Sokrat Starynkiewicz. Rosyjski prezydent Warszawy

opublikowano: 2021-12-02 18:12
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Sokrat Starynkiewicz pełnił obowiązki prezydenta Warszawy w latach 1875–1892. Nie mówił po polsku, ale doskonale rozumiał nasz język. Mawiano, że zastał Warszawę XVIII-wieczną, a wprowadził ją w wiek XX, a nawet nieprzychylni Rosjanom polscy działacze patriotyczni doceniali jego zasługi dla miasta.
REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Violetty Wiernickiej „Rosjanie w Polsce. Czas zaborów 1795-1915”.

Warszawa nie ucierpiała w powstaniu styczniowym, a ludność miasta nie zmniejszyła się, jak to było po wydarzeniach z lat 1830–1831, ale wzmożono politykę rusyfikacyjną względem miasta. Szyldy sklepowe musiały być albo rosyjskie, albo w dwóch językach, rosyjskim i polskim, albo wreszcie w jednym obcym – najczęściej francuskim – w cudzysłowie. Żaden plakat czy afisz na zewnątrz domu nie mógł obejść się bez tekstu rosyjskiego z wyjątkiem klepsydr, wskazujących na rozmieszczenie w tej posesji zakładu pogrzebowego.

Budowa mostu Kierbedzia, 1862 rok

W ostatnie ćwierćwiecze XIX wieku stolica wkroczyła „jako miasto szybko rosnące”, poczyniono pewne ulepszenia, m.in. udostępniono mieszkańcom park Łazienkowski, otwarto park Aleksandryjski (Praski), pojawiła się też pierwsza linia tramwajów konnych, łączących Dworzec Terespolski (Wschodni) z Dworcem Petersburskim (Wileńskim). Mimo to stolica wypadała blado na tle innych europejskich miast zarówno pod względem estetycznym, jak i rozwoju komunikacji czy wszelakich udogodnień: podczas gdy w Berlinie przystępowano do budowy tramwajów elektrycznych i oświetlano ulice lampami elektrycznymi, w Warszawie jeździły konne tramwaje, a miasto miało oświetlenie gazowe. Pewien młody człowiek z Wilna od razu odnotował, że Krakowskie Przedmieście było wybrukowane kocimi łbami i skomentował, że trzeba było zatykać uszy z powodu szumu, wywoływanego żelaznym okuciem kół. Herbata, dzięki „twardej studziennej” wodzie, „nie smakowała”. Co więcej, mieszkańcy i goście miasta uważali, iż woda „stawała się gorsza”, a w okresach przyboru rzeki prymitywne filtrowanie sprawiało, iż była zmieszana z piaskiem. Nawet w centrum miasta nie wszystkie domy miały choćby kran w podwórzu.

Bolesław Prus narzekał, iż „lud nasz myje się rzadko, a kąpie prawie nigdy”. Często widywało się krochmalone kołnierzyki przypięte do brudnej koszuli; kąpiele miały miejsce „z niewielką przesadą raz koło Wielkanocy”. Codzienna higiena ograniczała się do spłukania twarzy i rąk w niewielkiej miednicy, do łaźni chodzili tylko zamożniejsi obywatele. Brudy integralna część majątku – tak Bolesław Prus zatytułował swój artykuł w „Kurierze Warszawskim”, ironizując, że „gdyby pewnego dnia podwórza przestały cuchnąć, właściciele domów straciliby wiarę w posiadanie, uważaliby się za wywłaszczonych z nieruchomości”.

REKLAMA

Najbardziej dotkliwy był brak kanalizacji. Nawet w przepięknych pałacach z marmurowymi schodami nie było toalet. Jeśli chodzi o kamienice, większość ich mieszkańców płci męskiej musiała zbiegać dla załatwienia swych potrzeb do osobnych budyneczków, stojących zwykle w głębi dziedzińca nad jamą „biologiczną”. Ustępy były „skandalicznie zaniedbane”, często niezamknięte, niemyte, sprzątane przez stróża raz w miesiącu. W samych mieszkaniach i na schodach kuchennych istniały różne sionki i zakamarki, odpowiadające swym przeznaczeniem dyskretnym gabinetom przy salach królewskich na Wawelu z napisami: „Nihil sine causa” (Nic bez powodu). Kryły się tam urządzenia, które trzeba było wynosić do ogólnego zbiornika na dziedzińcu. Po ulicach Warszawy krążyły wozy usuwające nieczystości, od wczesnego ranka zatruwając powietrze; wzdłuż ulic biegły rynsztoki, które poza odprowadzeniem wody, miały też inne przeznaczenie. W tak zwane dni galowe (np. imieniny i urodziny cesarza, cesarzowej i następcy tronu) właściciele domów byli zobowiązani wieczorem umieszczać wzdłuż swego rynsztoku szklanki czy miseczki z olejem i zapalonym knotem. Iluminacja faradów domów była „dość efektowna”, ale kopcący płomień powodował „niemiły zapach”. Lekarze bili na alarm, iż późną wiosną i latem, z powodu gnicia kanałów w mieście „bez żadnych epidemii” umierało około 1,5 tysiąca mieszkańców miesięcznie.

Gdy sytuacja osiągnęła poziom krytyczny, generał-gubernator hrabia Paweł Kotzebue napisał raport do Aleksandra II:

„Nieczystości wyciekają z podwórek na ulice odkrytymi rynsztokami, wydzielając paskudne zapachy, a potem wpadają do kanałów odpływowych, zbudowanych w większości z drewna w dawnych czasach, bez jakiegokolwiek planu. Kanały te znajdują się w całkowicie niezadowalającym stanie: gniją, często się zapadają i nieustannie są zapchane. Na dodatek kanały te nie odprowadzają wód powierzchniowych, które powodują wilgoć w domach, zalewają cmentarze, a także nie przyjmują odpływów przy silnych deszczach, jednocześnie istniejący w Warszawie wodociąg pobiera wodę z Wisły dokładnie tam, gdzie wypływają nieczystości z kanałów miejskich”.

Sokrat Starynkiewicz

Lekarstwem na choroby Warszawy miał stać się rosyjski generał Sokrates Starynkiewicz, uczestnik kampanii węgierskiej 1849 roku, były zarządca kancelarii gubernatora Noworosyjskiego i Besarabskiego hrabiego Kotzebue, późniejszego generał-gubernatora warszawskiego. Nominację na stanowisko prezydenta Starynkiewicz otrzymał w wyniku zabiegów byłego szefa, który bardzo cenił urzędnika własnej kancelarii. Przed służbą u Kotzebue Starynkiewicz administrował podolskimi i kijowskimi dobrami potentata księcia Anatola Demidowa Sandonato, jednego z najbogatszych ludzi Imperium, który zauważył zdolności administracyjne swojego zarządcy, kiedy roczny dochód z owych majątków wzrósł o kilkaset tysięcy rubli. Administrowanie czymkolwiek było dobrym interesem, ale przyszły prezydent żył wyłącznie z pensji, a potem z emerytury, bowiem był on kryształowo uczciwym człowiekiem i nie miał w sobie nic z dorobkiewicza.

REKLAMA

Mawiano, że Starynkiewicz zastał Warszawę XVIII-wieczną, a wprowadził ją w wiek XX. To jemu dzisiejsza Warszawa zawdzięcza budowę wodociągu i kanalizacji – już rok po objęciu urzędu prezydent zlecił inżynierowi Williamowi Lindleyowi przygotowanie projektu inwestycji, którą wziął pod osobistą kontrolę. Pojechał też do Frankfurtu nad Menem, by na własne oczy zobaczyć, jak funkcjonuje tamtejszy system kanalizacyjny. Należało uświadomić mieszkańcom korzyści płynące z pojawienia się kanalizacji, więc na ten temat – jak donosił Bolesław Prus – w stolicy „powszechnie rozprawiano” i już wkrótce „twarda skorupa powszechnej apatii topnieć poczęła”. Lud warszawski dowiedział się, iż kanalizacja to „zmniejszenie błota na ulicach, brudu na podwórkach, oczyszczenie powietrza i zmniejszenie śmiertelności”. Co więcej, Starynkiewicz dokonał rzeczy w owych czasach niebywałej: poddał projekt publicznej dyskusji, wysyłając informację o planowanej inwestycji do warszawskich gazet. W tym tekście (w dwóch wersjach językowych: po polsku i po rosyjsku) prezydent tłumaczył słuszność zamierzonych działań i był gotów przekonywać do swoich racji każdego obywatela. Znał już miasto na tyle, iż przewidział kierunki krytyki kół planowanych działań. Planując budowę kanalizacji, Starynkiewicz zarządził pierwszy w historii miasta jednodniowy spis ludności, dzięki któremu władze Warszawy poznały strukturę oraz liczbę mieszkańców, ich skład zawodowy, sytuację rodzinną i społeczną.

REKLAMA
Budowa filtrów powolnych w Warszawie, lata osiemdziesiąte XIX wieku

Przeciwnicy inwestycji mawiali, iż nie jest ona „na miarę środków biednego miasta”. Potężne lobby bogatych warszawskich kamieniczników, na którego czele stanął wpływowy Jan Gotlib Bloch, bankier i rzeczywisty radca stanu, popierało kanalizację na ulicach, odmawiając wniesienia opłat za instalację urządzeń kanalizacyjnych w swoich kamienicach, ponieważ inwestycja była „za droga”. Kanalizacja miała też być „szkodliwa dla zdrowia” i „zabójcza” dla rolnictwa z okolic Warszawy, bo pozbawiała je cennych nawozów. W rzeczywistości sprzeciw Blocha oraz innych finansistów wynikał z tego, iż Starynkiewicz nie chciał skorzystać z ich oferty kredytowej, a finansował inwestycję głównie z nisko oprocentowanych obligacji miejskich.

Prezydent z całych sił bronił projektu Lindleya. „Pewnego razu przed kilkunastu laty wszedł do mnie wysoki, chudy generał rosyjski – wspominał po latach czołowy polski publicysta Aleksander Świętochowski. – Wszedł on tym skromnie i łagodnie ujmującym ruchem człowieka wytwornego, który za progiem zostawia przywileje swego stanowiska... – Jestem Starynkiewicz, prezydent miasta. Po polsku niestety nie mówię, ale rozumiem. Racz więc pan w rozmowie naszej używać swego języka [...] Przychodzę usprawiedliwić przed panem mój projekt kanalizacji wobec zarzutów pana Blocha. – Wyznaję, że zarówno wówczas, jak dziś nie potrafię powiedzieć, który z dwóch rodzajów kanalizacji jest lepszy; za to wiem, że ten prezydent w Warszawie, w tej epoce, był najdziwniejszym, jakiego wyobrazić sobie można”.

Następnym problemem był brak finansowania inwestycji, ale dla dobra powierzonej mu Warszawy Starynkiewicz nie wahał się sięgać nawet po swoje oszczędności: zanim do budżetu miasta wpłynęły środki na budowę kanalizacji, włożył w to przedsięwzięcie pieniądze własnej rodziny i cierpliwie czekał kilka lat na zwrot tej pożyczki. Jak pisał ówczesny kronikarz: „dopóty kołatał, szturmował, jeździł do Petersburga, przedstawiał i prosił, aż nareszcie dopiął celu” – w kwietniu 1881 roku car Aleksander III wyraził zgodę na opłacenie części robót kanalizacyjnych z pożyczek budowlanych oraz obligacji miejskich. Założono Komitet Budowy Kanalizacji i Wodociągów miasta Warszawy, do którego składu weszli wyłącznie polscy inżynierowie. Postanowiono, iż cegła i wszystkie surowce będą kupowane w kraju. W końcu miasto otrzymało kanalizację odprowadzającą ścieki uliczne i wody opadowe podziemnymi kanałami zastępującymi rynsztoki. W ciągu 7 lat pojawiło się 42 km tuneli kanalizacyjnych i 107 km rur wodociągowych. Co więcej, kanalizacja w stolicy Królestwa pojawiła się o kilka lat wcześniej niż w Petersburgu.

REKLAMA

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Violetty Wiernickiej „Rosjanie w Polsce. Czas zaborów 1795-1915” bezpośrednio pod tym linkiem!

Violetta Wiernicka
„Rosjanie w Polsce. Czas zaborów 1795-1915”
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Bellona
Okładka:
miękka
Liczba stron:
464
Format:
125×195 [mm]
EAN:
9788311164345

Ten tekst jest fragmentem książki Violetty Wiernickiej „Rosjanie w Polsce. Czas zaborów 1795-1915”.

Starynkiewicz również dbał o inne dziedziny życia. Zmartwiony kiepską kondycją stołecznej medycyny, prezydent założył społeczny komitet do zbadania problemów miejskiego szpitalnictwa i poprawy jego stanu. Zadbano też o zieleń miasta: na ulicach Warszawy zasadzono ponad 5000 drzew, odnowiono kilkanaście zaniedbanych skwerów, uporządkowano ogrody Saski i Krasińskich, przyjezdnych zachwycały starannie wypielęgnowane klomby. W roku 1882 w mieście pojawiły się pierwsze telefony, dwa lata później tłum na Marszałkowskiej podziwiał pierwsze latarnie elektryczne. Otwarto parki Agrykolę i Skaryszewski, a także funkcjonujący po dziś dzień rynek Mirowski. Prezydent również sprzyjał polepszeniu higieny na warszawskich targowiskach, zarządzając regularne kontrole. Prawosławny Starynkiewicz z szacunkiem traktował wyznawców katolicyzmu: za jego kadencji odnowiono kościół katedralny św. Anny i wybudowano kościół Wszystkich Świętych, jedną z największych świątyń katolickich Warszawy. Brak terenów grzebalnych stwarzał zagrożenie epidemiologiczne, więc przystąpiono do wytyczenia nowego cmentarza – Bródnowskiego, otwartego w roku 1884.

Ostatnie posiedzenie warszawskiego Magistratu z udziałem Sokratesa Starynkiewicza, 1892 rok

Nawet rusofob Antoni Zaleski, dziennikarz piszący pod pseudonimem baronowa XYZ, pisał o Starynkiewiczu jako o „czystym, nieposzlakowanym” człowieku, który „grosza miejskiego jak Cerber strzeże”. Prezydent dbał o powierzone mu mienie: gdy użyczał Ratusza na każde przedsięwzięcie filantropijne (robił to bardzo chętnie, gdyż sam uczestniczył w organizacjach dobroczynnych), martwił się, by nie zniszczono posadzki czy nie zabrudzono pomieszczeń. Zdolność Starynkiewicza do wydawania prywatnych pieniędzy budziła uzasadniony sprzeciw żony i córki, bo z posagu tej ostatniej prezydent pokrył koszty zakupu pogłębiarki dna Wisły, gdy inwestycja okazała się nietrafiona. Nie pobierał też pieniędzy, które należały mu się za wychowanie dzieci w Kraju Nadwiślańskim – w ciągu 17 lat służby na stanowisku prezydenta kwota urosła do 22 000 rubli. W dzienniku prezydenta nierzadkie są zapisy w stylu „na bieżące wydatki domowe nie starcza pieniędzy”. Po nagłej śmierci kasjera w Ratuszu odkryto w kasie brak 17 000 rubli, więc prezydent postanowił „ubytek ten sam pokryć”, ponieważ, jak pisał w swoim dzienniku, „wszakże nadzoru zaniedbałem”, przyznając, że pieniędzy w jego domowym budżecie „na to nie ma, trzeba się pośpieszyć ze sprzedażą majoratu”. Nic dziwnego, że po ukończeniu służby w roku 1892 Sokrates Starynkiewicz nie tylko nie wzbogacił się, a nawet zubożał, ale dochody miasta w okresie jego urzędowania wzrosły ponad dwukrotnie: od 1,5 mln w roku 1875 do 2 mln 300 tys. w 1892, kiedy to prezydent odszedł na emeryturę.

REKLAMA

Jego uczciwość kłuła w oczy innych urzędników, którzy wykorzystywali swoje stanowiska służbowe po to, by wzbogacić się na licznych przetargach, licytacjach czy dostawach. Niektórzy z nich nakładali haracze na stołecznych dostawców. Był solą w oku nieuczciwych kolegów, którzy zarzucali mu „opolaczenie” i nawet pisali donosy o jego rzekomym polonofilstwie. Otóż, nic bardziej błędnego, bo Starynkiewicz na pewno był gorliwym wyznawcą prawosławia i prawdziwym Rosjaninem. Redaktorka „Mód Paryskich” pani Ratyńska dołączyła do swojego pisma arkusze z formami krojów, na których obok liter łacińskich znajdowały się też litery rosyjskie, czytelnicy więc zwrócili jej uwagę, iż w piśmie polskim tekst pisany cyrylicą robi złe wrażenie. Kobieta zareagowała bardzo szybko i napisała do „Kuriera Warszawskiego” list tłumaczący, iż te litery dostały się tam przypadkowo i że żałuje swego niedopatrzenia, a na przyszłość przyrzeka, że coś podobnego już nigdy nie będzie miało miejsca. List ten oburzył koła rosyjskie Warszawy, sam Starynkiewicz napisał do niej uprzejme, ale bardzo stanowcze pismo, w którym ubolewał, że umieszczenie kilku liter rosyjskich jest dla niej zbrodnią. Był więc prezydent prawdziwym Rosjaninem, którego Antoni Zaleski określał mianem „owarszawionego”. Poważnie i z oddaniem traktował swoje obowiązki względem powierzonego jego opiece miasta, był niezmiernie pracowity, doskonale znał potrzeby lokalnych mieszkańców, był przystępny i zjednywał sympatie warszawiaków. Żył cicho i skromnie, jak przeciętny obywatel, a gdy zmarł syn, zaraziwszy się w trakcie operacji, nie szczędzono mu wyrazów szczerego współczucia. Sam Starynkiewicz nie szukał taniego poklasku, ale był dumny, iż miasto uznawało jego zasługi.

REKLAMA

Po swojej dymisji Starynkiewicz pozostał w Warszawie, w oczach mieszkańców był „prezydentem bez urzędu”: interesował się życiem miasta, a pracownicy Ratusza nierzadko odwiedzali go w skromnym mieszkaniu na ulicy Rysiej, by podzielić się wiadomościami i zasięgnąć porady. Zarówno na stanowisku prezydenta, jak i na emeryturze Sokrates Starynkiewicz hojnie łożył na cele dobroczynne, zastrzegając anonimowość, był także członkiem Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności. Pewnego razu ofiarował 1/5 swojej pensji zakładowi dla nieletnich przestępców.

Gdy zmarł na początku sierpnia 1902 roku, w dniu jego pogrzebu Warszawa przybrała uroczystą żałobę. Gmach Ratusza udekorowano czarno- -białymi barwami, od rana palono owinięte czarną krepą latarnie uliczne. W południe na ulicach Miodowej i Senatorskiej aż do pl. Teatralnego ustawiały się szpalery ludzi: wojsko – wzdłuż lewej strony, a z prawej – cechowe z chorągwiami przewiązanymi czarnymi wstążkami. Na pl. Krasińskich stanęli pracownicy Magistratu i wszystkich służb miejskich. W soborze katedralnym (obecnie Kościół Garnizonowy) odbyło się nabożeństwo żałobne i o godzinie 13.00 stamtąd wyruszył ogromny kondukt pogrzebowy. Na jego czele szli generał-gubernator warszawski Josif Hurko i przedstawiciel Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Obaj pieszo odprowadzili trumnę do pl. Teatralnego, towarzysząc rodzinie zmarłego: wdowie, bratu, dwóm synom i córce. Ale przede wszystkim w ostatniej drodze prezydentowi towarzyszyli nie oficjele, gapie czy warszawskie „towarzystwo”, a tysiące mieszkańców stolicy wdzięcznych za oddanie dla ich miasta, ciężką pracę na jego rzecz, bezwzględną uczciwość, uprzejmość w stosunku do interesantów i podwładnych. Starynkiewicz, choć sam nie mówił po polsku, zachęcał, by Polacy rozmawiali z nim w swoim języku, nawet jeśli językiem urzędowym miał być tylko i wyłącznie rosyjski.

REKLAMA
Kondukt pogrzebowy z ciałem Sokratesa Starynkiewicza, 26 sierpnia 1902 roku

Istniała opinia, iż Starynkiewicz: „Rosjanin szczery i gorący, monarchista” nie tylko „zżył się” ze stolicą, „ale i do miasta naszego się przywiązał”. W swoich nekrologach po śmierci prezydenta niektóre rosyjskie gazety zarzucały mu, iż „nie potrafił zachować równowagi pomiędzy interesami narodowości polskiej i rosyjskiej, nieraz stawał na stronie Polaków”. Ale większość rosyjskiej prasy doceniła zasługi Starynkiewicza:

„Zmarł generał, który przez 16 lat stał na czele zarządu miejskiego, przyczynił się do świetnego rozwoju miasta, zdobył popularność, nie szukając jej wcale. Rdzenny Rosjanin dzięki swej uczciwości i sprawiedliwości, humanitarnemu traktowaniu interesów ludności, jej języka i cech odrębnych, zyskał popularność w takim stopniu, że ludność miej ska zwała go zazwyczaj «naszym prezydentem» i wyrażała mu wszelkimi sposobami sympatię. Tysiące ludzi, stojących na ulicach w czasie pochodu pogrzebowego, były oczywistym dowodem, że zmarły generał był tu bardzo lubiany”.

Warszawiacy przez wiele lat z wdzięcznością wspominali Starynkiewicza. Na budynku Ratusza pojawił się portret prezydenta, a 4 czerwca 1907 roku – jego sfinansowany ze składek społecznych pomnik przy ulicy Koszykowej 81. Po uzyskaniu przez Polskę niepodległości w stolicy na potęgę niszczono wszelkie ślady rosyjskiej obecności, ale nikt nie odważył się ruszyć jego portretu na budynku Ratusza. Podczas powstania warszawskiego popiersie Starynkiewicza zostało zniszczone, w roku 1996, z inicjatywy Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji, pomnik powrócił na swoje miejsce.

W ostatnich miesiącach życia schorowany Starynkiewicz często odwiedzał Aleksandra Świętochowskiego i rozprawiał o sensie życia i śmierci. Nie zważał na to, iż brakowało mu tchu i ledwie potrafił przejść kilka kroków, ignorował fizyczne dolegliwości, uważał, że: „starość […] jest bardzo bolesna dla tych, którzy myślą tylko o sobie”, a człowiek, który „uczynił interes własny osią swojego życia, musi być nieszczęśliwym męczennikiem”. Starynkiewicz poświęcił swoje życie służbie innym, więc miał świadomość dobrze wykonanej misji życiowej, a zbliżająca się śmierć – według prezydenta – będzie „odpoczynkiem”, do którego on od dawna tęsknił. „Jestem bardzo zmęczony – przyznał Starynkiewicz. – Nie znojem życia, ale ubytkiem sił [...] skończyłem pracę zadaną mi przez Opatrzność, oddaję materii moje ciało, a Duchowi moją duszę”.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Violetty Wiernickiej „Rosjanie w Polsce. Czas zaborów 1795-1915” bezpośrednio pod tym linkiem!

Violetta Wiernicka
„Rosjanie w Polsce. Czas zaborów 1795-1915”
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Bellona
Okładka:
miękka
Liczba stron:
464
Format:
125×195 [mm]
EAN:
9788311164345
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Violetta Wiernicka
Doktor nauk humanistycznych, autorka wielu książek poświęconych historii Rosji, stosunków polsko-rosyjskich oraz historii prawosławia na ziemiach polskich.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone