormalizowanie ich stosunków z USA.

Po opublikowaniu komunikatu sprawa wzbudziła duże zainteresowanie polskiej prasy i korespondentów zagranicznych. „Dlaczego właśnie Polska?” – to było najczęściej zadawane pytanie. Rzeczywiście, trzeba było się głębiej zastanowić, jak wielkie zmiany musiały zajść na świecie i w Polsce, aby pierwsze światowe mocarstwo zwróciło się do kraju, który niecałe dwa lata wcześniej należał do obozu radzieckiego, o reprezentowanie jego interesów w obcym państwie. Dwa lata wcześniej było to nie do pomyślenia, rok wcześniej – trudne do wyobrażenia, w 1991 roku stało się rzeczywistością.

Departament Stanu w materiale dla prasy stwierdził: „Po starannym rozważeniu sprawy zwróciliśmy się do Rządu Polski o reprezentowanie naszych interesów w Iraku z uwagi na doskonały stan amerykańsko-polskich stosunków dwustronnych i fakt, że Polska ma w Bagdadzie skutecznego ([effective]) ambasadora i w pełni funkcjonującą ambasadę z dobrym systemem łączności”.

reklama

Ten praktyczny aspekt wspomniany w amerykańskim oświadczeniu, a mianowicie funkcjonujący system łączności radiowej pomiędzy ambasadą RP w Bagdadzie a MSZ-etem w Warszawie, był w tamtych czasach naprawdę bardzo istotny. Bez własnego systemu łączności radiowej sprawne funkcjonowanie ambasady i szybkie załatwianie spraw byłoby niemożliwe. W Iraku system ogólnodostępnej łączności telekomunikacyjnej (telefony, telefaksy, teleksy) został zniszczony w czasie działań wojennych. Połączenia miejskie, wewnątrzkrajowe, a tym bardziej międzynarodowe, nie funkcjonowały i w tej sytuacji radiostacja ambasady była praktycznie jedynym naszym łącznikiem ze światem.

Wróćmy do pańskiego pobytu w Waszyngtonie. Po wylądowaniu udał się pan do Departamentu Stanu? Zapewne wtedy dowiedział się pan, dlaczego naprawdę Amerykanie wybrali Polskę?

W czasie pierwszej rozmowy usłyszeliśmy bardzo pozytywne oceny na temat pomocy, której polskie władze udzieliły amerykańskim obywatelom w Iraku. Chodziło o tak zwaną operację „Samum”.

Po drugie, Amerykanie byli zadowoleni z naszego zaangażowania w operację antyiracką. A po trzecie, wyrazili zadowolenie z wystąpienia Lecha Wałęsy w Izraelu, skąd właśnie wróciłem. Poza tym to ja pracowałem nad tym wystąpieniem. Cieszyło ich zawarte w nim stwierdzenie, że Polska nie będzie eksportowała broni do tego regionu. Dodałem, że wystąpienie prezydenta zawierało bardziej ogólną wymowę, że „Polska nie uczyni niczego, co mogłoby zagrozić bezpieczeństwu Izraela”. Dla Amerykanów było to naprawdę bardzo istotne, wręcz kluczowe.

Podkreślili na początku, że będą kontynuowali naciski na sankcje gospodarcze i na izolację polityczną oraz dyplomatyczną Iraku, że są przeciwni powrotowi misji dyplomatycznych do tego kraju.

Odznaczenia krajowe i międzynarodowe Jana Wojciecha Piekarskiego (fot. archiwum prywatne).

Amerykański podsekretarz stanu wyraził uznanie dla faktu, że Polacy powierzyli misję doświadczonemu dyplomacie w randze ambasadora. Natychmiast wyjaśniłem, że jeśli chodzi o mój status, wyjeżdżam do Bagdadu w randze ministra pełnomocnego, nie ambasadora, bo ambasador Polski jest już na miejscu, a poza tym nie widzimy potrzeby dowartościowywania Saddama. To jednak w niczym nie zmieniło stanowiska USA – w korespondencji czy w bezpośrednich rozmowach niezmiennie zwracali się do mnie per „ambasador”. Natomiast iracki personel sekcji mówił „panie ministrze”.

reklama

Czy podczas spotkania w Waszyngtonie, gdy zdał pan sobie sprawę z trudności tej misji, nie zastanawiał się: „Co ja tu robię? Na co mi to?”.

Nie miałem ani chwili wahania, ponieważ traktowałem to jako wielką przygodę dyplomatyczną. Byłem pierwszym polskim dyplomatą, któremu przypadło w udziale realizować misję takiego typu, i to w czasie, gdy polska pozycja na arenie międzynarodowej dopiero się kształtowała, gdy zabiegaliśmy o szacunek jako młody kraj, który właśnie dołącza do Europy Zachodniej i wspólnoty euroatlantyckiej. Wtedy mieliśmy już prezydenta Lecha Wałęsę, ale proszę pamiętać, że wojska sowieckie ciągle znajdowały się na naszym terytorium. Wiedziałem, że po prostu muszę tę misję dobrze wykonać. ZSRR już się wtedy rozwalił i stało się oczywiste – przynajmniej tak nam się wtedy wydawało – że świat staje się jednobiegunowy: z jednym dominującym mocarstwem, Stanami Zjednoczonymi. Wiedziałem, jakie ryzyko się z tym wiąże. Zdawałem też sobie sprawę, że to wielka szansa dla mnie, dla mojej pozycji zawodowej.

Tekst jest fragmentem książki Łukasza Walewskiego i Jana Wojciecha Piekarskiego „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”:

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8

Czy czuł się pan trochę jak na rozmowie o pracę – jakby chcieli pana sprawdzić? Czy miał pan wrażenie, że polska strona powinna udowodnić, że będzie warta zaufania Amerykanów?

Nie, już to wiedzieliśmy, decyzja była podjęta. Otrzymaliśmy wcześ-

niej treść porozumienia zawartego przez Amerykanów z Irakiem i Algierią, traktującego o reprezentacji interesów irackich. Nasze miało być symetryczne. I ono mówiło o całokształcie relacji.

Jan Wojciech Piekarski jako szef Sekcji Interesów USA urzęduje w gabinecie ambasadora amerykańskiego - Bagdad 1991 (fot. archiwum prywatne).

Ale Amerykanie podkreślali jeszcze jedno – to, że Polska będzie reprezentowała interesy USA w Bagdadzie, jest ważniejsze dla relacji polsko-amerykańskich niż iracko-amerykańskich. To był ważny niuans. Oni realizowali swoją politykę wobec Bagdadu w Waszyngtonie, co było dla nas bardzo wygodne i zdejmowało z nas odium występowania w sprawach drażliwych dla Iraku i dla jego prestiżu międzynarodowego, na przykład w sprawach sankcji. Jednocześnie mieliśmy pełnić funkcję kanału informacyjnego. Ja to ograniczenie dotyczące kontaktów politycznych rozumiałem bardzo dosłownie – tylko informujemy. Wiedziałem równocześnie, że nie mogę być w tej relacji kimś, kto ma Amerykanom podpowiadać, co mają robić. Zdawałem sobie sprawę, że nie będziemy ich jedynym źródłem informacji, jak również z tego, że mają lepsze rozeznanie, co leży w interesie Stanów Zjednoczonych w relacjach z reżimem Saddama. Jeśli więc w naszych relacjach pojawiały się wzmianki o tym, że na przykład na szczeblu pułkowników w rządzie może powstać grupa ludzi chętnych, aby przeprowadzić jakiś przewrót, to nie pisaliśmy: „Znajdźcie ich i zróbcie to a to”.

reklama

Odwiedził pan też Pentagon?

Tak. Zrobił na mnie wielkie wrażenie. Już gdy podjeżdża się do tego wielkiego, przysadzistego gmachu (ma tylko pięć pięter, plus dwa pod ziemią) widać, że jest to miejsce wyjątkowe. Po sprawnej procedurze sprawdzania i zdeponowaniu wszelkich sprzętów elektronicznych wędruje się długimi, niemal identycznymi korytarzami, na szczęście w towarzystwie gospodarzy znających topografię tego kolosa. Naszymi rozmówcami byli dyrektorzy odpowiedzialni za region bliskowschodni oraz za planowanie strategiczne, zastępca podsekretarza obrony odpowiedzialny za sprawy sowieckie i sprawy Europy Wschodniej.

W tym czasie był pan człowiekiem, w którego kraju nadal stacjonowały wojska sowieckie i który sam był współpracownikiem wywiadu wojskowego PRL. A teraz znalazł się pan w sercu wojska amerykańskiego.

No tak (śmiech). Wcześniej w Pentagonie nie byłem. Potem jeszcze zdarzyło mi się go odwiedzić, kiedy w lipcu 1996 roku towarzyszyłem prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Witano go z całym ceremoniałem, między innymi salutem 19 salw armatnich.

Jan Wojciech Piekarski i Jan Paweł II (fot. archiwum prywatne).

Czuł pan, że na pana oczach tworzy się historia?

Wtedy tego nie analizowałem, teraz, gdy myślę o tym z perspektywy wielu lat, to może faktycznie. Ale jestem takim człowiekiem, który jak zaczyna coś robić, to traktuje to jako normalne zadanie do wykonania i tyle. W takiej samej formule potem pracowałem w protokole dyplomatycznym – gdy realizowałem wizyty naszego prezydenta czy premiera u cesarzy czy królów. Moim obowiązkiem było się tym zająć, więc się zajmowałem, a że czasem trzeba pójść do Pentagonu czy włożyć frak? No cóż, to taka praca.

Z całym szacunkiem, panie ambasadorze, nie każdy ma taką pracę…

Jedni jedzą w stołówkach, inni czasami na królewskich dworach. Ale przecież nie mogłem wejść do Pentagonu z trzęsącymi się portkami ani też z zadartym nosem tylko dlatego, że to mnie powierzono tę robotę. Mieliśmy kilku rozmówców. Rozmowy były prowadzone na poziomie drugim, czyli w części podziemnej, która jest lepiej zabezpieczana.

reklama

Zresztą w czasie operacji „Samum” i wcześniej, podczas przygotowywania naszego udziału w koalicji antysaddamowskiej, nasze służby, wojsko i wywiad także musiały się oswajać z Pentagonem i innymi tamtejszymi instytucjami. Sam w Pentagonie usłyszałem kilka dobrych słów o polskich działaniach. Amerykanie dziękowali za wywiezienie ich ludzi z Iraku i za informacje, które otrzymywali z naszej placówki w Bagdadzie. Podzielili się też swoimi planami wobec Kurdów i polityką nacisków, również militarnych, na Saddama, jeśli nie będzie współpracował z międzynarodowymi inspektorami.

Ja wyglądał kanał komunikacji?

Jako szef Sekcji Interesów Amerykańskich wywalczyłem sobie w kraju wystarczającą autonomię, żeby nie podlegać pod polskiego ambasadora w Iraku. Nawet miałem prawo do samodzielnej korespondencji szyfrowej z naszym MSZ-etem. Przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski zapytał mnie, jak będzie wyglądał układ zależności między mną a Departamentem Stanu, to znaczy, czy będę się kontaktował bezpośrednio z Waszyngtonem. Powiedziałem mu, że będę raportował przez nasz Departament Bliskiego Wschodu, a kiedy trzeba, to przez Departament Amerykański, ale w naszym MSZ-ecie. Amerykanie bardzo ściśle tego przestrzegali. Każde zadanie, które otrzymywałem, było mi powierzone przez nich, ale uzgodnione z polskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych i przekazywane za jego pośrednictwem.

Jan Wojciech Piekarski odbiera Złoty Medal Departamentu Stanu USA - Waszyngton 1994 (fot. archiwum prywatne).

Czy w szczególnych sytuacjach miał pan możliwość kontaktowania się bezpośrednio z Waszyngtonem?

Owszem, ale były to sytuacje naprawdę wyjątkowe, dotyczące więźniów amerykańskich. W Waszyngtonie zapoznano mnie z funkcjonowaniem centrum operacyjnego Departamentu Stanu pracującym w rytmie „24 godziny, siedem dni w tygodniu”, które zajmowało się sytuacjami kryzysowymi.

Na spotkaniu bezpośrednio przed wyjazdem minister Skubiszewski spytał mnie, jak się dostaniemy do Bagdadu. Odparłem, że samochodami z Ammanu, bo nie ma lotów cywilnych do Bagdadu. „Jak to daleko?” – chciał wiedzieć. Nie wiedząc dokładnie, stwierdziłem, że to cały dzień jazdy. On na to: „Ja się pana nie pytam, ile się jedzie, tylko ile to jest kilometrów”. Cały Skubi. Pedantyczna precyzja. Na zakończenie rozmowy życzył mi powodzenia i przypomniał o spoczywającej na kierowniku sekcji oraz jego współpracownikach odpowiedzialności. Zaznaczył, że Polska nie może zawieść okazanego jej zaufania.

Tekst jest fragmentem książki Łukasza Walewskiego i Jana Wojciecha Piekarskiego „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”:

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8
reklama
Komentarze
o autorze
Łukasz Walewski
Dziennikarz radiowej Trójki. Prowadzi audycje Trzecie oblicze dyplomacji, Trzy strony świata i Europa od kuchni. Absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Łódzkim. Szczęśliwy mąż i ojciec, miłośnik Hiszpanii, żeglarstwa, narciarstwa i dobrego poczucia humoru.
Jan Wojciech Piekarski
Polski dyplomata i wykładowca, ambasador RP w Belgii i Luksemburgu (1998–2002) oraz Izraelu (2003–2006), ambasador ad personam.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone