Poborowy Robert Makłowicz!
Ten tekst jest fragmentem książki Jerzego Kubraka „Idę do woja. Znani Polacy w armii PRL”.
„Z prawdziwą przyjemnością informuję, że dzięki uporczywie długotrwałemu studiowaniu nie poszedłem do ludowego wojska. Na zajęciach wojskowych byłem jedynie kilka razy z powodu ich głupoty. Ponieważ były obowiązkowe, studiów nie skończyłem, a do wojska i tak mnie nie wzięli, bowiem Polska Rzeczpospolita Ludowa się rozleciała. Jedyny mundur, jaki do tej pory miałem na sobie, to mundur nieistniejącej armii austro-węgierskiej. Zatem wnieść chyba wiele nie mogę do tej militarnej opowieści”.
Robert Makłowicz nie doceniał swoich kombatanckich doświadczeń. Ale nie dawałem za wygraną. Czułem, że w popularnym kucharzu tkwi potencjał smakowitej żołnierskiej historii. Nawet jeśli jedynie otarł się o mundur, chciałem zaczerpnąć apetyczny kąsek z kotła jego poczucia humoru. „Już z tych kilku zdań (cytowanych na wstępie – J.K.) widzę, jak pyszną historię zyskałaby pichcona przeze mnie książka, gdyby zgodził się Pan choćby na chwilę rozmowy” – nacierałem. Opłaciło się. Robert Makłowicz w końcu uległ moim namowom. Oto jego potyczki z wojskiem.
Niech mnie dosięgnie surowa ręka
– W 1982 roku zdałem maturę i dostałem się na studia. Był stan wojenny. Pójście wtedy do wojska było niezwykle groźną sprawą. Ze względów wszystkich, a zwłaszcza ideologicznych. Przysięganie na wierność Armii Czerwonej i Układowi Warszawskiemu, abstrahując od absurdów ówczesnej służby wojskowej, to nie było coś, czego bym chciał doświadczyć – opowiada dzisiejszy krytyk i podróżnik kulinarny.
Przysięga wojskowa (fragment): „Przysięgam strzec niezłomnie wolności, niepodległości i granic Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przed zakusami imperializmu, stać nieugięcie na straży pokoju w bratnim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczy mi armiami, a w razie potrzeby nie szczędzić krwi ani życia, mężnie walczyć w obronie Ojczyzny o świętą sprawę niepodległości, wolności i szczęścia ludu. Gdybym nie bacząc na tę moją uroczystą przysięgę, obowiązek wobec Ojczyzny złamał, niechaj mnie do sięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej”. (Ustawa z 22 listopada 1952 roku o przysiędze wojskowej)
Studia chroniły przed wojskiem, więc poborowy Makłowicz studiował bardzo długo.
– Najpierw prawo, potem przeniosłem się na historię. Ale wiedziałem, że ten dyplom i tak mi nie będzie do niczego potrzebny, bo nie będę uczył w szkole historii. Studiowałem historię dla własnej przyjemności. Istotną motywacją było również to, aby nie iść do Ludowego Wojska Polskiego. Zajęcia wojskowe na studiach utwierdziły mnie w tym przekonaniu. To był szczyt kretynizmu, gra pozorów i niezwykła strata czasu. Trafiłem na oficera, kompletnego, za przeproszeniem, matoła. Nie sprawdził się w niczym, więc go kierowali do zajęć ze studentami, takiego przysłowiowego młota.
Trep kontra agent NATO
Zimową porą student Makłowicz uczęszczał do studium wojskowego w grubym płaszczu belgijskiej marynarki wojennej. Wełnianym, niemal do kostek, ze złotymi guzikami w kotwice. Nie uszło to uwadze „oficera Młota”. – Ten człek prześladował mnie, że jestem najwyraźniej agentem NATO! Nosiłem ów płaszcz, gdyż był piękny i najcieplejszy w mym ówczesnym zestawie zimowych okryć, a dostałem go w paczce od rodziny z zagranicy. A ten drwił, kazał na apelach przed szereg występować. Z perspektywy dzisiejszej może to wydawać się śmieszne, ale dla mnie było przerażające. Bycie we władzy trepa zwyczajnie mnie poniżało. Więc przestałem chodzić na studia. Rok później zajęcia z wojska przestały być obowiązkowe, PRL chylił się już ku upadkowi.
Trep – tak żołnierze z poboru pogardliwie nazywali zawodowych oficerów i podoficerów. Określenie pochodzi od prymitywnego buta na drewnianej podeszwie, traktowanego jako symbol głupoty i zacofania. Brak szacunku dla zawodowej kadry dowódczej ma swoje źródła u zarania PRL-u. To wtedy zaczęło obowiązywać powiedzenie „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Do kariery w armii nie trzeba było solidnego wykształcenia, wystarczały szybkie kursy. Na pagonach munduru pojawiały się kolejne gwiazdki, ale z butów (czytaj: trepów) nadal wystawała słoma. Stąd – jak wyjaśniał w „Polsce Zbrojnej” major rezerwy, komandos Tomasz „Burza” Burzyński – wziął się trep „jako synonim mało rozgarniętego przełożonego w mundurze, o wąskich horyzontach myślowych, który jak ten przysłowiowy przedmiot był odporny na wiedzę i zniszczenie”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Jerzego Kubraka „Idę do woja. Znani Polacy w armii PRL” bezpośrednio pod tym linkiem!
I tak, przez trepa, „oficera Młota”, poborowy Robert Makłowicz, rocznik 1963, kategoria A1, wybił sobie z głowy dalsze studiowanie. Decyzji nie żałuje. – Z perspektywy okazuje się, że miałem rację. Bo co by zmienił mój dyplom z historii? Czego chciałem się nauczyć, tego się nauczyłem, a przynajmniej nie uczestniczyłem w tym beznadziejnym spektaklu, który z prawdziwym szkoleniem wojskowym nie miał nic wspólnego. W mundurze austro-węgierskim Niedługo potem nastał rok 1989 i w Polsce skończył się komunizm. – Jakieś listy za mną jeszcze słali, ale wyjechałem na rok do Anglii. Zmienił się system i już nikt do wojska mnie nie wziął – wspomina Robert Makłowicz.
Mimo złych doświadczeń z armią ludową, zachował sentyment do munduru. Może ze względu na ojca, Włodzimierza, który był marynarzem. On sam wskazuje na inny powód, paradując w historycznym mundurze monarchii cesarza Franciszka Józefa. – Co innego PRL, a co innego Austro-Węgry. Będąc z Krakowa, przywiązany jestem do idei monarchii naddunajskiej. Parę razy wdziewałem pożyczony mundur austro-węgierski, a na wet uszyłem sobie własny. To mundur 13 pułku piechoty CK, tak zwanych krakowskich dzieci. Taki ukłon w stronę historii, lokalności i małej ojczyzny. Bardzo elegancki jest.
Roberta Makłowicza można podziwiać w takim odzieniu między innymi na okładce jego książki C.K. kuchnia.
– Nie oznacza to oczywiście, że nie szanuję i nie cenię polskiego munduru – zaznacza stanowczo. – Ale państwo i armia muszą być emanacją nas wszystkich, a PRL taką emanacją nie był. Rzecz jasna, w Ludowym Wojsku Polskim służyli z pewnością również ludzie mądrzy, ale mundur armii, która na przykład najechała Czechosłowację w 1968 roku i strzelała do robotników na Wybrzeżu w 1970 roku, nie kojarzy mi się dobrze. Co innego dzisiejszy polski mundur lub historyczne mundury Pierwszej czy Drugiej Rzeczypospolitej. Do nich mam ogromny szacunek.
Wojskowa grochówka
W wojskowej opowieści dotyczącej kucharza nie możemy pominąć wątku kulinarnego. A polowy kocioł najbardziej kojarzy się z grochówką. Nie uwierzycie, ale ta zupa potrafi działać jak broń chemiczna. I wcale nie chodzi o jej właściwości gastryczne. Jako rezerwista zostałem kiedyś powołany na kilkudniowe ćwiczenia.
Wraz z grupą podobnych mi wojaków trafiłem na poligon w Zegrzu. Była późna jesień, zimno jak na froncie wschodnim. Zakwaterowano nas w pokrytych brezentem wielkich, dziesięcioosobowych namiotach. Pokład ogrzewany był spalinowymi dmuchawami. Działały tak, że ciepła czuć nie było, za to potwornie śmierdziało spalinami. Tak wyglądało pierwsze podtrucie. Decydujący cios zadała grochówka. Miała dziwny posmak, ale zgłodniali rezerwiści, łącznie ze mną, pochłonęli ją łapczywie. Wątpliwości co do smaku zupy zagryzaliśmy chlebem. Na następny dzień zdolność bojowa całego oddziału wynosiła tyle co temperatura na poligonie – grubo poniżej zera. Szybkie śledztwo wykazało, że zupę ugotowano w kuchni polowej, z której nie wypłukano dużych ilości mocnego środka użytego do czyszczenia kotła.
Robert Makłowicz zdecydowanie dystansował się od wojskowej grochówki: – Nie miałem przyjemności, ani nieprzyjemności, jeść wojskowej grochówki. Nigdy nie marzyłem i nie marzę o tym. W ogóle nie wiem, co to znaczy wojskowa grochówka. Bo co? Jakiś specjalny, inny przepis? Bardzo się dziwię, że są miejsca cywilne, na poboczach dróg zwłaszcza, gdzie podają „wojskową grochówkę”. Nie wiem, może ktoś tęskni za tym, co jadł w wojsku. Ja nie jadłem, bo wojska udało mi się uniknąć, mimo że przydzielono mi kategorię A.
Zupa na pokładzie
W końcu jednak nasz kucharz przekonał się do militarnej zupy z grochu. A nawet własnoręcznie ją przyrządził. I to na pokładzie okrętu podwodnego ORP „Orzeł” III.
ORP „Orzeł” (nr burtowy 291) jest trzecim okrętem podwodnym w polskiej Marynarce Wojennej noszącym tę nazwę. Kontynuuje tradycję słynne go „Orła”, który we wrześniu 1939 roku brawurowo uciekł z internowania w Tallinie, dotarł do Wielkiej Brytanii i podjął walkę przeciwko Niemcom na Morzu Północnym. ORP „Orzeł” III to konstrukcja sowiecka. Okręt został zbudowany w stoczni Krasnoje Sormowo w Gorkim (obecnie Niżny Nowogród). Pierwszy raz polską banderę wojenną podniesiono na nim dwudziestego dziewiątego kwietnia 1986 roku w Rydze. W latach 1999–2000 został dostosowany do standardów NATO i pływa do dziś. Wchodzi w skład 3 Flotylli Okrętów i – jak na swój wiek – radzi sobie całkiem nieźle. W 2021 roku, gdy obchodził trzydziestopięciolecie służby, miał na koncie prawie dziewięćdziesiąt siedem tysięcy mil morskich żeglugi i ponad osiemset zejść pod wodę. Z powodzeniem bierze udział w manewrach NATO, operował na Bał tyku, Morzu Północnym i Oceanie Atlantyckim. Wyposażony jest w sześć dziobowych wyrzutni torped różnego typu. Może także stawiać miny morskie. Jego kadłub zewnętrzny pokryty jest powłoką typu „skóra delfina”, która znacznie zmniejsza szanse wykrycia okrętu przez obce stacje hydrolokacyjne i radarowe.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Jerzego Kubraka „Idę do woja. Znani Polacy w armii PRL” bezpośrednio pod tym linkiem!
„Tutaj na pokładzie danie, bez którego żadna polska broń, marynarka też, obejść się nie może. Mianowicie grochówka!” – zachwalał w osiemdziesiątym ósmym odcinku telewizyjnych Podróży kulinarnych Roberta Makłowicza.
Wygląda jak złoto
Misja nie była prosta. „Dopadła nas typowo marynarska pogoda. Wieje i pada, ale na okrętach podwodnych żadne warunki nie są straszne. A nigdzie w ogóle warunki nie są straszne, żeby zrobić tak pyszną zupę” – relacjonował, odziany w grubą marynarską kurtkę i czapkę z orzełkiem.
Mimo niesprzyjających warunków pogodowych, grochówka się udała. „Wygląda jak złoto. Gęsta, przecie rana. Wersja odrobinę light, bo nie jest to wywar mięsny. Jedynym mięsem są te nędzne skwarki boczku. Więc na wet nieortodoksyjny wegetarianin mógłby to zjeść. Grochówka wojskowa, dietetyczna, ku chwale Ojczyzny!” – zachwalał wilk morski Makłowicz. Tyle że garnek był mały i zupy raczej nie starczyło dla całej, głodnej jak wilki, załogi okrętu.
Grochówka Makłowicza
Składniki: 250 g suchego grochu, 100 g surowego wędzonego boczku, jarzyny jak na rosół, 3–4 ząbki czosnku, cebula, odrobina masła, majeranek, sól, pieprz. Przyrządzenie: groch moczyć przez kilka godzin, ugotować do miękkości; w drugim garnku ugotować jarzyny – marchewkę, pietruszkę, seler korzeniowy, kawałek pora. Boczek drobno pokroić, wytopić na patelni. Cebulę posiekać, przysmażyć na złoto. Ugotowane jarzyny zmiksować, dodać groch, boczek, cebulę, sól i pieprz do smaku. Obficie przyprawić majerankiem, roztartym w dłoniach, żeby uwolnił swój aromat. Dodać sprasowany czosnek; całość kilka minut pogotować. Podawać na lądzie i morzu.
Pancerne puszki
Grochówka to niejedyny wojskowy specjał, z którym zetknął się Robert Makłowicz. Za młodu miał do czynienia z sowieckimi konserwami z demobilu. Tych, którzy nie oglądali serialu Czterej pancerni i pies, śpieszę poinformować, że kultową puszką w menu Armii Czerwonej była tuszonka. Po rosyjsku tuszonoje miaso to mięso duszone. W skrócie tuszonka. Frontowa konserwa z czasów drugiej wojny światowej zawierała mieloną wieprzowinę, smalec i przyprawy. Receptura tłustego, kalorycznego produktu wywodziła się z tradycyjnego na Uralu sposobu konserwowania mięsa w słoikach. Po inwazji Niemiec na ZSRR sowiecką tuszonką zajadali się żołnierze Wehrmachtu, bo strategiczne zapasy konserw wpadły w ręce niemieckie. Z pomocą Rosji przyszły Stany Zjednoczone. Typowo amerykańska mielonka, którą początkowo dostarczali, nie przypadła do gustu krasnoarmiejcom. Wtedy Rosjanie zamówili u Amerykanów swojską tuszonkę. Dostawy szły pełną parą. Jak podaje historyk Andrzej Fiedoruk, w sumie Amerykanie zaopatrzyli wschodniego sojusznika w ponad dwa miliardy konserw mięsnych. Można dziś tylko gdybać, jak bez tuszonki potoczyłyby się losy świata. Po wojnie jej produkcję przejęły zakłady mięsne w ZSRR. Konserwy tego typu były też popularne w Polsce. Raczyły tłuszczykiem podniebienie cywili i żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego. W wojsku czasem zwane były „małpą” – od określenia stosowanego niegdyś przez żołnierzy Armii Hallera na konserwy mięsne, które miały pochodzić z Madagaskaru.
Robert Makłowicz z pewnością doskonale zna smak tuszonki i spokrewnionej z nią konserwy turystycznej. Wraz z paprykarzem szczecińskim puszki te były w PRL-u najbardziej popularnym prowiantem na wakacyjne wypady. Ale to nie one wryły się pancerną pięścią w pamięć naszego bohatera. – W 1981 roku, w czasie karnawału „Solidarności”, byłem na licealnej wycieczce – wspomina Robert Makłowicz. – Autobusem objeździliśmy pół kontynentalnej Europy i Wielką Brytanię. Czasy były takie, że musieliśmy brać ze sobą prowiant na całą drogę. Mieliśmy podłogę autobusu wyścieloną puszkami z komiśniakiem – wojskowym ciemnym chlebem. Ktoś najwyraźniej miał znajomości w wojsku, pewnie jakiś rodzic, i załatwił dla nas ten komiśniak. To była ohydna rzecz, w takich sowieckich, pancernych puszkach. Nie chciałbym tego więcej jeść.
