Mordy sądowe - zbrodnie w majestacie prawa
Mordy sądowe – zobacz też: Afera mięsna – mord sądowy epoki Gomułki
Przeświadczenie o AK, o nas, że zasłużyliśmy jedynie na to,
aby nas sądzić i przebaczać nam, jest najpodlejszą nikczemnością.
Nas nie wolno w ogóle sądzić…
kpt. Stanisław Sojczyński „Warszyc”, lipiec 1945 r.
Sądowa farsa, z jaką mieliśmy do czynienia w latach stalinizmu, spowodowała śmierć tysięcy więźniów politycznych skazanych w pokazowych procesach, rzekomo w majestacie prawa. Ofiar komunistycznego terroru było wiele więcej – dziesiątki tysięcy osób zginęło z wycieńczenia lub wskutek tortur w więzieniach, aresztach tymczasowych lub w komunistycznych obozach. W stalinowskiej Polsce, a więc w okresie 1944–1956, przez więzienia mogło przejść nawet 2 mln osób! Także obławy i pacyfikacje oraz inne zakrojone na szeroką skalę akcje wojskowe, wymierzone w polskie podziemie niepodległościowe, przynosiły śmiertelne żniwo. Rabowano przy okazji dobytek niewinnej ludności miast i wsi, który przepadał ponoć „zgodnie z prawem”.
Na bandycki terror reakcji odpowiedzieć naszym terrorem. Postawić zasadę odpowiedzialności zbiorowej wsi za zbrodnie dokonywane na jej terenie. Na akty zbrodnicze reagować natychmiast: nakładaniem kar materialnych, konfiskowaniem dobytku; masowymi aresztami [...]; natychmiastowe na miejscu rozstrzeliwanie schwytanych z bronią w ręku, właścicieli domów, w których broń została znaleziona; w skrajnych wypadkach, przy napotkaniu na zbrojny opór wsi, spalenie wsi – nakazywał komunistyczny „kodeks postępowania”.
Komuniści tworzyli nie tylko specjalne grupy operacyjne, lecz także tzw. bandy pozorowane, których członkowie – w odpowiednich przebraniach – dokonywali rozbojów „na konto” zbrojnego podziemia antykomunistycznego. Wszystko oczywiście po to, aby zdyskredytować je w oczach okolicznej ludności.
Delegat Korboński wspominał o organizowaniu przez bezpiekę fikcyjnych oddziałów partyzanckich wyposażonych w legitymacje PSL-u. Celem była prowokacja ludności wiejskiej. Po pewnym czasie – pisał działacz Polskiego Państwa Podziemnego – przyjeżdża bezpieka z dokładną listą i aresztuje wszystkich, którzy z bandą [podstawioną przez komunistów – W.K.] się zetknęli .
Funkcjonowały ponadto „szwadrony śmierci”, czyli grupy egzekucyjne (tak nazywano też cywilne bojówki PPR-u) – zabijały od razu, często w lasach, „w imię sprawiedliwości”.
Za likwidację „wroga wewnętrznego” odpowiadał Wydział III UBP ds. zwalczania band. Do zadań jego funkcjonariuszy należały działania terenowe, a także przeprowadzenie zatrzymań podejrzanych.
Wydziały i Sekcja do walki z bandytyzmem mają za zadanie prowadzić i organizować walkę z bandami terrorystycznymi, bandytami pojedynczymi o politycznym zabarwieniu, nieprzyjacielskimi spadochroniarzami, dezerterami i uchylającym się od służby wojskowej oraz ścigać osoby współpracujące z bandytami i dezerterami. [...] Organizują sieć wywiadowczą, agenturę i informację, których zadaniem jest rozpracowanie i ujawnienie – celem likwidowania w zarodku – formujących się band terrorystycznych i istniejących już ich baz – instruował swych podwładnych minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz.
Co się działo po ujęciu „bandytów”? Aresztowanych członków niepodległościowej partyzantki przekazywano w ręce pracowników Wydziału Śledczego MBP. Ci, stosując różne metody, za wszelką cenę usiłowali wydobyć od ujętych zadowalające zeznania, potrzebne do sformułowania aktu oskarżenia. Ich podpisanie przez wyczerpane śledztwem ofiary było równoznaczne z zasądzeniem wyroku śmierci. Była to tylko kwestia czasu. W ten sposób komuniści krok po kroku eliminowali potencjalne zagrożenie. Sztukę tę opanowali do perfekcji.
Kim byli ci cieszący się złą sławą funkcjonariusze UB, którzy w zetknięciu ze swymi ofiarami stawali się „panami życia i śmierci”? Łączył ich model postępowania – szczególnie wyrafinowane okrucieństwo, wzorowane na działaniach NKWD. W przeważającej liczbie wypadków byli wewnętrznie zdemoralizowani, nieobyczajni, niestabilni emocjonalnie. Wielu nadużywało alkoholu, nie panując później nad swoim zachowaniem – także w sytuacjach życia codziennego. Innym problemem była nieznajomość… języka polskiego. Znaczny procent ubeków stanowili bowiem funkcjonariusze obcego pochodzenia. Zdarzało się, że instytucja, w której byli zatrudnieni, powiatowe czy wojewódzkie UB, wysyłała ich na kursy polszczyzny. Prawdziwą zmorą był analfabetyzm.
Z punktu widzenia rekrutujących na etatowe stanowiska w MBP najważniejsze nie były kwalifikacje i doświadczenie osób ubiegających się o angaż, ale stopień oddania ideom komunistycznym, podporządkowanie władzy. Nic więc dziwnego, że w 1945 roku co trzeci pracownik resortu posiadał zaledwie niepełne wykształcenie powszechne. Do 1955 roku statystyka ta nieco się poprawiła, dalej jednak przemawiała na niekorzyść funkcjonariuszy. Przeważało wówczas wykształcenie niepełnie średnie (34%), powszechne (30,5%), z kolei wskaźnik niepełnego powszechnego spadł o ponad połowę (15,3%). Tylko 2,5% zatrudnionych miało ukończone studia wyższe. Zdecydowanie przeważało pochodzenie robotnicze (w latach 1945–1955 zawsze powyżej 60%); mniej więcej co piąty pracownik miał korzenie chłopskie (w omawianym okresie między 16 a 24%).
Tekst jest fragmentem książki Waldemara Kowalskiego „Bohaterowie z dołów śmierci”:
Statystyki nie kłamią. W 1945 roku prawie połowę (47%) kadry zatrudnionej w aparacie bezpieczeństwa stanowili pracownicy w wieku 22–30 lat, a więc młodzi i niedoświadczeni. W miarę upływu czasu procent ten jeszcze się zwiększał. Co ciekawe, w roku zakończenia II wojny światowej MBP zatrudniało prawie 600 „młodocianych” – niepełnoletnich, bo przed 18. rokiem życia. Niemal pięciokrotnie więcej (niespełna 2700) służbistów ukończyło 40 lat.
Pewne jest, że działania bezpieki wobec żołnierzy podziemia niepodległościowego nie miały w sobie nic z przypadku. Aresztowanie uruchamiało długi łańcuch czynności, zakończony uśmierceniem ofiary. Po drodze były więzienie, przesłuchania, przemoc fizyczna i psychiczna, obrzydliwa w swoim przekazie kampania propagandowa, „sąd” będący parodią i pochodną decyzji politycznych podejmowanych „na górze”.
Był to skrupulatnie utkany plan morderstwa sądowego. Realizowany z niezwykłą starannością przez ważne postacie komunistycznego aparatu represji – MBP, Wojskowej Prokuratury Rejonowej i Naczelnej Prokuratury Wojskowej, Wojskowych Sądów Rejonowych oraz Najwyższego Sądu Wojskowego. Nie istniała żadna możliwość obrony przed tą wielką, stanowiącą monolit, zmilitaryzowaną machiną państwa represyjnego. W latach 1952–1953 było w niej zatrudnionych ok. 200 tys. funkcjonariuszy, pracowników, żołnierzy i oficerów różnego szczebla, a także ok. 100 tys. funkcjonariuszy ORMO.
Wśród grona oprawców centralne miejsce zajmowali oficerowie śledczy, prokuratorzy wojskowi i sędziowie. Byli przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości, a kształtowali rzeczywistość bezprawia, którą sami sankcjonowali. Gotowy materiał obciążający dostarczali im oficerowie prowadzący brutalne przesłuchania. To na podstawie protokołów ze śledztw sporządzano akt oskarżenia. Po jego powstaniu los skazańca był już przesądzony, a cały proces – wyreżyserowany.
Represyjność procedur sądowych wynikała nie tylko z nadzwyczajnej surowości prawa i uległości sędziów wobec dyspozycji wydawanych przez centrum władzy politycznej. W ogromnej części przewodów sędziowie po prostu nie brali pod uwagę metod prowadzenia śledztw [...]. Sędziowie, na ogół w pełni świadomie, akceptowali jawnie fałszywe dowody i wymuszone zeznania, przewody prowadzili w sposób wrogi wobec podsądnych, a jako regułę przyjmowali domniemanie winy oskarżonych – zwraca uwagę prof. Andrzej Paczkowski.
Intencje i motywacje sędziów to jeden, oczywiście bardzo ważny, aspekt działania komunistycznego sądownictwa. Kolejny to okoliczności, w jakich wydawano krzywdzące wyroki za całkowitym przyzwoleniem władz, po kursie politycznym i zgodnie z kierunkiem propagandy. Za takie sprzyjające atmosferze strachu, nagonki i poniżenia czynniki należy uznać choćby miejsce przeprowadzania procesów. Więźniów politycznych skazywano nie tylko w gmachach sądów, lecz także na terenie więzień (tzw. procesy „kiblowe”).
Oświadczam, że w tych warunkach panowała na sali rozprawy sądowej atmosfera przymusu i terroru psychicznego; oskarżeni i świadkowie z więzienia byli pod trwałym naciskiem lęku przed oprawcami, którzy siedzieli – jako jedyni widzowie na Sali – na ławce naprzeciw ławy oskarżonych. W tej sytuacji nikt z więźniów (oskarżonych czy świadków) nie miał pełnej swobody zeznań
– pisał autor słynnych Rozmów z katem, były oficer AK Kazimierz Moczarski. W listopadzie 1952 roku sądzono go „za zamkniętymi drzwiami”, na terenie mokotowskiego więzienia.
Tekst jest fragmentem książki Waldemara Kowalskiego „Bohaterowie z dołów śmierci”:
Skazywano również w trakcie tzw. sesji wyjazdowych WSR. Skrupulatnie dobierano wtedy widzów pod zawczasu przygotowane postępowania, mające w sobie wiele z teatru farsy, ale i przenikliwej grozy.
W pierwszym przypadku „publiczność” najczęściej stanowili funkcjonariusze UB, których zresztą podsądni już dobrze znali. W drugim, gdy wojskowe sądy „obradowały” bliżej ludu, na miejsce postępowania spędzano z domów okolicznych mieszkańców, a skazanie ofiary przeradzało się w polityczny wiec. Gapie oglądali
„widowisko” przy szczelnie obstawionych wojskiem ulicach.
Dyktat przy pomocy usprawiedliwiającego państwowe bezprawie wyroku sądowego jest poręcznym narzędziem władzy, nie mającej demokratycznej legitymacji. Wyrok pozwala odrzeć ofiarę z godności, ukryć za kurtyną Sali sądowej faktycznego autora decyzji. Korzystanie przez dyktaturę z tego wygodnego instrumentu wymaga pewnych zabiegów organizacyjnych i legislacyjnych. Ich celem jest maksymalne ograniczenie niepożądanych niespodzianek ze strony sędziów. Potrzeba takiej organizacji sądów była szczególnie niezbędna komunistom, którzy wzorem Marksa i Lenina sprowadzali państwo do jego funkcji represyjnej, czyniąc je „organem ucisku jednej klasy przez drugą” – charakteryzuje komunistyczny wymiar sprawiedliwości prof. Andrzej Rzepliński.
Skazywano na podstawie prawa wprowadzonego siłą i terrorem. Wśród najważniejszych komunistycznych aktów prawnych, z punktu widzenia walki z podziemiem, należy wymienić dwa dekrety PKWN: „O rozwiązaniu tajnych organizacji wojskowych na terenach wyzwolonych” z 24 sierpnia 1944 roku oraz „O wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną, jeńcami oraz dla zdrajców narodu polskiego” z 31 sierpnia 1944 roku. Ponadto trzeba mieć na uwadze dekrety: „O ochronie państwa” z 30 października 1944 roku, „O przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa” z 16 listopada 1945 roku, „O odpowiedzialności” z 22 stycznia 1946 roku, „O przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa” z 13 czerwca 1946 roku. Komuniści wspomagali się też kodeksem karnym Wojska Polskiego z 23 września 1944 roku.
Wybór był naprawdę szeroki. Lektura treści aktów procesowych dotyczących członków polskiego podziemia dowodzi tylko prawidłowości, że komuniści dążyli do pozbycia się rzekomych „wrogów ludu” raz na zawsze. Miało temu służyć przypisanie ofiarom całej gamy absurdalnych zarzutów, oszczerstw, opartych na wyssanych z palca argumentach. Zawsze można było zacytować konkretny ustęp dekretu, a z oskarżeń o „przestępstwa przeciw państwu”, tak częstych dla systemu stalinowskiego, nie można już było się wybronić. Ochrona państwa, jak mniemano, wymagała specjalnych prerogatyw, co w praktyce przekładało się na niczym nie skrępowaną dowolność w działaniu zarówno śledczych, jak i sędziów.
Istniała również cała masa innych przepisów, pozwalająca komunistom na zupełną swobodę w stosunku do zatrzymanych. Sam resort bezpieczeństwa wytworzył wiele aktów normatywnich, które regulowały pracę śledczych. Zasady te stanowiły oczywiście odzwierciedlenie ówczesnego kodeksu postępowania karnego. Przykłady? Rozkazy ministra Stanisława Radkiewicza z maja 1945 roku – „w sprawie dopuszczania czynów bezprawnych przez funkcjonariuszy bezpieczeństwa publicznego i MO w stosunku do osób zatrzymanych” i „o bezzasadnym przetrzymywaniu w więzieniach i obozach pracy”. Na ustępy z przytoczonych aktów powołano się m.in. podczas rozpraw sądowych. Chodziło o udowodnienie istnienia rzekomej kontroli nad samowolą oficerów śledczych.
To była oczywista zasłona dymna. Stosowanie tortur w stosunku do przesłuchiwanych było bowiem w przekonaniu komunistów ważnym ogniwem walki klasowej. Uchodziło nie tylko za skuteczną czynność egzekwowania zadowalających zeznań, lecz także – o czym usilnie przekonywano w kręgach władzy – normalne działanie wobec wszystkich „nieprawomyślnych”.
Instrukcja szefa Departamentu Służby Sprawiedliwości płk. Henryka Holdera z lutego 1946 roku zalecała, aby w czasie procesów podkreślać, że „walka z bandami to nie walka z tradycjami bojowych czynów AK, to walka o ład i bezpieczeństwo w państwie, walka z faszystowskim podziemiem”. Tak ujęta ideowość komunistycznej walki czyniła z tortur zwyczajne narzędzie pracy. Co więcej, narzędzie usprawiedliwione, a także – dopóki służyło „udowadnianiu” rzekomych win – potrzebne, a nawet niezbędne. Cóż było złego w zwyczajnym biciu? – dziwili się oprawcy.
O konieczności znęcania się nad więźniami przekonywały wpływowe postacie stalinowskiego aparatu represji. Zadaniem bezpieczeństwa publicznego jest bić wroga – zadaniem zaś prokuratora jest dopilnowanie praworządności rewolucyjnej. Każdy z tych organów ma swoje metody pracy – stwierdził dyrektor Departamentu Śledczego (III) MBP płk Józef Różański w grudniu 1950 roku.
Tekst jest fragmentem książki Waldemara Kowalskiego „Bohaterowie z dołów śmierci”:
Katowanie więźniów, czy to własnymi rękoma, czy też za pośrednictwem wiernych, ślepo oddanych wykonawców, sprawiało Różańskiemu osobistą satysfakcję. Często dawał też oficerskie „słowo honoru”, obiecując, że wyjawienie współpracowników utrzyma w tajemnicy. Słowo nic niewarte.
Co taki chłopak może zrobić, gdy ma przed sobą pułkownika akowskiego? On nie dorósł do jego badania, oddziaływania na niego. Wobec tego leje go ze złości
– bronił sadystycznych metod niedoświadczonych śledczych minister Radkiewicz, przemawiając na plenum KC PPR 20 maja 1945 roku.
Zapomniał dodać, że starsi stażem oprawcy z UB byli równie bezlitośni i często ich „oddziaływanie” na oskarżonego sprowadzało się właśnie do zastosowania szerokiej gamy drastycznych środków. Mieli bezsprzecznie przewagę nad młodymi, ideowo spaczonymi podwładnymi. To takie tuzy MBP, jak oficerowie prowadzący: Różański, Anatol Fejgin czy Roman Romkowski, wyznaczały trendy ówczesnych technik śledczych.
Zbrodnie komunistycznej bezpieki okresu stalinizmu demaskowali zarówno więźniowie, jaki i ich oprawcy. Kulisy działań aparatu represji ujawnił ppłk Józef Światło, wysoki funkcjonariusz MBP, wicedyrektor X Departamentu, wcześniej – zastępca szefa WUBP w Warszawie, Olsztynie i Krakowie. W grudniu 1953 roku, w czasie podróży do Berlina Wschodniego, uciekł na zachodnią stronę miasta, po czym na falach Radia Wolna Europa zdradzał szczegóły ubeckich zbrodni, wskazywał nazwiska oprawców.
Co to za ludzie? Cały skład personalny bezpieczeństwa to przede wszystkim oficerowie sowieccy i agenci sowieckiego wywiadu, a potem: szabrownicy, spekulanci, zboczeńcy, których przeszłość partyjna i polityczna, delikatnie mówiąc, pozostawia wiele do życzenia
– relacjonował skruszony komunista. Sam też, co oczywiste, miał wiele na sumieniu.
Innym razem, skądinąd słusznie, przyznawał:
Skazanie człowieka za przestępstwo polityczne powoduje większe konsekwencje niż procesy zwykłych kryminalistów. Zarówno w Rosji sowieckiej, jak i w krajach okupowanych przez Moskwę, kryminalista, złodziej, morderca po odsiedzeniu swojej kary odzyskuje wolność. Skazany w procesie politycznym, oskarżony o zdradę polityczną, nigdy już prawdziwej wolności odzyskać nie może.
Jesienią 1957 roku Polacy dowiedzieli się po raz kolejny o represjach aparatu bezpieczeństwa, śledząc głośny proces Różańskiego, Fejgina i Romkowskiego. Cała trójka została skazana za łamanie prawa przez stosowanie „niehumanitarnych” metod w śledztwach. Podsądni składali obszerne zeznania, a informacje z „pierwszej ręki”, choć wątpliwej proweniencji, zupełnie obnażyły zbrodniczy charakter rządów komunistów.
Struktury UB, Informacji Wojskowej, prokuratury i sądownictwa, które w latach 1944–1956 zwalczały organizacje i osoby działające na rzecz suwerenności i niepodległości Polski, uznano na mocy uchwały sejmowej z 16 listopada 1994 roku odpowiedzialnymi za „cierpienie i śmierć wielu tysięcy obywateli polskich”.
Nie jest znana dokładna liczna osób aresztowanych przez organy bezpieczeństwa za działalność określaną jako „antypaństwowa”. Rozbieżność danych powstałych w różnych okresach i z różnych inspiracji nakazuje ostrożność w ich przytaczaniu. Według szacunków komunistycznego Departamentu Więziennictwa w okresie 1945–1953 w więzieniach przebywało ok. 1 mln osób.
W tej liczbie musieli być oczywiście więźniowie polityczni, ale brakuje informacji co do konkretnych kategorii osadzonych. Inna statystyka DW, wskazująca, że w latach 1951–1953 zaledwie 10% wszystkich aresztowanych stanowili „antypaństwowcy”, wydaje się mało wiarygodna. Tym bardziej że w latach 1944–1956 komunistyczne sądy wydały prawie 100 tys. wyroków skazujących za działalność „na szkodę państwa”.
Ilu więźniów politycznych zapłaciło za zmyślone zarzuty najwyższą cenę? Dokładną liczbę 2810 straconych w latach 1944–1956 podaje rejestr sporządzony przez Centralny Zarząd Zakładów Karnych w 1990 roku, jest to jednak szacunek niepełny (dotyczy wszystkich kategorii więźniów) i z pewnością zaniżony. Według innych danych od czasu utrwalenia władzy ludowej po rok 1956 na mocy wyroków sądowych wykonano egzekucje na 4–5 tys. więźniów.
Z ustaleń IPN wynika, że łącznie w okresie stalinizmu wydano w Polsce ponad 8 tys. wyroków śmierci. Prawie 5,9 tys. z nich orzekły sądy wojskowe (wykonano niemal 50%), skazując więźniów za rzekome przestępstwa „przeciwko państwu”.
Ustalenie dokładnej liczby żołnierzy niepodległościowej partyzantki, zamordowanych po uprzednim wtrąceniu do więzień, jest zadaniem trudnym, jeśli nie niewykonalnym. Można jedynie domniemywać, że gros ofiar tzw. mordów sądowych stanowili właśnie członkowie podziemia antykomunistycznego bądź osoby z nimi ściśle powiązane.