Mercedesem na Miodową… Zbigniew Ścibor-Rylski i pierwsze dni powstania warszawskiego
Ten tekst jest fragmentem książki Sebastiana Pawliny „Motyl Ścibor-Rylski. 100 lat Polski, czyli opowieść o generale”.
W pierwszej scenie nakręconego w 1977 roku O jeden most za daleko, filmowego fresku w reżyserii Richarda Attenborougha, holenderską rodzinę budzi hałas. Jest wcześnie rano, słońce już się podniosło. Zza szczelnie zakrytych zasłonami okien dochodzi do nich nieustający szum, chrzęst, szczęk metalu i dziesiątki przekrzykujących się głosów. Gdy kobieta zadaje pytanie: „Co to za hałas?”, w odpowiedzi słyszy od męża: „To panika”. W tym samym momencie kamera przenosi się na zewnątrz, pokazując niekończący się sznur niemieckich żołnierzy. Są zmęczeni, brudni, mundury mają porozpinane, idą w całkowitym nieładzie. Wycofują się, uciekają przed ścigającymi ich wojskami aliantów. Obok nich ciągną wozy wyładowane meblami, ciężarówki obwieszone pakunkami, a nawet rowery uginające się od walizek.
Latem 1944 roku był to częsty obrazek. Każda z kolejnych wielkich ofensyw aliantów i Sowietów w pewnym momencie kończyła się panicznym odwrotem wojsk III Rzeszy. Działo się tak zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie. Opisana scena równie dobrze mogłaby się wydarzyć w Warszawie. Wyobraźmy ją sobie. Jest niedziela 23 lipca, słońce nagrzewa mury domów. Rankiem w jednej z kamienic stojących tuż obok mostu Poniatowskiego przy oknie stoją małżeństwo oraz dwójka dzieci. Nasłuchują. Za oknem, tak jak w filmie, przewalają się setki żołnierzy i tysiące pojazdów. Wojskowych i cywilnych, ale zarekwirowanych na potrzeby wojska. Rodzina się cieszy. Czują, że koniec wojny, a przynajmniej okupacji, jest coraz bliższy. Decydują, że od razu po śniadaniu wyjdą na ulicę, żeby z bliska oglądać ten upadek „panów tymczasowych”.
Jedyne, co nie jest w tym opisie faktem, to ta rodzina. Cała reszta jest zgodna z dziesiątkami relacji ludzi, którzy w drugiej połowie lipca obserwowali, jak przez Warszawę maszerują w nieładzie niemieckie dywizje – czy może raczej to, co z nich zostało. Rozpoczęta 23 czerwca operacja „Bagration” w ciągu miesiąca doprowadziła do rozbicia niemal całej Grupy Armii „Środek”, liczącej blisko 800 000 ludzi. Oddziały kierowane przez nazywanego „strażakiem Hitlera” feldmarszałka Waltera Modela, specjalistę od trudnych zadań, nie potrafiły sprostać impetowi, z jakim runęła na nie Armia Czerwona, która zasypywała ich tonami pocisków i bomb. Każdego dnia Sowieci spychali wroga o 25 kilometrów. Na wojnie to dosłownie zabójcze tempo.
W końcu front zatrzymał się tuż pod Warszawą. Teraz jej mieszkańcy budzili się i zasypiali, słysząc huk dział. Za dnia zaś patrzyli, jak przerażeni Niemcy opuszczają w pośpiechu miasto. Z urzędów, muzeów i prywatnych mieszkań wynoszono skrzynie i walizki wypełnione ubraniami, jedzeniem oraz dokumentami, które nie powinny wpaść w ręce wroga, ale również rabowanymi skarbami. Starszym warszawiakom mogło to przypominać sceny z lata 1915 roku, gdy również w panice uciekali Rosjanie, zabierając ze sobą wszystko, co tylko zdążyli zapakować na wozy i do pociągów odjeżdżających w stronę Petersburga.
Tak wtedy, jak i teraz największe tłumy gromadziły się na trasie prowadzącej przez most Poniatowskiego. Wybudowany na początku XX wieku, był świadkiem niejednego odwrotu i niejednego triumfalnego przemarszu. Pierwsze, jeszcze w 1914 roku, szły po nim na wojnę oddziały rosyjskie. Potem ci sami Rosjanie uciekali po nim na wschód. Po nich zjawili się Niemcy i Polacy, legioniści Józefa Piłsudskiego. W 1939 i 1941 roku ten najpiękniejszy z warszawskich mostów dźwigał triumfujące wojska Adolfa Hitlera. Aż w końcu nadszedł 1944 rok i klęska Wehrmachtu. Ponownie więc mieszkańcy Warszawy gromadzili się w pobliżu Poniatoszczaka. Ich zapiski z tamtych chwil pełne są radości, ale i ledwo skrywanej wściekłości, że znienawidzony wróg może ujść bez wymierzonej kary. „Agaton” Jankowski wspominał:
23 lipca 1944 roku staliśmy z „Krystyną” w milczącym tłumie na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Patrzyliśmy z satysfakcją i z pogardą. Niemcy uciekali. Nie cywilne władze i volksdeutsche, chyłkiem, po nocy, ładujący ukradziony dobytek na ciężarówki, ale wojsko niemieckie, jawnie, w biały dzień! Szeroką jezdnią Alei Jerozolimskich ciągnął nieprzerwanie, od wielu godzin, sznur wojskowych pojazdów i sprzętu, ciężarówek i wszelkiego autoramentu pojazdów konnych: furgonów, bryczek, wozów drabiniastych. Zrezygnowani kierowcy nie usiłowali wyprzedzać konnych pojazdów, ciągniętych przez wychudzone szkapy w dziwnych uprzężach. Nieliczne, zwarte oddziały i tłum zmęczonych, brudnych, nieogolonych żołnierzy. Szli zza Wisły, na zachód, w kierunku Woli i Ochoty. Gorąco było. Szli w rozpiętych mundurach, z gołymi głowami, z karabinami, trzymanymi niedbale za lufę, lub bez broni. Wolno noga za nogą, przystając co chwila. Przysiadali na skraju chodnika, odpoczywali i szli dalej. Nie patrzyli nam w oczy. Długo czekaliśmy na taki widok.
Alceo Valcini, włoski dziennikarz mieszkający podczas wojny w Warszawie, którą wraz ze swoją żoną, Polką, opuścił dosłownie na parę dni przed wybuchem powstania, notował w swoich zapiskach:
Ze wschodu przez wspaniały obszerny most Poniatowskiego ciągnęły tymczasem coraz liczniej resztki dywizji niemieckich pokonanych pod Witebskiem i Mohylewem, pobitych pod Mińskiem. To już nie byli żołnierze, ale poruszające się strzępy ludzkie: wymęczeni, przerażeni, bezwolni, w stanie widocznej zapaści fizycznej i moralnej. Spoceni, wychudzeni, zabłoceni aż po włosy, siedzieli, kołysząc nogami na skrzyniach dział ciągnionych przez konie, na rozlatujących się autach, na chłopskich wozach, prowadząc z sobą cielęta, krowy, psy. Mieli długie brody, spojrzenia przygaszone i oczy zapadnięte. Warszawiacy wystawali przez całe godziny, obserwując ten bezładny odwrót, zadowoleni z niechybnej klęski militarnej Niemców; nie tracili też żadnego szczegółu, który mógłby być znakiem potwierdzającym zbliżający się koniec. Przez długie godziny przyglądali się z nie dającym się określić uśmiechem, jak wzdłuż Alej Jerozolimskich przejeżdżały poszczególne formacje pobitej armii.
W tym tłumie, rozradowanym, choć jeszcze nie świętującym otwarcie, był również „Motyl”. Do Warszawy z Lubelszczyzny, gdzie zostawił swoją kompanię 27. WDP AK, przyjechał dosłownie przed kilkoma dniami. A może dopiero tu dotarł? Jego własne relacje w tej kwestii się różnią. W jednej opowiadał, że w mieście znalazł się tydzień przed początkiem walk, w innej – że już w połowie miesiąca. „15 lipca łączniczka przyszła z rozkazem, że mam się zameldować w Warszawie. Wtedy dostałem granatowe ubranie cywilne, bo wcześniej cały czas byłem w mundurze i pojechałem najpierw do Lublina. I stamtąd, już z papierami, przyjechałem koleją do Warszawy 16 lipca”.
Bez względu na to, kiedy przyjechał, był świadkiem, a nawet uczestnikiem tego entuzjazmu z jednej i paniki z drugiej strony. Też stał w Alejach Jerozolimskich, też patrzył, jak Niemcy wloką się byle dalej od ścigającej ich Armii Czerwonej, też doświadczał mieszanki radości i wściekłości. Po ostatnich miesiącach koszmaru nieustannego wymykania się z okrążenia, krycia się przed samolotami i mozolnego pokonywania kolejnych kilometrów na bagnach ten widok bez wątpienia podniósł go na duchu i dał zastrzyk energii. Pierwsze jednak, co zrobił, to odwiedził siostrę na Żoliborzu. Czy jednak widział się tylko z Kaliną, czy także z matką oraz Danutą, możemy tylko zgadywać. Na pewno, jak mówi mi Oskar Starzeński, był w Milanówku, bo chciał zobaczyć siostrzeńca. Zachowało się z tego wydarzenia przynajmniej jedno zdjęcie.
Ale czasu dla rodziny nie miał zbyt dużo. „Zwołano nas na ulicę Miodową na dwa kolejne przeszkolenia, gdzie podano nam troszeczkę inny sposób przyjmowania zrzutów i zaraz potem było pierwsze czuwanie w oczekiwaniu na wybuch powstania”. Ostatnie dni przed 1 sierpnia to w jego relacji nieustające oczekiwanie. Nie będziemy tu szczegółowo odtwarzać przebiegu mobilizacji sił Armii Krajowej w Warszawie ani wytykać popełnionych przez dowództwo błędów. Inni już szczegółowo i nie raz je opisali. Spójrzmy raczej, jak zapamiętał to „Motyl” – to w końcu o nim jest nasza opowieść. Czytając jego zapiski, można odnieść wrażenie, że odczuwał wówczas to samo napięcie, tę samą pewność co w sierpniu 1939 roku – że walka skończy się zwycięstwem.
Zebraliśmy się dosyć dużą grupą na Nowogrodzkiej i czekaliśmy na rozkaz, bo powiedzieli, że lada moment się zacznie. Tymczasem jednak przyszło odwołanie. To było dla nas straszne rozczarowanie. Żołnierze zaczęli płakać, mówiąc: „Co? My tutaj już jesteśmy gotowi do walki”. Wszystko się w nas rwało, żeby tych Niemców uciekających pogonić, takie były uczucia. Wierzyłem, że nawet gołymi prawie rękami ich pokonamy. A tu: „Jezus, Maria! Nie będzie powstania!”. Znowu minęły dwa dni i następne czuwanie zostało zarządzone. Wtedy to już był 30 lipca.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sebastiana Pawliny „Motyl Ścibor-Rylski. 100 lat Polski, czyli opowieść o generale” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Sebastiana Pawliny „Motyl Ścibor-Rylski. 100 lat Polski, czyli opowieść o generale”.
Podobne dramaty przeżywały wówczas tysiące ludzi. Szykujących się do walki przez lata, czekających na ten moment, sprowadzających niemalże całe swoje życie do tej jednej decyzji – i słyszących nagle, że mobilizacja została odwołana. Ryszard Bielański „Rom”, żołnierz oddziału 993/W, a już niedługo batalionu „Pięść”, pisał po latach, że „marzyła nam się walka żołnierska”6. Bano się, że Niemcy odejdą i nie będzie jak się na nich zemścić.
Monika Żeromska we wspomnieniach notowała wręcz, jak to w nocy 31 lipca przeżyła atak strachu. Ale nie z powodu wiszącej wówczas nad każdym przecież groźby śmierci, ale poczucia, że wroga nie spotka kara. „Siedzę na łóżku, bo nie mogę nie tylko zasnąć, ale nawet położyć się, i trzęsę się ze wściekłości i bezsilności. To nie miało być tak, żeby oni nam się wymknęli, przecież musi się odbyć sąd, zemsta nad nimi, to, żebyśmy ich zobaczyli w rozsypce, w popłochu, każdy swojego Niemca na własne oczy”.
Niektórzy jednak nie chcieli tego powstania, nie chcieli tych walk. Wśród nich byli żołnierze 27. WDP AK – kompanii warszawskiej Zdzisława Zołocińskiego „Piotra”. Przed chwilą toczyli zażarte walki na Wołyniu, ledwo dotarli na Lubelszczyznę, przyjechali do Warszawy odpocząć, spotkać się z rodzinami, ale bić się tutaj nie planowali. Uważali, że ich miejsce jest przy dywizji8. Nie widzieli szans na sukces w mieście. Mimo to ostatnie dni lipca, zgodnie z rozkazem, spędzali w mieszkaniu rodziców jednego z nich, Stanisława Sommera „Makiny”, oczekując na rozkaz – albo podrywający ich do powstania, albo wysyłający z powrotem do lasów.
Ale w końcu te rozważania, obawy i nadzieje przestały mieć znaczenie – nadszedł 1 sierpnia. Słońce ledwo zdążyło się podnieść, nieśmiało rozświetlając dachy domów, które wkrótce miały się rozświetlić płomieniami, a na ulice już wyruszyły najpierw dziesiątki, a chwilę później setki łączniczek. Wybiegały z bram i najszybciej, jak potrafiły, gnały pod wyznaczone adresy. Tramwajami, rowerami, rikszami, a często po prostu na piechotę kursowały po mieście, mijając niemieckie patrole. Pewnie się bały, ale ten strach towarzyszył im od dawna, zdążyły go oswoić. W torbach i kieszeniach płaszczy miały poukrywane maleńkie karteczki, na których ktoś skreślił kilka prostych słów mających siłę wpływania na życie setek tysięcy ludzi: „Godzina W, 1 sierpnia, godzina 17”.
Teraz od ich sprawności zależało, czy potężna machina podziemnej Warszawy zdoła się podnieść, aby o wyznaczonej godzinie na dany rozkaz ruszyć do walki. Dzisiaj wiemy już, że nie udało się poderwać wszystkich ludzi i oddziałów. Nie ma w tym jednak żadnej winy tych młodych często dziewczyn. W warunkach, z jakimi się musiały zmierzyć, było to zadanie niewykonalne. Ale to miało się dopiero okazać.
Kartki trafiały więc pod wskazane adresy, wywołując zazwyczaj wybuch radości, że to już, ale niekiedy też sprawiając, że ludzi nagle opadały wątpliwości, czy mają jakiekolwiek szanse. Zbyszek należał do tej pierwszej grupy. Według jego relacji rozkaz o rozpoczęciu walki dotarł do niego już 31 lipca. „Łączniczka przyszła późnym wieczorem na nasz punkt i powiedziała, że 1 sierpnia mamy stawić się na ulicę Pańską [3/5/7] po broń, a potem stawić się na Karolkową i Żytnią, bo tego dnia o 17 wybuchnie powstanie. Radość była niebywała”.
„Motyl”, zanim poszedł pod wskazany adres, odwiedził matkę na Żoliborzu. Już nie mieszkała w alei Szucha. Jesienią 1943 roku Niemcy wyrzucili z apartamentu całą ich rodzinę. Opieka włoskiej ambasady straciła moc wraz z końcem przymierza Włoch z III Rzeszą. Dominik Starzeński razem z synem omal nie przypłacili tamtej wyprowadzki życiem. Po tym, jak zostali wyrzuceni z mieszkania, postawiono ich pod ścianą, a jeszcze tego samego dnia, gdy jechali do Kaliny na Żoliborz, wpadli w łapankę na placu Krasińskich. W obu sytuacjach zostali jednak wypuszczeni.
Zbigniew z matką 1 sierpnia widział się zaledwie przez chwilę. Może pytała go, czemu tak pędzi, a może sam powiedział, o co chodzi. Rzucił na pewno, że to dzisiaj, a on będzie dowodził kompanią. Nawet się nie uściskali. Wyskoczył z mieszkania, rozglądając się dookoła, czy w pobliżu nie ma Niemców. Miał przy sobie broń, tego samego colta, z którym jechał na Wołyń, więc wolał nie natknąć się na patrol. Maria nie próbowała go powstrzymać, choć był to dla niej trudny moment. Po latach w czymś na kształt skróconej wersji wspomnień pisanych wierszem notowała: „Jak ćmy na ogień szli ci biedni chłopcy, nawet nie przeczuwając co ich wkrótce czeka, a każda matka wiedząc co się dzieje, nie może zabronić, tylko z bólu mdleje, i na tę lekkomyślność straszliwą narzeka”.
Rodzinne rozstania to jeden z wielkich, a dotąd nieopisanych odpowiednio tematów Powstania Warszawskiego. Dziesiątki, setki wspomnień pełne są scenek pokazujących, jak rodzice i dzieci szukali słów i gestów mających wyrazić – właśnie, co? Nadzieję? Strach? Pewność, że się spotkają, czy może przeczucie, że widzą się po raz ostatni? A może radość, że dożyli tego momentu? Gdzieś pomiędzy tymi nieporadnymi próbami powiedzenia sobie wielkich rzeczy była prostota i pragmatyka. „Zjedz coś”, „Zapakuj do plecaka coś ciepłego i dodatkową parę skarpetek”. Potem jedno spojrzenie, uścisk – i syn albo córka wychodzili. Często również rodzice mieli swoje przydziały. Niekiedy odprowadzali się kawałek, byle być razem dłużej o te kilka minut, kwadrans, pół godziny.
Rozstając się z jedną rodziną, powstańcy szli do drugiej. Bo oddział, z którym się wiązali, przybierał formę instytucji, grupy totalnej. Jak przekonują Sonke Neitzel i Harald Welzer, niemiecki duet naukowców badających listy niemieckich żołnierzy z czasów drugiej wojny światowej, ten konflikt przez swoją długość i złożoność nabrał cech wydarzenia trudnego do oszacowania. W takiej sytuacji grupa, do której się przynależy, staje się ważna z jednego powodu – zapewnia orientację w sytuacji, w której w inny sposób byłaby ona trudna do osiągnięcia. „Znaczenie grupy towarzyszy broni dla własnych potrzeb orientacyjnych wzrasta wraz ze stopniem zagrożenia sytuacją, w jakiej człowiek się znajduje”. Nie powinno więc dziwić, że po latach więzi między powstańcami są tak silne. Łączyły ich bowiem nie tylko wspólne przeżycia, lecz także pewność, jaką sobie wzajemnie dawali.
Gdy krótko przed 16:00 Zbigniew zbliżał się ze swoimi ludźmi do domu na ulicy Pańskiej 3/5/7, nagle zauważył znajomą twarz. Nie widzieli się już dwa lata, ale to na pewno był on – Zygmunt Jędrzejewski, teraz używający pseudonimu Jędras. Razem przeszli cały szlak września 1939 roku, razem przetrwali piekło pod Kockiem i dramat kapitulacji, a teraz Zygmunt odpowiadał za osłonę magazynu broni, do którego właśnie szedł „Motyl”. Zatrzymali się, chyba nie dowierzając, że się odnaleźli w tym wojennym chaosie. Nie mieli jednak czasu na wspomnienia. Szybko ustalili, że dostali przydział do tego samego batalionu, po czym każdy zajął się swoim zadaniem.
Zbyszek zszedł do piwnicy. Tam „pobieraliśmy pistolety maszynowe, colty, granaty. Wszystko trzeba było odwazelinować jeszcze na klatce schodowej, gdzie czyściliśmy i doprowadzaliśmy broń do takiego stanu, żeby można było strzelać”. Dla siebie złapał pistolet maszynowy i jeden granat. Gdy reszta jego ludzi była już uzbrojona, ponownie wyszli na ulicę.
Włączyli się w pozornie chaotyczny, a jednak zaplanowany korowód tysięcy konspiratorów wędrujących na swoje pozycje wyjściowe. Ludzie z oddziału „Motyla”, jeden po drugim, wszyscy w płaszczach i kurtkach, pod którymi chowali broń, szli w stronę ulicy Karolkowej. Niedaleko ich batalion, „Czata 49”, miał wyznaczone miejsce koncentracji.
Bez przygód dotarli na miejsce. A tam – wolna Polska! Otaczał ich tłum żywo dyskutujących ludzi z biało-czerwonymi opaskami naciągniętymi już na ręce. Gdzieniegdzie mignął na czapce przedwojenny orzełek, ktoś paradował w furażerce z 1939 roku. Do polowej kancelarii, w której wydawano legitymacje, ustawiła się kolejka. Gdy Zbyszek odebrał już swoją i wsunął na ramię opaskę, podszedł do niego jakiś mężczyzna – lekko przygarbiony, z laseczką, poruszający się dość flegmatycznie. Nie miał żadnych dystynkcji, nic, co pozwalałoby stwierdzić, kim jest. Okazało się, że to dowódca batalionu.
Major Tadeusz Runge „Witold”, cichociemny, w najbliższych tygodniach miał okazać się znakomitym dowódcą, jednym z najlepszych w całym Zgrupowaniu „Radosław”, w skład którego wchodził batalion „Motyla”, a może nawet jednym z najlepszych w powstaniu. Imponował swoim ludziom. To, co na początku uważali za flegmatyczność, okazało się opanowaniem, które nie opuszczało go w najgorszych nawet sytuacjach.
Szybko dał jego próbkę. Dochodziła 17:00, gdy ktoś dostrzegł samochód – niemiecki. W środku szofer i dwóch oficerów. Nie zwracali uwagi na powstańców, może ich nawet nie zauważyli. Postanowiono ich przepuścić. Pożytek z ewentualnej zdobyczy byłby nieduży, a gdyby zorientowali się, co się dzieje, i uciekli, mogliby przysporzyć dużo problemów „Witoldowi” i jego ludziom. W ciszy więc obserwowano, jak jadą.
Nagle pada strzał. Gdzieś z okna. Ktoś postanowił zatrzymać samochód. Po chwili drugi, trzeci… Część trafia w pojazd. Kierowca traci panowanie nad autem. Samochodem rzuca na prawo, lewo, aż uderza w mur. Mija kilkanaście sekund. Cała trójka Niemców wyskakuje na ulicę i ucieka. W tym samym momencie rozpoczyna się gwałtowna strzelanina. Powstańcy nie mogą dopuścić, aby tamci zwiali, ale żaden nie trafia. Dowódcy krzyczą, aby przerwać ogień. Muszą oszczędzać amunicję – już pierwszego dnia walk. Runge jednak łapie karabin, celuje, jeden Niemiec pada. Drugiego dosięga seria z broni maszynowej. Został ostatni. Zaraz zniknie za rogiem muru. „Witold” spokojnie mierzy, naciska spust. Trafia.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sebastiana Pawliny „Motyl Ścibor-Rylski. 100 lat Polski, czyli opowieść o generale” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Sebastiana Pawliny „Motyl Ścibor-Rylski. 100 lat Polski, czyli opowieść o generale”.
Kolejne godziny upłyną im na organizowaniu drużyn, plutonów, kompanii. Te nazwy będą swoistym zaklinaniem rzeczywistości, próbą uwierzenia, że dysponują realną siłą. W rzeczywistości cały batalion będzie miał siłę jednej kompanii, kompania – plutonu, pluton – drużyny. Ale tym będą się przejmować dopiero za jakiś czas. Na razie wszystkich trzyma w pionie entuzjazm.
Dzielą się więc zadaniami, wybierają kwatery, budują pierwsze barykady. Pomaga im w tym ludność cywilna, równie pełna nadziei, co powstańcy. Organizują kuchnie polowe i punkty opatrunkowe. W końcu idą do walki.
Mieli uderzyć na budynek Monopolu Tytoniowego przy ulicy Dzielnej 62. Czteropiętrowy, z dużymi oknami, obsadzony przez Niemców, znajdował się tuż obok fabryki Kamlera, gdzie swój punkt dowodzenia zainstalowała Komenda Główna AK. Nie można było tolerować takiego sąsiedztwa, więc od kilku godzin szturmowano Monopol raz za razem. Bezskutecznie. Wtedy „Witold” wezwał „Motyla”. Zapewne nie dlatego, że znał jego dotychczasowe osiągnięcia. Ktoś po prostu musiał poprowadzić kolejny atak. Padło na niego. Zebrał więc swoich ludzi i krótko przed północą poszedł w stronę ulicy Dzielnej. Jedyną niedogodność stanowił deszcz. Zanosiło się na niego już od rana.
Mokrzy i pewnie zdenerwowani dotarli na miejsce. Pod murem fabryki spotkali podpułkownika Jana Mazurkiewicza. W swoim charakterystycznym hełmie i w płaszczu przeciwdeszczowym krótko poinstruował ich, co mają robić. „Zarządził, żeby z materiałów wybuchowych skombinować taką bombkę. Potem podłożyli ją pod mur i go wysadzili. Niemcy strzelali na główne wejście, bo myśleli, że my przez bramę będziemy wchodzić i trudno by nam ją było sforsować, a tymczasem my przez tę dziurę w murze wdarliśmy się do środka. (…) Niemcy się trochę bronili, ale reszta się poddała”.
Sukces, choć nieplanowany, wzmocnił wśród ludzi „Radosława” przekonanie, że powstanie może się udać. Był to jednocześnie jeden z niewielu sukcesów Armii Krajowej w tych pierwszych godzinach. Choć zajęła sporą część miasta, to najważniejszych celów nie zdobyła. Nie udało się opanować dzielnicy niemieckiej, nie udało się przechwycić mostów, zająć lotnisk i wielu innych obsadzonych przez wroga punktów.
To, co się udało osiągnąć, to zaskoczenie, choć i to nie całkiem. Przez następne dwa, trzy, a może nawet i cztery dni pozwalało ono mieć jeśli nie inicjatywę, to przynajmniej szansę na umocnienie swoich pozycji. Ale i tego wobec braku odpowiedniej łączności powstańcy nie byli w stanie zrobić. Każda dzielnica została pozostawiona sama sobie. Pułkownik Antoni Chruściel „Monter” nie zdołał jeszcze ustalić, co się dzieje z poszczególnymi zgrupowaniami, jaka jest ich sytuacja, stan uzbrojenia, z jakim przeciwnikiem się mierzą, a wróg już miał plan i bezwzględnie go realizował.
Zanim to jednak nastąpiło, przez chwilę powstańcza Warszawa żyła – po raz pierwszy od lata 1939 roku. Relacje z tamtych dni pełne są emocji. Tadeusz Polak, który dwa powstańcze miesiące spędził w Śródmieściu, notował pod datą 2 sierpnia: „Dzień ciepły i piękna pogoda. Rozmów, wrażeń wiele. Wszyscy podnieceni, podenerwowani radością, że wreszcie mogą czuć, myśleć i mówić głośno, swobodnie. Aż dech zapiera na myśl, że się jest wreszcie wolnym…”.
Zbyszek prawdopodobnie również odczuwał ten niesamowity entuzjazm pierwszych dni. Po latach mówił wręcz, że były one pasmem sukcesów. Sporo w tym stwierdzeniu przesady. Już na samym początku bowiem olbrzymie problemy miały oddziały na Mokotowie, Żoliborzu i Ochocie. Na Woli powstańców uratowała obecność Zgrupowania „Radosław”. Lokalne oddziały były za słabe. Jedynie Śródmieście, wraz z wchodzącymi w jego skład Powiślem, Czerniakowem i Starówką, mogło mówić o jakimkolwiek opanowaniu sytuacji, ale i tak nie o samych sukcesach.
Ale dla „Motyla” ten początek rzeczywiście mógł wyglądać dobrze. Jego oddział, nie licząc patroli i pojedynczych starć z Niemcami, nie brał udziału w poważniejszych walkach. No i dostali panterki, niemieckie bluzy maskujące, jeden z symboli tamtych dni. Dzięki nim poczuli się jak prawdziwe wojsko.
Zbigniew znajdował się wówczas w największym niebezpieczeństwie, jeżdżąc samochodem. To była jedna z jego miłości, obok koni być może największa. Gdy tylko batalion zdobył pierwszego dnia niewielkiego, bardzo eleganckiego mercedesa 170V, natychmiast zarekwirował go dla siebie. Przez kolejne dni często nim kursował. Jednak nie z rozkazami czy na patrole. Odwiedzał znajomych mieszkających na ulicy Miodowej, Janusza oraz Bohdana Tomaszewskich i ciężarną żonę tego drugiego, Zofię. Bohdan po wojnie został m.in. komentatorem sportowym, którego charakterystyczny głos przez kilka dekad towarzyszyć będzie najważniejszym wydarzeniom sportowym – relacjonował łącznie dwanaście olimpiad. Latem 1944 roku, choć był zaprzysiężonym żołnierzem AK, przez całe powstanie trwał przy żonie. Gdy Starówka upadała, nie uciekł do Śródmieścia, ale został przy niej. Wspominał później:
W nocy stanąłem u wejścia do kanału na placu Krasińskich z moją pierwszą żoną Zofią, z domu Leszczyńską, która była w zaawansowanej ciąży. Oficer dokonujący selekcji powiedział, że nie może iść z tym brzuchem, bo zatarasuje drogę. Ale żona wydostała się ze Starówki, ja wpadłem w ręce Niemców. Stałem pod ścianą do rozstrzelania jako pierwszy z brzegu. Nagle usłyszałem po niemiecku: „Chcę ci pomóc”. Odwracam się, stoi żołnierz w hełmie, z plecakiem. Powiedział, że mnie zasłoni, jak gestapowiec się odwróci. Wszedłem w tłum kobiet i rannych, tak się uratowałem.
To jednak miało się dopiero wydarzyć. Na razie w troje siedzieli na Miodowej, gdzie już na początku sierpnia zjawił się Zbigniew. „Cały samochód ładowałem papierosami, jeszcze jakąś żywność, którą zdobyliśmy w tej fabryce po Niemcach, i zawoziłem im z Woli przez getto na Stare Miasto, na Miodową. I tak trzy, albo cztery razy kursowałem. Prywatnie, że tak powiem. Nawet dowódca o tym nie wiedział, że jeździłem na Miodową. Dwa razy z Pawiaka dostałem ostrzał, ale nieszkodliwy, jakoś nie mogli trafić w tego Mercedesa”.
Czytając tę historię, trudno pozbyć się wrażenia, że to już było, że ponownie jesteśmy w Zwierzyńcu, w latach 20., że Zbyszek razem z braćmi Mosakowskimi wdrapuje się w stajni na belki pod sufitem i ogląda, jak tam na dole myją konie. W każdej chwili może spaść, ale później robi to jeszcze raz i jeszcze. Teraz podobnie – choć w każdej chwili może zostać trafiony przez wroga, wsiada za kierownicę i rusza. Tego budzącego się w nim co jakiś czas buntu nie pozbędzie się do samego końca. Zapytałem raz Michała Kochańskiego o jedno wspomnienie z dziadkiem w roli głównej. Chwilę się zastanowił, po czym opowiedział historię, w której też widać tę chęć zrobienia po swojemu:
Kiedyś wypychał mnie z samochodem z garażu. Miał już wtedy dziewięćdziesiąt kilka lat i problemy z chodzeniem. A samochód przestał odpalać, więc trzeba go było wypchnąć. Dziadek zarządził, że ja wsiadam do samochodu, a on będzie pchał. Nie można mu było wytłumaczyć, że może na odwrót albo poczekamy na kogoś… Dawaj! I ten samochód go pociągnął. Przewrócił się, poleciał na ręce. Wtedy pierwszy raz usłyszałem, jak dziadek zaklął. I wtedy chyba się obudził, że już nie jest taki najmłodszy. A ja miałem zagwozdkę, jak go podnieść, bo to przecież był olbrzymi mężczyzna.
Beztroska wyrażana w samowolnych jazdach na Stare Miasto trwała krótko. Już 5 sierpnia na pozycje powstańcze na Woli runęła niemiecka nawała. Entuzjazm pierwszych dni się ulotnił, ustępując miejsca przerażeniu i bezradności. Polskie oddziały, bez względu na to, jak się starały, nie potrafiły zatrzymać nieprzyjaciela. Pojedyncze sukcesy, które odnosiły kompanie i bataliony „Radosława”, miały znaczenie symboliczne. Nie mogły zmienić rzeczywistości. Tak jak nie mogło jej zmienić kontruderzenie z godzin popołudniowych 5 sierpnia, w trakcie którego śmiertelnie ranny został Stanisław Potworowski. Ale o tym już było. Idźmy więc dalej.
W kolejnych dniach sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Czy może raczej – przerażająca. Powstańcy wczepiali się w swoje pozycje, próbując utrzymać je za wszelką cenę. I tę cenę płacili. Nie będziemy opisywać tamtych dni godzina po godzinie. To materiał na osobną opowieść. Ograniczmy się więc do zarysowania za pomocą wybranych relacji ogólnego kształtu chaosu, który wdarł się na ulice Woli. Leszek Jan Wójcicki „Leszek” w swoich zapiskach pod datą 6 sierpnia notował:
Pluton nasz zajmuje nowe stanowiska przy ul. Karolkowej, naprzeciw szpitala Ewangelickiego. Od strony cmentarza sąsiaduje z nami pluton por. „Motyla”, a od tyłu oddział por. „Lalki”. Trzypiętrowy dom, który zajmujemy, jest zamieszkały przez dwadzieścia kilka rodzin. W oknach firanki i kwiaty. Wyglądają one ładnie, ale trzeba je usunąć. Dostaję rozkaz umocnienia budynku. Robimy strzelnice w oknach i na balkonach i maskujemy je. Przebijamy przejścia do sąsiednich budynków, kopiemy rowy łącznikowe. Stawiamy barykadę w poprzek ulicy. Pomaga nam w tym ludność cywilna – starzy i młodzi i nawet dzieci robią co mogą. Zapał jest nadal wielki, co jest kontrastem z nastrojem ludności na innych ulicach, gdzie Niemcy dali się już we znaki mieszkańcom. Mężczyźni noszą worki z piaskiem, cegły i płyty betonowe z chodników.
Trzy dni później pisał, że „patrząc od strony szpitala, nasze pozycje składające się z 3 przylegających do siebie budynków przy ul. Karolkowej tworzą formę szerokiej podkowy. Na prawym skrzydle jest pluton »Motyla«, w centrum pluton »Głoga«, a na lewym skrzydle oddział por. »Lalki«. »Mały« z dwoma rkm stoi w pogotowiu, by wspierać najbardziej zagrożony odcinek. Ja stoję z miotaczami w bramie naprzeciw barykady”.