Szolc-Rogoziński – Polak na Czarnym Lądzie

opublikowano: 2018-05-24 09:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Zorganizował pierwszą polską ekspedycję do Afryki. Miała ona zwrócić uwagę świata na sprawę polskich dążeń do niepodległości. Jak wyglądała wyprawa Stefana Szolca-Rogozińskiego do Kamerunu?
REKLAMA

O Liberii polska prasa pisała dość zdawkowo. Może wynikało to z faktu, że cenzura zaborców nie pozwalała na eksponowanie faktu istnienia niepodległego państwa, które za nic miało, iż cała Afryka znajdowała się wówczas pod bólem kolonizatorów. A może po prostu dlatego, że niewielu dziennikarzy miało na temat tego kraju w ogóle cokolwiek do napisania. Przed wyjazdem Stefanowi udało się zdobyć kilka zagranicznych opracowań, których autorami byli głownie misjonarze, a ich opisom specjalnie nie ufał. Od początku uważał, że musi sam koniecznie dotrzeć do tego miejsca, dlatego bardzo zabiegał o listy polecające, które miały mu pomoc w uzyskaniu audiencji u prezydenta kraju. Przypadkowym dobroczyńcą okazał się opiekun smoczego drzewa w Orotawie, który znał jednego z liberyjskich senatorów.

Stefan Szolc-Rogoziński (domena publiczna)

Od momentu wypłynięcia z Teneryfy cały czas podróżowali blisko brzegu, ale Stefan nie chciał tracić czasu na nieplanowane afrykańskie wypady, dlatego od razu zarządził obranie kursu na Monrowię. Kapitan Boutes trzymał się rozkazu, choć miał wielką ochotę zboczyć do tętniącego życiem, dobrze znanego mu Dakaru. Wpłynięcie do portu w Monrowii było łatwe. Brzeg oświetlały wyraźne światła osad, rozproszonych po obu stronach szerokiego ujścia rzeki, będącego równocześnie wejściem do portu. Dla marynarzy był to widok znany i nawet po ciemku nie mieli problemu z bezpiecznym dotarciem do celu. Tym razem Boutes zdecydował, by zakotwiczyć statek na noc na otwartym, wyjątkowo spokojnym oceanie. Ponieważ jednak wyprawa była wyczekiwana w stolicy Liberii, zaraz po śniadaniu podpłynęli w kierunku brzegu. Tam od razu znaleźli się wśród kolorowych piróg, które odprowadziły ich do samego portu. Dziesiątki ciekawskich tubylców krzyczało cośz brzegu, ale dla Rogozińskiego najważniejsza była mała grupka elegancko ubranych urzędników.

– Senator Travis przesyła panom pozdrowienia i zaprasza do siebie – rzekł posłaniec, kłaniając się uczestnikom wyprawy. – Pokoje są już gotowe.

Pierwsze zejście na ląd było niemiłym zderzeniem wyobrażeń o pięknej Afryce, pełnej dzikiej roślinności i bezkresnych plantacji, z rzeczywistością: z zakurzonymi chatkami i brudnymi rybakami, którzy wlepiali wielkie, ciekawskie oczy w przybyszów. W jednej chwili Rogoziński zwątpił w prawdziwość zachęcających opisów misjonarzy, którzy w Liberii widzieli szansę na realizację swoich utopijnych wizji urządzenia po europejsku tej części Afryki. Wstępował w bałagan, brud i smutek. Kilka ulic tego małego miasteczka cierpiało teraz od wszechobecnego kurzu, ale na dniach miało się zamienić w potoki, ponieważ pora deszczowa zbliżała się wielkimi krokami, a tu od lat była ona najbardziej obfita na całym kontynencie. Drewniane, dziurawe chatki, skorodowane płaty blachy ocynkowanej na co lepszych domach, biegające wszędzie zwierzęta – to wszystko nie zgadzało się z obrazem Afryki: zielonej, egzotycznej i ciekawej. Dominowała pleśń, która w okresie dreszczów atakowała drewno, a w nieliczne murowane i tynkowane konstrukcje wgryzała się szaro-czarnym nalotem.

REKLAMA

– Karykatura cywilizacji – rzekł rozczarowany do Janikowskiego.

– Potrzeba stu lat, by ten kontynent zmienić. Zobaczymy, jak będzie dalej…

Na gości czekał piękny dom, w którym mogli rzucić się na prawdziwe łóżka i odpocząć. Senator Travis zapowiedział się dopiero pod wieczór. Mieli więc wystarczająco dużo czasu na pierwszą od dłuższego czasu kąpiel i obiad przy nieruchomym stole.

– Jakie te owoce egzotyczne! – Klemens analizował deserową misę, na której rozpoznawał tylko banany.

– Nawet w książkach podobnych nie widziałem. – Dziwił się, obracając niewielką marakuję

w palcach.

– Jeszcze nieraz się zdziwimy, ale teraz najważniejsze, byśmy się tu od razu nie potruli – odpowiedział Leopold, który po obfitym obiedzie od razu poczuł, że wykwintność tutejszych dań nie pasuje do prostoty jedzenia na statku. – Żołądek mówi mi, żeby nie przesadzać, bo za długo jesteśmy na okrętowej diecie Etienne’a. Jego przepowiednia miała się, niestety, wkrótce spełnić – nie on jeden bowiem spędził dłuższy czas w toalecie. Jako że gościli w jednym z najładniejszych domów stolicy, istniała w nim ubikacja, a raczej niezbyt zachęcający do dłuższych odwiedzin wychodek. Takich podstawowych cywilizacyjnych udogodnień nie było jednak prawie w żadnym innym domu w kraju.

Angielska mapa Afryki Zachodniej (domena publiczna)

– Moja ciocia w Radłowie ma lepsze warunki za swoją chatą – burknął czekający w kolejce Tomczek.

– Nie przejmuj się, mój drogi – odparł z uśmiechem Janikowski. – W kameruńskiej Afryce będziesz miał w tej kwestii pełną swobodę i żadnych utrudnień. Cała dżungla będzie twoja.

Wolny czas poświęcili na drzemkę oraz dochodzenie do siebie po niespodziewanej rewolucji żołądkowej. Senator Travis przybył wraz z sekretarzem, ubrany w nienagannie skrojony uniform, przypominający strój kongresmena, który z pewnością po sprowadzeniu z Ameryki przeżywał tu swoją drugą młodość.

– Bardzo się cieszę, że zechcieliście, panowie, nas odwiedzić – zaczął gospodarz. – Przy kolacji będzie okazja, by przybliżyć wam nasz kraj, a jutro zabiorę panów do parlamentu, gdzie spotkacie się z posłami oraz ministrami.

– Chciałbym zapytać, jeśli można… – zaczął mówić Rogoziński, gdy senator mu przerwał.

REKLAMA

– Domyślam się pytania. Miło mi poinformować, że pan prezydent Russell przyjmie panów w swoim gabinecie pojutrze o dziewiątej podczas śniadania.

– To wspaniale – odparł spokojnie, choć z radością w głosie Rogoziński. – Jesteśmy zaszczyceni zaproszeniem i dziękujemy panu za pomoc w zorganizowaniu audiencji.

– Prezydent jest bardzo ciekaw waszej misji – kontynuował senator, zadowolony z wrażenia, jakie wywarły jego słowa. – Interesuje go też Polska, o której niewiele słyszał. To bardzo mądry, starszy człowiek o wielkich zasługach dla Liberii, który zmaga się z wewnętrznymi niepokojami w kraju i agresywnymi sąsiadami.

Senator Travis był zajmującym mówcą, ale przy tym wyjątkowym gadułą, dlatego dyskusja przeciągnęła się aż do północy. Z żalem pożegnał gości, lecz obiecał, że wróci do nich z samego rana. Ministrowie i posłowie okazali się przykładnie ubranymi dżentelmenami z manierami i wyuczonymi zwrotami, przygotowanymi na oficjalne spotkania. Dyskusja z przedstawicielami władzy skoncentrowała się na problemach kraju, który przez kolejne lata zadłużał się u angielskich bankierów i belgijskich czy holenderskich przedsiębiorców.

Ten tekst jest fragmentem książki Dariusza Skonieczki i Macieja Klósaka „Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu”:

Dariusz Skonieczko, Maciej Klósak
Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Szara Godzina
Liczba stron:
400
Premiera:
2018-05-30
Format:
produktu [mm]: 245 x 170

Wszyscy oni widzieli, że Liberyjczycy nie radzą sobie z zarządzaniem państwem, dlatego wykorzystywali każdą sytuację, by na nich zarobić. Nienaganny strój oficjeli nie pasował do tropikalnych temperatur, dających się wszystkim we znaki od samego rana. Gospodarze byli jednak bardziej odporni na upały, wyłącznie goście zalewali się potem, klnąc po cichu na zapiętą pod szyją koszulę i wysokie oficerki. Nie pomagały zimne napoje z mango i cytrusów, atmosfera stawała się wręcz nieznośna. Rozmowa się przeciągała. Travis jednak dostrzegł niezręczność sytuacji wynikającą z upału i przyśpieszył koniec spotkania. Była ku temu znakomita okazja, ponieważ zabierał ich do podmiejskiego domu – swojej największej dumy. Senator posiadał małą plantację niedaleko Monrovii, na której dominowała trzcina cukrowa, ale uprawiał również mnóstwo egzotycznych owoców. Kiedy jego dziadek wrócił z niewoli z odległych Karaibów, przywiózł gotowy przepis na rum, dlatego każdy gość senatora musiał spróbować szlachetnego trunku, przygotowanego według receptury przodka. Kiedy goście popijali alkohol, siedząc na dużym, drewnianym, zacienionym tarasie, Klemens pobierał lekcję botaniki w towarzystwie jednego z zarządców senatora. Udało mu się poznać niemal wszystkie owoce z poprzedniego dnia.

REKLAMA
Konferencja berlińska w 1884 roku (domena publiczna)

– Każdy z nich jest fascynujący. Ma albo zadziwiający smak, albo jeszcze bardziej zadziwiające właściwości i wygląd – zachwycał się.

– Cytrusy, mango, banany, platany, cassava – wyliczał i robił naprędce

notatki w swoim kajecie.

Obiad był typowy. Wszystkie ziemniakopodobne warzywa stanowiły podstawę fufu , które starannie przygotowane podano z rybą.

– Moi ludzie kupują codziennie w pobliskiej wiosce świeże ryby, które są tu najwspanialsze na świecie. – Gospodarz nie przestawał mówić nawet podczas posiłku. – Pod tym względem Liberia jest bogata i w razie klęski nieurodzaju ocean potrafi wyżywić wszystkich.

– Liberyjski klimat jest chyba ekstremalny. Nie słyszałem o miejscu w Afryce, w którym pada więcej deszczu. Czy rośliny to wytrzymują i nie gniją? – zapytał Rogoziński.

– Oczywiście, mamy z tym problem, ale widzicie najlepsze odmiany, które odporne są na przedłużającą się suszę czy nadmierne ulewy – tłumaczył Travis. – Przyzwyczailiśmy się do tego klimatu. Jeśli zapytacie kogoś, czy woli porę deszczów, czy suszę, odpowie wam, że nie ma to dla niego żadnego znaczenia. To, co Europejczyków męczy i zabija, dla nas jest naturalne. Napady malarii są rzadkie, jednak przybysze muszą na nie bardziej uważać.

– Na razie, dzięki Bogu, nie mamy żadnych objawów, ale jesteśmy przygotowani na trudności – odparł Stefan, pamiętając odbytą niegdyś rozmowę z Jane.

– Do Kamerunu dopłyniemy przecież w środku pory deszczowej. Czytałem artykuły misjonarzy z tego kraju i z Gabonu, którzy alarmują o pladze choroby. Młodzi zakonnicy żyją w Afryce najwyżej kilka lat, a często ledwie rok. Cmentarze przy misjach są pełne.

– Mimo wszystko chcę wam zaproponować przejażdżkę łodzią w interior, abyście mogli poznać życie jego mieszkańców i piękno w dżungli – zachęcał Travis.

– Proszę nam powiedzieć, kiedy możemy spodziewać się audiencji u prezydenta – zagadnął Rogoziński, zdziwiony nieco zmianą planu.

– Według najświeższych informacji spotkanie będzie możliwe za trzy dni rano – odparł niezrażony Travis. – Dlatego kolejne dwa wykorzystajmy na zwiedzanie okolicy i poznawanie ludzi.

– Znakomity pomysł – rzekł Janikowski, który dotychczas milcząco przysłuchiwał się rozmowie. Jego angielski nie był najlepszy, ale ostatnie miesiące szlifowania podstawowych zwrotów, zwłaszcza w długie wieczory na statku, pomagały. Popołudnie zakończyli na senatorskiej plantacji, a następnie powrócili do miasta. Następnego dnia rankiem zawieziono ich na przystań, skąd wyruszyli łodziami w gorę rzeki. Wzbudzali powszechną ciekawość. Widok białych poza Monrovią był rzadkością, witani jednak byli po przyjacielsku, zwłaszcza że asystował im znany wszystkim polityk. Często schodzili na ląd, dając się oprowadzać po malutkich wioskach i kolorowych plantacjach. Z rezerwą jednak podchodzili do wszelkich ofiarowywanych przysmaków czy napojów.

REKLAMA
„Nowy Kolos Rodyjski – karykatura Cecila Rhodesa, symbolu kolonizacji Afryki (rys. E.L. Sambourne, domena publiczna)

– Musimy uważać na żołądki – zauważył Klemens. – Pamiętacie przecież…

– Tak, tak, nie musisz nam przypominać powitania z Monrovią – przerwał mu Stefan, niechętnie wracając do tematu zatrucia żołądkowego.

– Biegunka osłabia organizm, a wtedy o tropikalne choroby nietrudno.

– Ja już nie czuję się najlepiej – zasygnalizował Leopold, który rzeczywiście od rana mocniej się pocił. – Mam tylko nadzieję, że to nie malaria – dodał z troską w głosie.

Wśród odwiedzanych osób dominowali znajomi Travisa, plantatorzy będący potomkami amerykańskiej grupy byłych niewolników, którzy – jak wyjaśniał im z detalami dystyngowany przewodnik – dobili do brzegu dzisiejszej Liberii na trzech statkach w 1822 roku. Przywieźli ze sobą najlepsze praktyki plantatorskie i z powodzeniem stosowali je na afrykańskiej ziemi. Obraz krętej rzeki oraz gęstego zielonego lasu, mimo suchej pory, zachwycał Polaków. Łodzie „Warszawianka” i „Syrena” pokonywały kolejne zakola wodnego labiryntu, za każdym zakrętem ukazywał się oczom podróżników coraz wspanialszy widok. Kontrast ze stolicą był olbrzymi. Szybko zacierał się obraz brudu i nędzy, powszechnych na każdym kroku w Monrowii. Tu była tylko roślinność, magiczna rzeka i uśmiechnięte twarze zapracowanych rolników. Stefan nie chciał zapuszczać się zbyt daleko w głąb lądu i po pierwszej w swoim życiu nocy w dżungli zamierzał jak najszybciej powrócić do miasta, gdzie przed odjazdem czekało ich jeszcze najważniejsze spotkanie. Dlatego przed zachodem słońca rozpoczęli powrót, zatrzymując się na nocleg na jednej z farm. Las nocą nie był cichy. Podróżnikom wydawało się, że wokół wioski zgromadziły się wszystkie świerszcze i inne owady świata, by dać drażniący uszy koncert. Lęk przed malarią kazał wszystkim zaopatrzyć się w moskitiery, które jednak nie były najlepiej uszyte i nie gwarantowały pełnej ochrony przed pojedynczymi komarami brzęczącymi w powietrzu.

Ten tekst jest fragmentem książki Dariusza Skonieczki i Macieja Klósaka „Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu”:

Dariusz Skonieczko, Maciej Klósak
Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Szara Godzina
Liczba stron:
400
Premiera:
2018-05-30
Format:
produktu [mm]: 245 x 170

– Czuję się trochę lepiej – pocieszał Stefana Janikowski.

REKLAMA

Rogoziński obawiał się o zdrowie przyjaciela, dlatego ta informacja na dobranoc nieco poprawiła mu nastrój. Zmęczenie przeważyło i mimo nieznośnego hałasu leśnego robactwa, wszyscy szybko zasnęli. Wczesnym rankiem zbudził ich Travis, który zadbał o śniadanie i prowiant na trzygodzinny powrót do domu. Poranek był lekko mglisty. Słońce nie mogło przebić się przez zawiesinę saharyjskiego pyłu, który harmattan w porze suchej nawiewał na całe zachodnie wybrzeże, aż po Gabon. Przesuwało to w czasie poranny wybuch gorąca i pozwalało oglądać szarożółte słońce gołym okiem prawie do dziesiątej.

David Livingstone (domena publiczna)

Te i podobne obserwacje systematycznie pojawiały się w dzienniku Tomczeka, który ten na bieżąco uzupełniał, rzadko odkładając pracę na wieczór. – Bo później wszystko zapominam – naśmiewali się z jego pisarskiej gorliwości. Travis obiecał gościom, że zatrzymają się w wiosce ludu Kru, która znajdowała się u ujścia rzeki, tuż przed Monrowią. Rogoziński czytał, że tutejsi pracownicy najmowani są do pracy nawet w Kongo, uważani są bowiem za najlepszych w całej Afryce.

– Bardzo chciałbym zorientować się, jakim potencjałem dysponują. Będziemy potrzebować kilka osób do pomocy w domu oraz na farmie, którą z pewnością założymy.

– To najlepsi ludzie w okolicy i za przyzwoitą zapłatę otrzyma pan dobrych robotników, a jeśli trzeba, to i znakomitych handlarzy – odpowiedział Travis. – Kru znani są również z talentów nawigacyjnych i można ich zatrudniać na oceaniczne rejsy. Jedyną ich wadą jest to, że nauczyli się od amerykańskich osadników picia alkoholu – i to w dużych ilościach. Nie robią tego podczas pracy, ale dni odpoczynku to dla nich jedna wielka pijatyka.

Nie mieli wiele czasu, ale Stefan uzyskał wszystkie informacje na temat dniówek i możliwości zatrudnienia potencjalnych robotników. Wokół podróżników zgromadziła się mała grupa chętnych do podroży w nieznane, choćby od razu. Biali mężczyźni przypadli do gustu miejscowym kobietom, te w sposób ostentacyjny mizdrzyły się do całej załogi. Kru mówili w niezrozumiałym dla nikogo dialekcie, ale kontakty z angielskimi i francuskimi kupcami nauczyły ich sposobu na komunikację ze światem za pomocą mieszanki wyrazów zapożyczonych z rożnych języków.

– Zabawnie brzmią – skomentował zafascynowany tym kolorytem Tomczek. „Jeśli uda nam się zabrać jakiegoś Kru do pracy na naszej stacji, to rozgryzę tę ich mowę” – przyrzekł sobie w duchu. Pirogi Kru towarzyszyły im aż do końca wycieczki. Nie mogli się opędzić od młodych mężczyzn, którzy zachwalali swoje fizyczne umiejętności jak umieli. Travis zapewnił, że w razie potrzeby zorganizuje najlepszych kandydatów i wyekspediuje ich do Zatoki Gwinejskiej. Ostatni wieczór w Monrovii minął spokojnie. Zmęczeni, siedzieli w bujanych fotelach przed swoim tymczasowym domem, popijając najlepszy rum z plantacji senatora. Rogoziński trzymał się nieco z boku i, zamyślony, układał słowa, które chciał wypowiedzieć na spotkaniu z prezydentem.

REKLAMA

Alfred Russell okazał się bardzo ciepłym i rozmownym człowiekiem. Starym zwyczajem miejscowych królów wysłuchał najpierw krótkiej informacji o Polsce, wygłoszonej przez Rogozińskiego, a następnie rozpoczął opowieść o swoim dzieciństwie w Ameryce i późniejszych losach na afrykańskiej ziemi. Jako młody chłopak przeżył zniesienie niewolnictwa i trudną podroż przez ocean w poszukiwaniu nowego życia. Wychowany w kulcie pracy, zajmował się plantatorstwem, ale polityka korciła go od początku. Ostatecznie został prezydentem, zastępując swego chorego poprzednika. Miało to miejsce w niezwykle trudnych czasach. Młody kraj odczuwał rosnącą niechęć autochtonów do amerykańskich imigrantów, ale przede wszystkim do europejskich sąsiadów, głownie Anglików.

Mapa Kamerunu z 1888 roku (domena publiczna)

Ci ostatni atakowali Liberię na froncie ekonomicznym, ale również poprzez aneksję zachodnich terenów państwa. Wolny kraj w tej części świata nie mieścił się w ramach kolonizacyjnej polityki Europy. Rozmowa przebiegała bardzo przyjemnie. Russell rozumiał fascynację krajem, ponieważ – jak wyjaśnił mu Rogoziński – Liberia miała to, co Polska utraciła blisko sto lat wcześniej, czyli swoje prawo do samostanowienia.

– Za wolność warto dać wszystko. A jeśli się ją utraci, należy zachować ją głęboko w umysłach i sercach. Stamtąd nikt nam jej nie wydrze. Życzę panom, żeby wolność do waszego kraju wróciła jak najszybciej. A wtedy proszę napisać o tej pięknej nowinie – prezydent zakończył swą przemowę już mniej formalnie. Rogoziński podziękował za spotkanie. Myślał dokładnie tak jak Russell, chcąc wywalczyć wolność za wszelką cenę…

Pożegnanie przed odpłynięciem było bardzo wzruszające, ale przede wszystkim… hałaśliwe. Wokół „Łucji Małgorzaty” zgromadziła się cała grupa młodych Kru, którzy chcieli zaokrętować się na polskim statku. Ostatecznie Stefan wybrał dwóch chłopaków, którzy powiększyli stan załogi do dziewięciu członków. Więcej osób nie chciał tym razem zabierać, bo nie wiedział, czego spodziewać się po przyjeździe do Kamerunu.

REKLAMA

Po kilku dniach powolnego rejsu wzdłuż piaszczystego wybrzeża liberyjskiego zatrzymali się jeszcze w Cape Palmas, gdzie dołączył do nich Francuz o nazwisku Bretignere, który również zmierzał do Assinii za pomoc w transporcie obiecał zaopiekować się nimi na miejscu. Płynęli blisko brzegu, łatwo więc rozpoznawali kolejne miasta ulokowane tuż nad oceanem. Wody były spokojne, jedynie boczne fale, czyli dobrze znane marynarzom barry , wymagały od kapitana Boutes’a konkretnych umiejętności. Bywało, że boczny napór oceanu niebezpiecznie przechylał „Łucję Małgorzatę”, ale był to zawsze sygnał do zdwojonej reakcji całej załogi, która natychmiast korygowała kurs i odpowiednio ustawiała się do kolejnej fali. Przez kolejne dni wybrzeże było monotonne: piach, palmy, łodzie, małe osady, pełne krzątających się półnagich rybaków. Spokojny rytm zaburzyły dopiero zabudowania większego miasta.

– To Grand Bassam – rzekł zaproszony na pokład Francuz.

– Za jakieś cztery godziny będziemy na miejscu.

Rogoziński odetchnął z ulgą. Ostatnia wielokilometrowa wstęga pięknej, piaszczystej plaży, była zwiastunem zbliżającego się przystanku.

– Kapitanie – rzekł do Boutes’a Rogoziński. – Przed nami niewielka osada o nazwie Assini, do której chcę zawinąć. Powinniśmy znaleźć za jakiś czas wejście do małej zatoki i tam zakotwiczyć nasz statek.

– Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe – Boutes sprowadził szybko Polaka na ziemię. – Barry mogą nas wyrzucić na mieliznę, a wtedy piękne plaże staną się dla nas przekleństwem. Proponuję, aby pozostawić statek na otwartym morzu i łodzią dopłynąć do zatoki.

Bismarck na konferencji berlińskiej w 1884 roku (domena publiczna)

– Planujemy tu co najmniej parodniowy postój, więc myślę, że zanudzicie się na statku na śmierć, ale skoro tak być musi… to ta skrzynka ginu jest do waszej dyspozycji. Drugą zabierzemy ze sobą, ponieważ chcemy odwiedzić jednego z lokalnych królów – rzekł Rogoziński i udał się do swojej kajuty, aby powoli pakować podróżny kuferek. Po drodze spotkał Janikowskiego, któremu wyjaśnił plan i nakazał zadbać o przygotowanie podarunków. Po trzech godzinach kapitan dostrzegł wejście do zatoczki i natychmiast zawołał Rogozińskiego.

– Jest dokładnie tak, jak pan mówił – rzekł. – Muszę przyznać, że już wam zazdroszczę. Gęsty las palmowy schodzi prawie do samego oceanu, a kokosy są tak olbrzymie, że widać je nawet stąd – rozmarzył się Boutes, spoglądając tęsknie ku brzegowi.

– Proszę się nie przejmować, kapitanie – zaśmiał się Stefan. – Może się okazać, że to ostatnie miejsce, które zobaczymy, że ta rajska dżungla nas pochłonie, za to wy cali i zdrowi wrócicie do domu.

Ten tekst jest fragmentem książki Dariusza Skonieczki i Macieja Klósaka „Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu”:

Dariusz Skonieczko, Maciej Klósak
Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Wydawnictwo Szara Godzina
Liczba stron:
400
Premiera:
2018-05-30
Format:
produktu [mm]: 245 x 170
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Maciej Klósak
Wykładowca akademicki i podróżnik. Odwiedził ponad 100 krajów. Kierownik wypraw śladami Stefana Szolca-Rogozińskiego „Kamerun 2014” i „Vivat Polonia 2016” .

Wszystkie teksty autora
Dariusz Skonieczko
Podróżnik. Uczestnik wyprawy „Kamerun 2014” śladami Stefana Szolca-Rogozińskiego.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone